środa, 29 maja 2013

Święta Dolina Inków


MACHO

Szanowny Panie,

kolorowe pastylki w plastkiowej torebce miały postać niewielkich penisów. I tylko dlatego nie wziąłem do ust żadnej. Chociaż jeden z trzech starszych Panów, z którymi siedziałem na jednej ławce na Plaza de Armas w Cusco częstował i zapewniał mnie, że po jednej takiej pastylce moje przyrodzenie będzie działało niczym niemiecka rakieta V2. No dobra, nie użył takiego porównania, ale zrozumiałem dwa słowa: „bueno” i „mucher”, a zatem wszystko było dla mnie jasne. Najstarszy z Panów poprosił o dwie pastylki, a dostał trzy. Ten najbliżej mnie, jak się później okazało wirtuoz gitary, zażył tylko dwie. Mówił, że są o smaku toffi. Potem żałowałem, że nie miałem odwagi spróbować kolorowego penisa, bo starsi Panowie trzej okazali się bardzo sympatyczni. Kupili mi od urugwajek-hipisek czekoladkę, dali gazetę do czytania, a także obdarzyli tajemną wiedzą na temat kobiet tzn. że podoba się im wszystko co ma cycki. Co zresztą mnie nie dziwi, w ich wieku. I skłonili do refleksji, że zapewne też będę kiedyś siedział z przyjaciółmi na ławce w słońcu (jeżeli będzie słońce) i szukał nowych sposobów na odzyskanie męskości. Na razie starczyć mi musi mięso... czerwone

No właśnie. Moje tutejsze żywienie się zależne jest od pieniędzy, więc nie jest zbyt pełne. Doszło do tego, że jednego dnia miałem wielką ochotę na steka. Skoro jestem w Peru, to najlepiej z alpaki, odmiana lamy. Kupno takiego steka jest równowarte dwóm tygodniom mojego zwyczajnego pożywienia się, więc szukałem najtańszej opcji. Zamówiłem. To nie było to. Cieniutkie plasterki alpaki w sosie rozmarynowym. Wieczorem chodziłem głodny i zły. W końcu zdecydowałem się na pożądną porcję. I tak, jednego dnia, wydałem tyle na żarcie ile przez cały pobyt w Cusco. No trudno. Zaspokoiłem mięsną potrzebę.

LEW...
KONTRA CZLOWIEK
W zasadzie też zaspokoiłem potrzebę oglądania ruin. Byłem w Pisaq. To taka niewielka miejscowość w Świętej Dolinie Inków. Słynna ze swojego targu, na głównym placu (pamięta Pan, że główne place w Peru zawsze nazywają się Plaza de Armas), a także z inkaskich ruin, które mieszczą się na pobliskiej górze. Wejście w kamienny labirynt kosztuje 70 soles, to strasznie dużo, czyli jakieś 80 złotych. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie kombinował. Razem z chilijsko-niemiecko-urugwajską ekipą przekonaliśmy strażnika, żeby za drobną łapówkę (10 soles od łebka) wpuścił nas. I to właśnie dobra cena za to, że musi Pan pokonać niezliczoną ilość kamiennych schodów, aby podziwiać widok jaki stworzyły wody rzeki Urubamba. Przekonałem się tym samym, że bardziej niż archeologia interesują mnie ludzie. Bo czym są ruiny? Historia jest ciekawa i w ogóle, ale czy nie lepiej te same ruiny oglądać z ludźmi, dla których coś znaczą? Dlatego też zazdroszczę Oldze. Poznała rodzinę w Pisaq, która kultywuje inkaskie tradycje. Dziewczyna poszła właśnie z nimi w góry, żeby współuczestniczyć w złożeniu ofiar Słońcu, czy coś podobnego. Podobno nie będą składać w ofierze lamy, ani owcy, ani nawet Olgi, ale owoce. Żałuje, że mnie tam nie będzie.

6 RANO
Będę za to jutro i pojutrze w Cusco. A całe miasto przygotowuje się na Boże Ciało! Oj będzie się działo. Fiesta, tańce tradycyjne, Cusquenia (lokalna serveza). Nie mogę się doczekać. Tak długo siedzę tutaj, żeby właśnie uczestniczyć w Bożym Ciele... taki święty jestem.

CUSCO PELNE SCHODOW
I tak powoli kończy się moja przygoda z Peru. W sobotę jadę znów do Świętej Doliny Inków. Odwiedzę argentyńskie małżeństwo, które leczy ludzi z chorób za pomocą tradycyjnej medycyny. Poznałem tą dziewczynę na San Pedro Market w Cusco. Bardzo ładna, niestety ma męża. Argentynki bardzo się mi podobają. Mam zamiar wykąpać się w gorących źródłach. A w końcu dojechać do Machu Pichu. Zna już Pan moje zdanie na temat ruin. Nie byłbym szczery gdybym napisał, że nie mogę się doczekać zobaczenia jednego z cudów świata. Jednak skoro już tu jestem, to muszę się przełamać i poznać miasto najpotężniejszego inkaskiego wodza. Potem czeka mnie już Boliwia, Paragwaj, kolejna będzie pewnie Argentyna, albo od razu Brazylia. Musiałem zmienić plany. Zima jednak, nawet w Ameryce Południowej, to nie przelewki. Zresztą znalazłem tani bilet z Brazylii do Europy. W Buenos Aires jest cholernie drogo.
NAJWAZNIEJSZY WODZ INKOW
¿LAMA CZY ALPAKA?
Aventura Panie Pawle. Już nie mogę się doczekać ruszenia z miejsca. Ten list do Pana nie obfituje w wydarzenia, więc zrekompensuje to zdjęciami.

Miłego oglądania.
NAJFAJNIEJSZA RZEZBA CUSCO. ANIOL SKOPAL DUPE DIABLA

Stefan W.






INKASKA SCIANA BEZ ZAPRAWY MURARSKIEJ

NAJSLYNNIEJSZY KAMIEN CUSCO. MA 12 BOKOW


PLAZA DE ARMAS




PIRWA HOSTEL

TO NIE GEJOWSKA FLAGA, ALE KOLORY CUSCO

DO PRACY RODACY

INKASKA ROBOTA ROLNICZA

SWIETA DOLINA INKOW


TAK ZYLI

TEMPLE DE SOL

OD LEWEJ: FAVIEN (CHILE), DOROTA i JASMIN (NIEMCY), FEDERICO (URUGWAJ) i JA

SALSA NA ZYWO

RZEZBY

AMIGO,1 s. POR FAVOR - PLATNE MODELKI

I CUKIERECZEK NA KONIEC:

piątek, 24 maja 2013

Trzęsie się Buda

Szanowny Panie,

siedzę sobie na moim firmowym stanowisku, czy może powinienem napisać na mojej firmowej przestrzeni targowej... czy powierzchni? No cholera, nie wiem, jak to napisać, żeby było ładnie, ale może po prostu z tym się nie da zrobić tak, żeby było ładnie. Sam Pan kiedyś pisał o targach hotelarskich i wypowiedź Pana pochlebna raczej nie była, więc ja sam  nie muszę się już rozwodzić nad faktem, że takie imprezy i wszystko co z nimi związane to jedno dziwactwo. Właśnie podeszła Pani i poprosiła o wizytówkę, bo o godzinie 11 robią losowanie nagród. Można wygrać notes. Jakby nie było tu wszędzie miliona notesów, które można sobie po prostu wziąć. Do tego wszystkiego Pani mówiła do mnie po angielsku. Tym razem. Bo była u mnie pół godziny temu i rozmawiałem z nią po polsku całkiem normalnie. Hmm. A tak w ogóle to cały "event" odbywa się w Budapeszcie. Niby fajnie, tylko raczej zdaje Pan sobie sprawę, że miasto z perspektywy targów biotechnologicznych zachowuje niewiele ze swojego właściwego uroku. Zresztą - podstawowa sprawa - czy mogę napisać, że przebywam w Budapeszcie, jeśli mój jedyny kontakt z nim ogranicza się niemal tylko do hotelu? Ok. A więc poszedłem wczoraj na spacer. Na godzinę, szybkim krokiem, z szefem u boku. Wiem, że bardzo mi Pan teraz zazdrości. Spróbuję wzmóc jeszcze to uczucie i pochwalę się, że później wylądowałem na bankiecie farmaceutów. Oczywiście sądziłem, że wszystko tam jest wliczone w cenę targów, więc może Pan zrozumieć moje zdziwienie, kiedy kelnerka rzuciła na stół rachunek i wyciągnęła rękę po zapłatę. A nie chodziło tylko o moje piwa, ale także o drinki mojego szefa (który akurat zniknął nie wiadomo gdzie) i napoje wyskokowe naszych "być-może-przyszłych" kontrahentów z Rosji. Dobrze, że z nerwów nie zwróciłem tego piwa, bo jak wie każdy, kto ze mną w życiu pił, żołądek to mam raczej słaby. Przed ostatecznym upokorzeniem w oczach obsługi przyjęcia, a przede wszystkim bankructwem, uratowali mnie wspomniani już przyjaciele ze wschodu. W ten sposób uratowałem mój portfel. Nie mogę jednak powiedzieć tego samego o dumie narodowej. Może to głupie, ale przez głowę moją, niczym bolidy F1 po torze w Monako lub urocze zajączki po łące zielonej,  zaczęły przemykać pojęcia najróżniejsze: rozbiory, 1920, Ribbentrop-Mołotow, zsyłki, łagry, Stalin, Smoleńsk i inne, o których nawet boję się wspominać, żeby historii nie spłycać i nikogo w ten sposób nie obrażać. A tu Rosjanie płacą za moje piwa! Wstyd! Muszę jednak schować uprzedzenia do kieszeni, gdyż ludzie Ci okazali się najciekawszymi osobami, jakie tu zapoznałem. Kompletnie bezpretensjonalni, zabawni i jacyś tacy... naturalni po prostu. Chyba pierwszy raz byli na targach i po prostu zasad jeszcze nie rozumieją, bo inaczej sobie tego wytłumaczyć nie umiem. A jeszcze dodam na swoje usprawiedliwienie, że Rosjanie ci to w ogóle mają bardzo negatywny stosunek do swojego Państwa, więc może moja słabość do nich nie jest jeszcze grzechem śmiertelnym. Acha, i do tego wszystkiego jakoś bardzo śmiesznie tańczyli  i jeszcze mnie wyciągali do wspólnego pląsu. Oczywiście się nie zgodziłem. Najgorsze, że na niedługo przed północą to już wszyscy wyskoczyli na parkiet. Mój szef nawet zaczął z jakąś blondyną z Niu Jorku wywijać. Nieszczęście prawdziwe nadeszło jednak dopiero chwilę później. Miało sześć nóg, sześć rąk i trzy pupy. Jednym słowem, ni z tego ni z owego, przed samym nosem wyrosły mi jakieś rozbujane dziewczęta. Bo muszę dodać, że miałem tego pecha, że fotel mój akurat przy samym parkiecie się znajdować musiał. Okrutny los. No tak, ponieważ  - rzecz jasna - naprawdę nie wypadało mi już siedzieć na tyłku. Każda z pań bowiem wyraźnie oczekiwała, że pojawi się jakiś dżentelmen, co wyratuje ją z tego zfeminizowanego trójkąta. Jestem też przekonany, że nie przypadkiem znalazły się w moim pobliżu. Że niby ja miałbym być tym dżentelmenem (cholerna nadreprezentacja kobiet wśród bankietowiczów). Nie było rady - musiałem ratować się ucieczką do łazienki. Po chwili wróciłem i to tylko po to, by z przykrością stwierdzić, że one tam wciąż uporczywie tańczą (a przecież odczekałem do następnej piosenki, to już powinny sobie dać spokój chyba, usiąść na miejscach i godnie sączyć drinki - czy co tam płeć piękna robi w klubach, jak nie targa głupio ciałem po parkiecie). Na chwilę jeszcze usiadłem, ale ryzyko, że któraś z nich może jeszcze skłonna podejść i bezpośrednio poprosić mnie do tańca, wydało mi się jednak nazbyt wysokie. Jednym haustem dokończyłem piwo - bądź co bądź hojny  dar od potomków Iwana Groźnego - i równym, pewnym krokiem udałem się do swojego pokoju. 

Taniec z obcą babą - no jeszcze czego!

Paweł D.

środa, 22 maja 2013

Mama Africa


Szanowny Panie

- Tequila? Tequila is always bad idea – wymądrzył się Sam z Ameryki Południowej widząc wystawioną na barze butelczynę.

Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Powtarzamy lekcję pierwszą. Krok naprzód krok w tył, na trzy, krok w tył, krok naprzód, na trzy. Teraz lekcja druga krok w bok, krok do pierwotnej pozycji, krok w bok...
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Na trzy. To proste. No niby proste, ale jestem ciapa i złapać tego nie mogę. Im bardziej liczę kroki, tym mniej słyszę muzykę, im mniej słyszę muzykę tym bardziej gubię kroki. Im bardziej gubię kroki tym mniej dziewcząt chce ze mną tańczyć. Codziennie od 21.30 do 23.00 ćwiczę salsę w klubie Mama Africa. Za darmo, bo Cusco to miasto, w którym można żyć za darmo.

- Po proszę jeszcze jedną, bez cytryny, ale z solą – powiedział chłopak, a zapłakana jego była (od godziny dziewczyna) usiadła obok i poprosiła o to samo. Palili papierosa jeden od drugiego, przez trzeciego. Pili tequile przy barze, a Jezus im polewał. Ona beczała, on mówił – A wiesz, że Hitler zginął w Argentynie, a nie w Niemczech. Są na to dowody, w internecie, na youtube. Wystarczy poszukać. Wielka mistyfikacja. Dwa lata związku i patrz. Koniec. Bo nie była ze mną szczera.

Można się tym zachłysnąć... tym darmowym życiem w Cusco. To niebezpieczne, o czym będzie później, ale i tak zdradzę receptę. Wystarczy znaleźć dwutygodniową, albo dłuższą pracę wolontariusza. Choćby w jednym z licznych hosteli. A zatem opłata za nocleg i śniadanie – odpada. Potem dogadać się, aby przynajmniej dawali kasę na lunch – 4 sole (czyli jakieś 5,5 złotych). Za 3,5 sole można kupić obiad składający się z gęstej zupy, pełnego drugiego dania (mięcho, ryż, ziemniaki, sałatka) i picia na pobliskim San Pedro Market. Zostaje 0,5 sola, które można dać biedakowi grającemu na harmonijce przed marketem, albo kupić jeden owoc marakui. Jeden z moich ulubionych. A zatem podstawowe potrzeby życiowe ma Pan zapewnione. Ale to nie koniec. Przecież nie samym żarciem i snem człowiek żyje. Kolejna potrzeba to zabawa. Od 23 zaczyna się tu impreza. Wystarczy wyjść na Plaza de Armas (centralny plac Cusco, jak i każdego innego miasta w Peru) i dać się skusić miejscowym naganiaczom, którzy zapraszają do swoich klubów na darmowego drinka. Wchodzisz Pan do jednego i pijesz mocne Cuba Libre, wychodzisz. Kolejny naganiacz zaprasza do swojego klubu. Ok. Tańczysz i pijesz kolejne Cuba Libre. W trzecim klubie dają Panu już dwa darmowe mocne Cuba Libre, a to wystarczy aby mieć przyjemną zabawę do 2 w nocy. Tak właśnie wyglądał mój pierwszy tydzień. Mało spałem, tańczyłem, bawiłem się, śmiałem, poznawałem ludzi, ćwiczyłem angielski, jadłem w najdziwniejszych miejscach i robiłem niezbyt mądre rzeczy w końcu się doigrałem.
Tutaj uwaga, człowiek w podróży bardzo łatwo opowiada o swoich dolegliwościach. Przepraszam Pana jeżeli uzna Pan, że kolejne zdania będą niesmaczne.
Przez pierwszy dzień sraczka wydawała się nawet śmieszna. Brzuch nie bolał, a leciało ze mnie jak spod prysznica. Drugi dzień, już nie był tak zabawny, a trzeci i czwarty to katastrofa. Brzuch bolał, jeść nie mogłem. Tylko mate de coca, na okrągło. Doszło do tego, że bałem się siadać na kiblu, bo tyłek bolał mnie od samego myślenia o siadaniu. Takiej sraczki jeszcze nie miałem. Inkaska zemsta. Peruwiańska otchłań. Chodzić musiałem ze spiętymi pośladkami. Cztery dni spędziłem na kursowaniu między łóżkiem, a kiblem. Spałem po 12 godzin dziennie, miałem gorączkę i chyba znów przeczytałem angielską wersję Harryego Pottera, w której Snape zabija Doumbledoura. To samo czytałem będąc z Panem w Londynie. Jest lepiej, ale nie jestem jeszcze w pełni sił.

- Wezwij policję jak chcesz! – krzyczy niewiasta w środku nocy, w hostelu pełnym gości i okłada swego byłego pięściami. Nie wiemy jak się zachować. Jestem tu pierwszy dzień, ale gdybym był szefem to z miejsca na zbity pysk oboje bym wywalił. Jesteśmy w Peru. Szef daje dziewczynie darmowy nocleg w innym swoim hostelu. – Daj mi 10 sole na taksówkę – mówi ona do swego byłego. – Nie chce dać. Szef płaci za taksówkę. On zostaje tutaj. Pali, wypili całą butelkę tequili. Nie mają pieniędzy.

Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Salsa. Cholerna salsa. Podoba się mi, bo mężczyzna jest tu prawdziwym liderem. Musi pokazać kobiecie następny krok, pokierować ją. I ona będzie czuła przyjemność z tego typu tańca, właśnie wtedy, gdy dobrze ją  ustawi. Tutejsi robią niezwykłe rzeczy. Dziewczęta chodzą jak na linkach i pchają się w ramionach tych, którzy najlepiej wskazują kolejny krok. Jest taki jeden. Po prostu brzydki, ale gdy tańczy... jest bogiem.
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Europejczycy jednak nie nadają się na tancerzy tańców latynoamerykańskich. Jest tu Olga, która od 16 lat ćwiczy balet. Taniec ma we krwi. Wszyscy tancerze z Mama Africa chcą z nią tańczyć, bo mimo, że uczy się od dwóch dni, to już wykonuje figury, które innym białym dziewczętom zajmują miesiące. Sama mówi, że nie potrafi tańczyć salsy, ale potrafi być prowadzona. Chłopakom tutejszym bardzo się to podoba. Jednak wystarczy, że wyjdzie na parkiet barmanka z Mamy Afryki i po prostu zakręci biodrem, a już Olga odpada. Oni salsę mają we krwi. I uwielbiają tańczyć. Powiedział mi o tym Elvis. Instruktor tańca w naszym hostelu. Zapytałem go, co robi, aby żyć.
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Powiedział, że tańczy. Zapytałem w takim razie co robi, dla zabawy. Też tańczy. W zasadzie nic innego nie robi tylko tańczy. No i jeszcze dorabia jako instruktor paralotniarstwa. Jest z Limy ten Elvis. Większość miejscowych od salsy woli jednak ludowe tańce. Przed moim hostelem jest plac San Francisco. Codziennie od 20 godziny zbierają się miejscowe chłopaki i dziewczęta w wieku gimnazjalno-licealnym i tańczą. Ćwiczą choreografię do upadłego. Są świetni.
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Tak, to imię, zna chyba 9 języków. Byłem świadkiem jak gadał z Japończykami. Powiedział mi, że zna tylko kilka słów, bo mieszkał tam przez rok. Mieszkał chyba wszędzie. Imał się wszelkich zawodów. I jak zwykle u takich ludzi bywa... nie ma pracy. W Kanadzie, skąd pochodzi nie mógł znaleźć. Przyjechał do Peru, aby pracować tutaj. Wielu gringo tak robi. Tak ma 35 lat. Przed dziewczynami udaje, że ma 30. Jest tu tydzień. Miał cztery. Samotne dziewczęta podróżujące po Ameryce Południowej nie są trudnym celem dla chłopaków takich jak, Tak.
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga
Tak tańczy oczywiście salsę.
Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga

- To nie ja zabiłam swoją matkę – płakało mi w ramię to biedne dziewczę, które, jak jej chłopak mi mówił, jednak najprawdopodobniej zabiło swoją pijaczkę matkę (wyżywała się na niej). Tylko nie chciała się do tego przyznać. Zabiła czy nie, trzeba było kobietę doprowadzić do ładu, po tym gdy zerwała ze swym facetem. Podobno miała kilka prób samobójczych. Cusco tak właśnie mnie przywitało. Przyjechałem akurat w dniu, w którym z hostelu wyleciała ta para, próbująca przejąć władze nad tutejszym barem. Szefowa ich jednak wygryzła, w dodatku pokłócili się między sobą. Byli rzeczywiście toksyczni. Musiałem wyjść z hostelu na parę godzin, bo nie mogłem wytrzymać atmosfery. A oni jakby się na mnie uwzięli i wszystkie swoje troski życiowe zaczęli przelewać. Oczywiście w tych spokojnych momentach swojego boju. Bo przez całą noc bili się na oczach oniemiałych gości... widzów.  Rano zostali poproszeni o opuszczenie hostelu i zapłacenie swoich rachunków (wypili w barze całą tequile). Nie mieli pieniędzy. On zostawił zepsutego, nic nie wartego laptopa. Ona odeszła. Jeszcze wróciła, aby obiecać, że ureguluje rachunki. Poprosili ją, aby się więcej nie pokazywała... Peru

Uno dos tres, Cinco seis siete… marenga

Stefan W.

P.S. Wczoraj miałem tutaj trzęsienie ziemi (5,7). A ja myślałem, że to duża ciężarówka przejeżdża obok naszego hostelu. 

niedziela, 19 maja 2013

Kręć się, kręć!

Szanowny Panie,

czym dalej w tydzień, tym mniej wydajnym pracownikiem się staję. Nauczyłem się obsługiwać kalendarz w moim Outlooku i tam sobie zapisuję wszystkie rzeczy do zrobienia, a następnie odhaczam te, co nimi się już zająłem, te niezrobione przenoszę na kolejne dni. Zaznaczam sobie kolorami. Na czerwono to, co najpilniejsze, na pomarańczowo zadania dodatkowe, na żółto prywata i na zielono wszystko, co udało się dopiąć. Jak teraz tak patrzę, to na poniedziałku zielonych znaczników jest kilka, najwięcej jest we wtorek, w środę jeszcze kilka, ale w czwartek już tylko trzy. Dziś koniec tygodnia i widzi Pan sam - zaczynam pisać do Pana, a z kalendarza tymczasem wyziera nieokiełznana otchłań czerwoności. Może jednak pomartwię się o nią w poniedziałek? 

Zza okien zagląda do mnie soczysta zieleń. Ok. Miesza się trochę z szarością miasta, ale już przynajmniej łatwiej sobie uświadomić fakt, że jest wiosna. Mój Boże, jest już druga połowa maja! Czyli jeszcze momencik i będzie po wiośnie. A wydaje się, że to dopiero początek. Wcześniej warszawiacy wydawali się jeszcze ospali, powolutku wybudzali się ze snu zimowego. To w ostatnich kilku dniach, coś jakby pękło, coś się zmieniło. Najbardziej widać to oczywiście po dziewczętach, które nagle jakby wyładniały. Tak, jak szedłem sobie ulicą jeszcze kilka tygodni temu, to z zaciekawieniem mogłem spoglądać jedynie na napisy wysprejowane na murach, bo niczego innego moje oko nie wyłapywało. A ostatnio to jakoś napisy mnie nagle nudzić zaczęły z kolei. Ech, maj dokoła, maj! Jednak już się bronię od razu, że ja tylko tak poglądowo to piszę, żeby Pan wiedział po prostu, co u nas na mieście się dzieje, a nie, że jakoś mnie te dziołchy interesują szczególnie.

***

Panie, ja się już zdzierżyć nie mogę. Znowu to samo. Dzień świstaka. W piątek zacząłem do Pana pisać. Z rana. I jest niedziela. Wieczór. I miałem chęci, i nawet jakieś pomysły, i nawet nie poszedłem z Panną J. na urodziny do koleżanki A. Myślałem, że może wtedy, ale nie. Wieczorem też się nie udało. Dziś to już całkiem w biegu. A po co to wszystko? Czy z tego pędu coś w ogóle wynika? Na razie jedyny widoczny efekt tego weekendu jest taki, że wsadziłem nogę w krzak róży i porwałem sobie ślubny garnitur. A we wtorek jadę na delegację do Budapesztu i potrzebuję tego garnituru! Podobno na Dworkowej cerują takie rzeczy. Ciekawe. Nigdy nie chodziłem w cerowanym garniturze. Jak się moja mama dowie, to w ciry dostanę i się skończy.

Remontu wciąż nie zaczęliśmy.

Tak jest tu. A jak u Pana?

Paweł D.


poniedziałek, 13 maja 2013

Serce woła



Szanowny Panie,




FIESTA
Sanny nie jest najpiękniejszą dziewczyną. Ale może dlatego, że zawsze przy niej jest brzydsza Hannah, wypada bardzo dobrze. Sądzę jednak, że raczej to kwestia słomkowego kapelusza. Takiego z beżową wstążką, zakończoną kokardą, niczym z książki „Pożegnanie z Afryką”, Karen Blixen. Mam przed oczyma twarz Sanny, na której migoczą promienie słoneczne odbijające się od lustra wody jeziora Tititaca. Kapelusz przepuszcza niektóre z nich, tak, że ta filigranowa brunetka wygląda jakby miała słoneczne piegi. Przy tym jakoś tak pięknie się uśmiecha. Czarne, gęste włosy ułożone w warkocz, przerzucony przez lewę ramię, jest jakby ramą jej twarzy. Czasami zdarza się mi spotkać tego typu panny, które mają w sobie jakąś pociągającą energię. Zaznacza się ona zwykle w jakimś szczególe. Może być to ubiór: opaska, narzucony rozciągnięty sweter, czy choćby kapelusz.

Sanny i Hannę spotkałem na deku motorówki, która za 10 soli miała nas zabrać na pływające wyspy Indian – Uros. Gdy wokół sami Peruwiańczycy i nagle zobaczy się wśród tych twarzy europejskie rysy, nie pozostaje nic innego jak zacząć gadać. Rozmowie sprzyja też fakt, że Peruwiańczycy w ogóle nie uznają zegarków i ich poczucie czasu zależne jest od ilości osób, które zachęciły do skorzystania z usługi. Weźmy na przykad łódkę. Zapytanie się sprzedawcy o godzinę wyjazdu, skończy się odpowiedzią, że za 20 minut. Co oznacza, że on by chiał, ale przecież nie popłynie gdy nie będzie mu się to opłacało. wyjeżdżamy gdy zbierze się minimum 15 osób. Na razie jest nas cała piątka. Tutaj nigdy nie robi się tego, co się nie opłaca.
MIESZKANKA WYSPY UROS
Tego typu podejście nie może odpowiadać zwłaszcza Niemce – Hannie. Niecierpliwi się i już zaczyna pomrukiwać jedno z najczęściej powtarzanych tutaj słów kluczy – VAMOS! (prędzej, naprzód, jedziemy, itp.) Denerwuje się, a tak naprawdę nie ma czym. Słońce dopiero wstało znad „Pumy atakującej zająca”, bo tak podobno należy tłumaczyć nazwę jeziora: Titi (puma) taca (miejscowy zając). Gdy jest słońce od razu cieplej. Niezwykłe, że na 3 812 metrach nad poziomem morza, może być tak gorąco. My opalamy się na deku, częstuję dzięwczęta mandarynkami, wyciągam jakieś ciasteczka, woda, jest miło. Po godzinie czekania, wszedł na pokład piętnasty klient i możemy ruszać. Sternik ostatni raz tylko zerknie za siebie czy przypadkiem nie ma jeszcze kogoś, albo może zagwiżdże dla pewności, przygazuje, żeby pokazać, że już właściwie rusza i jest czas na wbiegnięcie. Rzeczywiście z kei zrywają się pojedyńcze osoby i wbiegają na łódkę, cuma, wiatr, vamos - krzyczymy, ruszamy.

O Uros przeczyta Pan wszędzie, więc napiszę tylko, że to jedyni Indianie, którzy nie płacili Inkom podatków. Nie wiem czemu akurat to wydaje się mi najbardziej niezwykłe. Przecież mieszkają sobie do tej pory po max. dziesięć rodzin na własnoręcznie robionych z

tutejszej trzciny wyspach. Co dwa tygodnie należy dokładać kolejną warstwę, bo ta pod spodem gnije. Te wyspy po prostu pływają a na nich są domy, kuchnie, kibelki, spiżarnie i Indianie utrzymujący się przeważnie z turystyki.
Sanny, Hannah i ja byliśmy jednak zachwyceni, bo mimo, że pachnie komerchą, jest jednym z niewielu rzeczy tego typu, które naprawdę warto zobaczyć. Łaziłem tam na boso, a moje nogi miękko zanurzały się w trzcinową gąbkę.
ŚWIĄTYNIA SŁOŃCA ZBUDOWANA PRZEZ STEFANA, W TLE SZCZYTY ANDóW
Przy tej okazji odkryłem nową rzecz. Nie lubię turystycznych atrakcji, ale zmusiłem się odbębnić ten etap. Wszystko wskazuje na to, że powinienem zmienić plany. Pamięta Pan z ostatniego listu, że zdecydowałem się na autobus w celu odpoczęcia od przygód. Skończyło się na tym, że mój plecak kierowca umieścił koło przepuszczającej beczki pełnej ryby. Wyobraża Pan smród mojego plecaka po takim sąsiedztwie? A moją wściekłość? Peruwiańczyk ma to jednak w dupie. Odkrycie polega też na tym, że upewniłem się już w końcu, iż ja tak po prostu mam. Mnie zawsze coś musi się wydarzyć. Na przykład teraz obszedłem wszystkie agencje linii autobusowych i wybrałem najtańszą. Czekam sobie na busa, ale nie ma. Poszedłem do agencji, powiedzieli, że za 15 minut. Mija pół godziny i dalej nie ma. Łapie babkę na dworcu, gdzie mój autobus, a ta że przecież odjechał. A tu wcale go nie było. Inne, droższe linie owszem, ale nie moja. Musiałem zapłacić za taksówkę, która zabrała mnie do sąsiedniej wioski aby złapać mój autobus. Wyszło zatem, że nie zapłaciłem najtańszą taryfę, ale średnią, a jadę gruchotem, który zatrzymuje się w każdej cholernej mieścinie. No ja tak po prostu mam.

Najważniejszą wyspą nad jeziorem Tititaca jest Isla del Sol. Tam właśnie narodziła się cywilizacja Inków. Wyspa leży po boliwijskiej stronie. Legenda głosi, że Bóg Inków posłał swoje córy i synów aby znaleźli najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Wybrali właśnie tę wyspę, która przypomina klimatem włoskie miasteczka, z tą różnicą, że nocą jest zimno. Urodziło się tutaj słońce i biały bóg Virachoca. Postawiłem tam stopę, a raczej dwie przez jakieś 45 minut. Ścigałem się z czasem bo chciałem wraz z Sanny i Hanną wdrapać się i zobaczyć świątynie Słońca. Nie zdążyliśmy. Mieliśmy za mało czasu. Najbardziej to tym razem uderzyło w Sanny, która jako Holenderka nie lubi gdy coś nie idzie po jej myśli. Ja postanowiłem zbudować własną świątynię, która może pięknem nie urzeka, ale jest moja.

- Stary, widok jest naprawdę warty wysiłku – powiedział do mnie pewien facet, gdy byłem przy X stacji Drogi Krzyżowej w Copabaganie. A droga jest ta stroma, tak, że już przy drugiej stacji, ledwie łapałem oddech. Chyba jednak to zdanie można odnieść do życia. Naprawdę warto włożyć dużo wysiłku, aby później zobaczyć z góry zachód słońca nad Tititacą, nawet jeżeli trochę na zachód się spóźniliśmy.

Z tym uczuciem pojechałem do La Paz. Moje towarzyski ze mną. Niebiańska stolica (najwyżej położona na świecie) leży w niecce otoczonej zaśnieżonymi szczytami. Sama to po prostu blaszano-ceglana masa, bez przerwy brzęcząca i rycząca. Mnie jednak przekonała, może dlatego, że mieszkałem na couchsurfingu u pewnej pary duńsko-boliwijskiej. Dziewczyna miała 26 urodziny, a dzielnica okazała się bogata w miejscową Bohemę. A zatem przy gitarach, z ludźmi mówiącymi w 9 językach bawiłem się do czwartej rano. Widziałem szkielet domu z początków XX wieku, który zajmuje pusty plac i nikt nie chce go ruszyć. Bo w tej ruinie straszy i nikt nie śmie jej dotknąć. Jadłem anticuchi, czyli cienkie plasterki grillowanego wołowego serca z ziemniakiem. Ulubione danie ulicy. Pychota. Tej nocy rozdzieliłem się z Sanny i Hannahą. Spotkałem je dnia następnego w Puno, w drodze do Cusco, ostatniego etapu mojej peruwiańskiej przygody. Sanny nie miała na sobie kapelusza, była zmęczona nieprzespaną nocą, a słońce na jej twarzy pozostanie tylko miłym wspomnieniem.

Pozdrawiam
Stefan W.
WYSPA UROS
P.S. Kochany Panie Pawle skąd do diaska miałem wiedzieć, że będę uczestnikiem wypadku. Po prostu wydarzyło się.

Dopisek
Musi mi Pan pomoc. Pracuje w hostelu i chce sie pochwalic polskimi dokonaniami muzycznymi. Powinny byc w jezyku angielskim ale w polskim tez by sie cos dobrego przydalo. Jak Pan wie jestem noga w tej kwestii. Licze na Pana!

sobota, 11 maja 2013

Wschód, którego nie było

Drogi Stefku,

jak już łamać zasady, to łamać - bo niby czemu ciągle tak "Szanowny" i "Panie". Zatem Stefku, cieszę się, że za oceanem znalazłeś worek pełen przygód, ale na Boga, uważaj tam na siebie. Przecież matka się Panu zapłacze, a to teraz przecież także moja ciocia, więc bynajmniej nie pozwolę na takie pogrywanie ze szlachetną kobietą. Opanuj się Pan! Bo w zęby dostaniesz, jak wrócisz. Pamiętaj też, bałwanie beztroski, że świat wielki, to nie tylko panny, co Panu na tacy serce składają, ale także złoczyńcy wszelkiej maści lub idioci, jak ten, co Pan z nim samochodem jechał. Pan - no nie potrafię już z tego zrezygnować chyba.

Zatem Szanowny Panie, powtarzam, trochę ostrożności wstydu Panu nie narobi, a dupę czasem może uratować (moje porównanie nie nawiązuje tu do Pana wyborów noclegowych - ot, taki tam kolokwializm czy inny drab). 

W Polsce wiosna jakaś wciąż nieśmiała. Raz gorąco, ale zaraz później popada, a wieczory wciąż częściej chłodne. Miałem napisać o górach w Bośni, ale po tych pańskich Andach, to moje Dynarskie jakieś całkiem nudnawe mnie się zdają. Chociaż spałem na śniegu na dwóch tysiącach - to była dla mnie nowość. Ale znowu - dwa tysiące, to nie pięć. Spotkaliśmy też cztery żmije, a żmije w tych górach to najbardziej jadowite wężowate w Europie.  Jedna nawet ugryzła Pannę J. i musieliśmy wzywać helikopter ratowniczy z sąsiedniej Serbii. He, he. Nie no, kłamię. Chciałem, żeby u mnie też było trochę efektowniej. Ale jednej tej żmii zrobiliśmy zdjęcie, całkiem spora bestia. W górach tych też jest mnóstwo niedźwiedzi. Jest ich tak dużo, że w sezonie wciąż można na nie legalnie polować. Niedźwiedzia jednak żadnego na naszej drodze nie napotkaliśmy. Jest też podobno całkiem niemała populacja wilków. Tych też nie widzieliśmy (ja kiedyś widziałem kilka wilków w Bieszczadach, ale to zupełnie inna historia). Za to w tych Dynarskich znaleźliśmy rakietę - i to chyba sporawą nawet. I jeszcze pocisk moździerzowy. Pól minowych nie napotkaliśmy, chociaż w bośniackich górach wciąż ich podobno jak psów. Ale to też nie tak, że szliśmy na żywioł - sprawdziliśmy, że w tym naszym paśmie to nie było działań wojennych, więc było raczej bezpiecznie (ciekawe zatem skąd ta rakieta i pocisk moździerzowy, hm?). No i było jeszcze zagrożenie lawinowe, bo wiosna, a my po tym śniegu zjeżdżaliśmy na karimatach. I jeszcze później, jak do wioski zeszliśmy, to nas niejaki Boro - postawny kombatant, co trzęsie teraz okolicą - przewiózł ciężarówką po leśnych, górskich drogach. My na pace w dwanaście osób, jak te kartofle podskakiwaliśmy tylko. Mieliśmy jednak piwo i śpiew na ustach, więc nie było źle. A kurzu było tyle, że jak się później z tej ciężarówki wysypaliśmy, to wyglądaliśmy raczej, jak po jakimś safari, a nie po górskich eskapadach. Tak, generalnie było miło. 

Nie znaczy to jednak, że Panu nie zazdroszczę, bo zazdroszczę Panu cholernie. Jak tak poczytałem po powrocie te pańskie wpisy, to aż doła dostałem i głowa mnie rozbolała, i spać poszedłem od razu, żeby już nie myśleć o tym, że tu w Warszawie to tylko wokół nudnej pracy wszystko mi się kręci. Inna sprawa, że jak tak mi Pan napisał, że trzy godziny siedzisz nad Fangą, to pomyślałem, że ja też muszę znaleźć jakiś system, żeby nie klikać jakichś bzdur na szybko. Wieczorem to jestem zmęczony, w pracy to żadne pisanie - zatem kiedy? Wpadła mi do głowy myśl, jak dla mnie, całkiem niekonwencjonalna. Nastawię sobie budzik na 4 rano, zrobię sobie kawkę i poświęcę poranek na pisanie. Potem prysznic, spacer z Gastro, dla Panny J. kupię bułki na śniadanie i dopiero potem, już taki spełniony, pójdę do mojego kołchozu i może wtedy popatrzę na siebie inaczej. Że wie Pan, że może nie będę wydawał się sobie takim dziobakiem, konowałem, co sprzedał wolność za garść srebrników. Plan mój postanowiłem wprowadzić w życie od razu pierwszej nocy. I taka radość się nawet we mnie zbudziła, gdzieś w środku. Że wie Pan, że teraz to odżyję mentalnie, i że jak to możliwe, że nie wpadłem na to wcześniej, żeby skrócić sen i wydłużyć sobie poranek. Przecież te trzy godziny każdego dnia mogłyby zupełnie odmienić moją codzienność. Miałbym kiedy czytać, może bym się zebrał, żeby w końcu dokończyć tego cholernego Szwejka - którym już rzygam totalnie - i wziąć się za jakąś lekturę, która jakoś bardziej by mi podeszła. I zasnąłem z tą ambitną myślą. Budzik zadzwonił o 4, później o 4.30, 5, 5.30 i 6. Później o 6.45, 7, 7.15, a o 7.25 w końcu Gastro mnie zmusił, żebym się zebrał w sobie i łaskawie wyprowadził go na poranne siku. No i taki to był mój genialny plan. Zrozumiałem, że nic z niego nie będzie. Jestem wygodny. Muszę spać. Lubię bezpieczeństwo... B... b... b... boring!

Dobra, napisz Pan, co tam dalej i zrujnuj moje dobre samopoczucie na kolejny tydzień dziobania i przerzucania papierów.

Paweł D.

wtorek, 7 maja 2013

Fasola, mój kundel z Huancajo, cz. I



SELWA CENTRALNA



Szanowny Panie,

- Co to za biała dupa kąpie się w naszej rzece, na brzegu naszego cmentarza? – pyta się Indianin z wioski po drugiej stronie rzeki.
- To chyba ten diabeł co porywa nasze dzieci – odpowiada drugi.
- Lepiej pilnujmy się tej nocy – dodaje trzeci i przytula mocniej chłopca, który wpatruje się jak biały głupek w japonkach próbuje złapać równowagę na skraju rzeki i podmywa sobie obficie to i owo.
Nie wiem czy to był cmentarz, ale w mojej wyobraźni pojawiła się taka myśl i już została. A zatem bardzo obawiałem się spotkania z Indianami. Pagórki wyglądały jak kurchany, na drzewie była dziwna budowla. Na przeciwko osada, a ja rozłożyłem się dokładnie pod liną przeciągniętą przez rzekę, dzięki której Indianie widocznie dostają się do miejsca swego pochówku. Bałem się, więc szybko poszedłem spać. Tak wyglądał pierwszy nocleg podczas mojego zejścia z Selwy Centralnej.

Ten piękny teren nie chce mnie puścić, bo już druga noc i dzisiaj miałem nocować w Huancajo, a jestem przy drodze jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Satipo, wśród szczytów gór i potoku u stóp. Problem w tym, że na mojej trasie nie jeżdżą samochody. Z gór zjeżdżają, ale w górę rzadko kiedy. Od 6 rano do 18, czyli od wschodu do zachodu słońca przejechały cztery. Dwa mnie zabrały, dwa nie. A zatem bez jedzenia siedzę i piszę do Pana. Kładę się spać zaraz, mając nadzieję, że 3 maja będzie dla mnie szczęślwy


Tutaj mała dygresja. Gdy śpi się w tak maleńkim namiocie jak mój to człowiek nie czuje wcale samotności, bo ma Pichinaki. To takie małe stworzenia, które budzą się i szepczą mi do ucha, gdy sobie leżę. Myślę, że jak mnie pochowają, a mój namiot w środku przypomina trumnę, to te Pichinaki będą mi uprzyjemniały ostatnie chwile pod ziemią. W pewnym momencie wydawało się mi, że one naprawdę tu są. Potem zorientowałem się, że to tylko moja wyobraźnia, więc wmówiłem sobie, że ich nie ma. Nie zgadnie Pan co te maleństwa powiedziały.
- Skoro mówisz, że nas nie ma. To nie ma – stwierdziły, obrażone ucichły, ale tylko na chwilę, a potem znowu zaczęły opowiadać te swoje trele i morele.
3 maja byl  szczęśliwy Już po godzinie wspinania się, złapałem autobus. Nie żałowałem tych 10 soli (13 złotych). Dzięki temu w żółwim tempie wyrwałem się z Selwy. W miarę jak mój busik wspinał się, krajobraz zmienił się. Teren z porośniętego dżunglą zrobił się nagle trawiasty i krzaczasty. Widoki wspaniałe, głębszy oddech... początki choroby wysokościowej. Nie było tak jednak źle. Solo podróżowanie sprawia, że ludzie są niezwykle mili, zwłaszcza w miejscach, w których rzadko widać turystów. Jako Gringo, w dodatku wysoki, w okularach sprawiam dobre wrażenie na tutejszych mamach, które wypychają do mnie swe urocze córki. (Pamięta Pan nasz wspólny wyjazd do Tokaju, też była mama i dwie córki) Niektóre dzieciaki się mnie bały, ale mój zabójczy uśmiech, który rozdaje na lewo i prawo w końcu je rozbawia i zabierają mi okulary z nosa, biblię (tak nazwyają tu mój słownik), uczą mnie keczuanskiego, a ja ich polskiego. W ten sposób dojechałem do Huancajo. Od razu zatęskniłem za swoim rajem, czyli Selwą. Po pierwsze odkryłem, że w Peru może być zimno. Na Selwie Centralnej, z jednej strony chronionej przez strome zbocza And, a z drugiej pod wpływem Amazonii, temperatura przez cały rok waha się w dzień i w nocy od 22 do 27 stopni C. Tutaj już jest inaczej. Trzeba wyciągnąć bluzę.
OKULARY ZBLIŻAJĄ, MÓJ AUTOBUSOWY NAUCZYCIEL KECZUAŃSKIEGO
Huancajo to okropne, blaszane i głośne miasto. Myślałem, że nic dobrego mnie tu nie spotka, a tymczasem zapytałem się dwóch Pań policjantek o drogę do mniejszego Huancavelica. Okazało się, że to policjantki turystyczne, które nie znając języka angielskiego pomagają zagubionym obcokrajowcom. Wzięły mnie pod rękę, naprawdę śliczne dziewczyny i zaprowadziły do stacji autobusowej. Dołączył się do nas kundel przybłęda, którego nazwałem Fasola, bo akurat jadłem ususzoną fasolę, tutejszy snack. A zatem we czwórkę: dwie uzbrojone w pistolety policjantki turystyczne (czikity), prowadzący nas Fasola, który przeganiał inne psie przybłędy i ja w środku. Pół godziny spacerku. Po drodzę dowiedziałem się, że noszą broń nabitą ostrą amunicją, aby w razie czego strzelać do grożących turystom złodziejów i bandytów. 

Wie Pan jak poznać dworzec w Peru? Nic odkrywczego. Otóż w pobliżu będzie bazar! Moje policjantki, Fasolka i ja zrobiliśmy na tym w Huancajo ogromne wrażenie. Cały czas było słychać - Gringo, Gringo! Co u Ciebie? Skąd jesteś? Itd. Itp. Fajnie. Zdradzę Panu też inny sekret. Wszędzie na świecie, tylko nie w Polsce, kobiety lubią jak całuje się je w ręce. Nawet nie trzeba całować. Wystarczy chwycić delikatną damską rączkę i zbliżyć usta, musnąć. Wtedy już nie Gringo, tylko stajesz się Pan Kavalerio. Kobiety to uwielbiają i nie widzą w tym nic zdrożnego. Polki oczywiście mają swoje zdanie na ten temat, które ja pominę milczenie. Bo głupotę najlepiej przemilczeć. Moje policjantki były zachwycone, więc zrobiły sobie ze mną zdjęcie, a ja jedną ukradkiem pocałowałem w policzek, co bardzo rozbawiło obserwujących nas bazarkowiczów. To było łatwe. Trudniejsze było pożegnanie z Fasolką, który nie odstępował mnie nawet na krok. Gdy  siadałem on był obok. Gdy stawałem szedł za mną. Badał teren, wskazywał gdzie można kupić coś dobrego. Chciałem mu sprezentować w podzięce jakiś smakołyk, ale jak na zawołanie w pobliżu dworca nie było niczego dobrego dla psa. Fasolka był wiernym towarzyszem i nawet myślałem, żeby go zabrać w dalszą podróż. Podziękowałem mu pięknie i gdy na chwilę odwrócił wzrok za jakąś suczką, umknąłem do busu. Smutnie było patrzeć jak bezradnie szuka mnie po placu dworca. Wącha kąty, myli z kimś innym. Szkoda mi Fasoli, mojego kundla z Huancajo.

To bootlegger, cz. II

Druga część tego trzeciego etapu mojej podróży zaczyna się w Huancavelica  Śliczna miejscowość, zupełnie nie odkryta przez turystów. Może dlatego, że jest na samym końcu szeregu miast, do których dociera kolej naszego inżyniera Malinowskiego. W Huancavelica kolej tą nazywają macho. Bo przyjeżdża kiedy chce i jak chce, bez żadnego rozkładu, logicznego i rozsądnego schematu. Robi po prostu to co jej się podoba. A to jest jedna z wielu cech machomanów, których tutaj pełno. Akurat trafiłem fajnie bo odbywały się tam lokalne imprezy. Ludzie tańczyli na ulicach. Tak zresztą pożegnałem się z tą miejscowością. Dosłownie na jej skraju widzę grupę ludzi i jakiś dziesięciu saksofonistów, dwóch gitarzystów, faceta, który trzyma instrument przypominający połączenie harmonii z pianinem, trąbkarzy i faceta z mini tarką do prania. Pozostali ludzie bez instrumentów stali sobie dookoła dwóch skrzynek z piwem. Przywołali mnie do siebie. Dali kubek w rękę, nalali servezę (piwa), pstryknęli palcem, okriestra zaczęła grać, a oni tańczyć w kółko. Od razu się dołączyłem i tak dwa tańce wykonałem. Zdjęcia porobiłem, ucałowałem Panie, uściskałem Panów, dostałem błogosławieństwo od najstarszej babci i poszedłem w górę, na piechotę, przez pasmo And do Pisco. Jak się później okazało byłem na ponad 5 tysiącach metrów nad poziomem morza. Niech Pan zje kanapkę, zrobi siusiu, weźmie piwo w rękę i słucha co się później wydarzyło, bo niemal straciłem życie.

Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę, nad którą do dziś często się zastanawiam.
- Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział – przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie mozliwości jak ty.

Tak zaczyna się największe dzieło F. Scotta Fitzgeralda - Wielki Gatsby. To niezwykłe opowiadanie zostanie już na zawsze związane dla mnie z tą częścią podróży. Nie wiem czy najlepszym miejscem do czytania tego dzieła jest tył śmieciarki i szczyty And, ale tak było i przyznam się Panu, że jestem z tego potwornie dumny.
NAJWAŻNIEJSZY JEST UŚMIECH
A wszystko zaczęło się tak pięknie. Jak tylko pożegnałem się z tańczącą grupą złapałem stopa, potem drugiego, tak że byłem już parę kilometrów za miastem. W połowie drogi do kolejnej miejscowości, którą miałem zaznaczoną na mapie. Zacząłem się wspinać pod górę, co było dość męczące i dopiero po jakichś dwóch godzinach przejechał pierwszy samochód, który okazał się zdezelowaną śmieciarką. Zatrzymał się i wlazłem na pakę. Poznałem sympatycznego Pana, który pracował w St. Inez, do której śmieciarka miała mnie właśnie zabrać. W pobliżu jest kopalnia między innymi srebra. Jadę sobie i czego nie widać na mojej mapie, jadę coraz wyżej. Znów choroba wysokościowa, ale z dodatkami. Chwilę wcześniej, gdy wspinałem się pod górę, wyrzucałem sobie, że wziąłem na przykład niepotrzebnie rękawice zimowe. Tymczasem zaczął padać grad, zrobiło się straszliwie na tej pace zimno i już mnie za bardzo nie obchodziły plastikowe butelki. Niemal przytuliłem się do blachy, czując ciepło jedynie swojego sąsiada. Potem było tylko gorzej,bo grad zmienił się w burzę śnieżną, mi odpadały palce, rękawice miałem schowane głęboko, wszystko przemoknięte, ale jedziemy. Widoki wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Nie miałem siły zrobić zdjęcia. Wioski zakurzone i biedne. Zupełnie nie rozumiem tych ludzi, którzy zamiat siedzieć w Selwie Centralnej, wybierają płaskowyż szczytów And. Dojechaliśmy do St. Inez, a tam yerba de coca. Wyciągnąłem wszystko co ciepłe z plecaka i jak się okazało aby dojechać do Pisco, muszę dalej jechać ze śmieciarką. Dobrze zrobiłem. Było lepiej. Co prawda gościu za podwózkę chciał jakąś bandycką cenę, co wynegocjowałem do połowy, mówiąc, że chyba oszalał.

W niedzielny poranek, gdy kościelne dzwony biły w miasteczkach nad cieśniną, wszyscy, jak jeden mąż (niekoniecznie z własną żoną), powrócili do rezydencji Gatsb’ego i wesoło bawili się na jego trawnikach.
- To bootlegger – mówiły młode damy, krążąc wśród coctailów i kwiatów gospodarza. – Pewnego razu zabił cżłowieka, który go zdemaskował. Okazało się, że to kuzyn von Hindenburga i powinowaty samego diabła. Zerwij mi różę, złotko, i nalej mi jeszcze jedną, ostatnią kropelkę do tego kryształowego kieliszka.

Na autobus do Pisco z tej miejscowości, która była na jakichś 3000-2000 m n.p.m. spóźniłem się dobre pół godziny. Cholera, zazwyczaj busy są tu niepunktualne, a tu mnie coś takiego spotkało. Postanowiłem złapać stopa, ale że się ściemniało to polazłem na skraj miejscowości, znalazłem osłoniętą łączkę nad rzeczką i rozbiłem namiot. Tej nocy nie spałem. Nie było już Pichinaków, ale była Babuszka, z którą gadałem o tym jak mi zimno, bo było parę stopni poniżej zera. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś się skrada i zimno, cholernie zimno. Rano odkrcie... szron na namiocie. Potem szybki stop, z przesympatyczną dziewczyną, którą namawialem na przyjazd do Polski. Pytała się co miałaby tam robić. To powiedziałem, że Cevicze (o tym jeszcze kiedyś Panu napiszę), albo uczyć języka keczuańskiego. Miejscowość do której dotarłem była biedniesza niż cokolwiek Pan widział. Miejscowi mężczyźni, których spoktałem – głusi. A chatka do której mnie zaproszono była tak skromna, że aż wstyd było mi przyjąć od rezolutnej starszej gospodyni yerbatkę i ciastka. Posiedziałem dziesięć minut, a potem ona mnie wygoniła, że przecież jest podróż przede mną. To była moja Mami (wszystkie starsze Panie są nazywane Mami). Oczywiście błogosławieństwo na drogę i dwie godziny spaceru wzdłuż stumetrowej przepaści (łydki bolą mnie do tej pory). Myślałem wtedy, że nie ma nic piękniejszego niż życie. Yerbatka mnie rozgrzała, ciastka zabiły głód, trochę przeraził rozjechany skorpion (cholera tu są skorpiony, w dodatku maleńkie, czyli pewnie najgroźniejsze). Była niedziela, więc się pomodliłem, dziękując Bogu za dobroci które mnie spotkały. Piszę o tym szczerze, żeby Pan wiedział jakie mogły być moje ostatnie myśli w życiu. I jestem z nich prawdziwie dumny. I w głowie miałem Gatsbyego i mój nowy pomysł na książkę, i Pana miałem w głowie (układałem w myślach te zdania), i rodzinę, i przyjaciół, i piękne kobiety, które znałem. W tym momencie byłem naprawdę szczęśliwy i dobry... W końcu samochód, stop, toyota, srebrna, paka. Rozsiadłem się wygodnie. Facet trochę za szybko jechał, ale myślałem, że zna drogę. Prowadził pewnie. I w chwili gdy pomyślałem, że warto powiedzieć parę słów do kamery o wspaniałym sposobie jeżdżenia na pace wydarzyło się to oto:

Lecz ponad tym szarym skrawkiem ziemi, nad którym wiatr nieustannie przesuwa drgające pasma pyłu, dostrzeżesz w pewnej chwili oczy doktra T. J. Echleburga. Oczy T. J. Echleburga są niebieskie i ogromne – o źrenicach szerokości jednego jarda. Brakuje im twarzy, patrzą po prostu spoza gigantycznych żółtych okularów, zawieszonych na nie istniejącym nosie. Pewnie jakiś okulista, widać skłonny do żatów, umieścił przy drodze tę reklamę, żeby powiększyć szeregi swoich pacjentów z dzielnicy Queens, a potem sam pogrążył się w wiecznej ślepocie albo też wywędrował w inne strony. Ale jego oczy, dawno nie malowane, nieco wyblakłe od słońca i deszczu, medytują nieprzerwanie nad tym wysypiskiem.

Dennis, kierowca rozpędził się na prostej, czując że samochód jest mu posłuszny. Cieszył się z faktu, że ma jednodniowy urop. Po tygodniu zakładania systemów alarmowych w kopalniach w St. Inez on i jego przyjaciele mieli ochotę zabawić się w Pisco. Czuł się dobrze za kierownią i podniecał go fakt, że jedzie skrajem stumetrowej przepaści. Zobczywszy tunel przed sobą nie zwolnił pędu jazdy. Wyjeżdżając z tunel zaskoczył go nagły skręt w prawo, więc przyhamował, ale wtedy stracił panownie nad pojazdem. Jechał w stronę przepaści. Lewym kołem był już na zewnątrz, ale w ostatniej chwili udało się mu odbić i zaraz znalazł się na przeciwległej ścianie skały, rozbijając cały prawy bok toyoty należącego do firmy, w której pracował.

Byłem przerażony. Myślę, że może udałoby się mi wyskoczyć w ostatniej chwili i z całej piątki może bym się uratował, ale wiem że to nieprawda. Nigdy tak blisko nie byłem śmierci i co dziwne nie odczuwałem wielkiej ulgi i radości życia. Może z powodu tych wcześniejszych dobrych myśli, które miałem? Odgięliśmy po prostu blachę i pojechaliśmy dalej. Tym razem byłem czujny, gotowy do skoku. Niepotrzebnie, bo tak jak przypuszczalem Dennis nauczony rozumu jechał niemal jak ślimak. Uff...

Do Pisco dotarłem po czterech godzinach, potem pojechałem do Ica, w  której przenocowałem u pewnego fryzjera, który zaprosił mnie przez couchsurfing do siebie. Miał swój penthouse nad swoim supermarketem. Od razu wiedziałem, że to gej. Nie wiem, czemu tylko tacy mnie zapraszają. Chyba mnie podrywał, wydawało się mi, że nawet dotknął mnie zbyt miękko. W końcu upił mnie pisco i pokazał zdjęcia dziewczyny. Grubaska w szpilkach, w stringach okazała się być nim samym. Co miałem robić? Powiedzialem, że pięknie i poszedłem spać. Nie będę wnikał w szczegóły, bo to była dość dziwna przygoda. Proszę się nie martwić i nie podśmiewać. Było dziwnie, ale nic więcej.

Rano się zerwałem i pojechałem do Nazca, zobaczyć linie. Gatsby był ze mną i przegapiłem przystanek, potem musiałem się wrócić. Nie stać mnie było na latanie nad liniami (80 dolarów), ale za 3 sole wlazłem na wieżę i widziałem rysunek przedstawiający: rękę oraz drzewo. Kosmici czy szamani? Modly czy gwiazdy? Tajemnice linii. W końcu lazłem dwie godzinki skrajem pustyni, złapałem stopa do Nazca i kupiłem bilet do Arequipy. Miałem jechać tam stopem (ponad 500 km), ale przeczytałem, że  wybrzeże jest niebezpieczne. Nie to, żebym się bał, ale po wypadku nad skrajem przepaści, spaniem u geja, który pokazywał mi swoje zdjęcia w perułce i stringach pomyślałem, że trzecia przygoda może okazać się mniej ciekawa. Potrzebowałem odpoczynku. Nadszarpnąłem zatem poważnie swój budżet. I oto siedzę w autobusie i już trzecią godzinę piszę do Pana ten list. Zapowiada się, że puszczą trzecią część filmu z Van Damem, obok siedzi pachnące mlekiem matki niemowle, z wielkimi czarnymi oczami, ktorych nie odrywa ode mnie, więc chyba pójdę spać.

- Rozmawiałem z nią – wymamrotał po długim milczeniu – powiedziałem jej, że może mnie oszukiwać, ale nie może oszukać Pana Boga. Zaprowadziłem ją do okna – wstał z wysiłkiem, podszedł do okna i przycisnął twarz do szyby. – Powiedziałem: „Pan Bóg wie, co robiłaś, wie o wszystkim, co robiłaś. Możesz oszukać mnie, ale nie możesz oszukać Boga.”
Stojący obok niego Michealis zobaczył z przerażeniem, że Wilson patrzy na oczy doktora T. J. Echleburga, które wynuszyły się blade iogromne, z ustępującego mroku.
- Bóg widzi wszystko – powtórzył Wilson.
- To przecież ogłoszenie, reklama – zapewnił go Mechaelis. Odwrócił się jednak od okna i wolał patrzeć znów na pokój. Ale Wilson pozostał przez długi czas z twarzą przy szybie; kiwał głową na widok wstającego dnia.

Obudzę się w Białym Mieście.
POŻEGNANIE W HUANCAVELICA

Stefan W.

P.S. Ciesze sie ze w koncu Pan napisal. Prosze nie przestawac, ja jednak na Pana licze.

Oblężenie

Szanowny Panie,

nie byłem w żadnej Serbii, tylko w Bośni i Hercegowinie. To jednak bardzo duża różnica, bo chociaż w Bośni żyje Serbów wcale nie mało, to taka pomyłka w Sarajewie mogłaby Pana kilka zębów kosztować. Tak mnie się przynajmniej zdaje. Temat zresztą jest trudny i nawet nie mam odwagi twierdzić, że umiem Panu to wszystko wytłumaczyć. Ba! Sam tego nie rozumiem wcale, a wcale. Bo czy naprawdę umie Pan sobie to w ogóle wyobrazić, że w latach 90, kiedy my spokojnie zaliczaliśmy kolejne klasy szkoły podstawowej, wcale nie tak daleko na południu, w naszej starej Europie szalała wojna. Ja wiem, że Pan o tym wie. Ale pytam, czy umie Pan to sobie wyobrazić? Widziałem Sarajewo, widziałem jego mieszkańców, widziałem mury budynków i stwierdzam jednak, że moja wyobraźnia jest jednak zbyt ograniczona. To chyba dobrze. To tylko pokazuje, że wiodę życie beztroskie, bezpieczne. 

Oblężenie Sarajewa trwało od 5 kwietnia 1992 r. do 29 lutego 1996 r. 

UNICEF poinformował, że szacunkowo w stolicy Bośni i Hercegowiny  snajperzy oddali bezpośrednie strzały do co najmniej 40% dzieci, 51% dzieci widziało zabitą osobę, 38% widziało zabitego co najmniej jednego członka rodziny, 19% dzieci było świadkiem masakry, 73% przeżyło ostrzał swojego domu, a aż 89% żyło w podziemnych schronach.

Ile lat mają teraz te dzieci? Łatwo policzyć. Większość jest pewnie niewiele młodsza od nas. 

Przyjechaliśmy pod nasz hostel przed północą. Zwyczajny sobotni wieczór. Ludzie na ulicach. W większości młodzi. Spodobałoby się tu Panu. Dziewczęta w Sarajewie przypominają mi trochę te z Olsztyna. No wie Pan, są takie, jak Pan sobie wyobrażał , że powinny wyglądać dziewczyny, kiedy miał Pan te kilkanaście lat. Żadnej hipsterki, żadnego kombinowania. Najlepiej wysoki obcas, konkretny makijaż, biżuteria. Panna J. powiedziała, że mają rosyjski sznyt. Oczywiście, chciała je zdeprecjonować. Że rosyjski, to zaraz zły. Nie do końca się zgadzam. Tak. Z pewnością by się Panu podobały ulice Sarajewa w sobotni wieczór. Ludzie się bawią. Ci młodzi wypełniają najważniejsze deptaki po same brzegi. Gdzie są starsi? Nie wiem. Chociaż może przesadzam. Trochę się ich widzi. Starsi mężczyźni są przeważnie jacyś duzi. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Koleżanka jedna powiedziała, że to zgodnie z zasadą, że przetrwają najsilniejsi. Na starsze kobiety nie zwracałem większej uwagi. Za dużo było tych młodych. Uśmiechnięte, atrakcyjne - piękne bośniackie kobiety.

W czasie ostatniej wojny bałkańskiej gwałt zastosowany został jako planowane narzędzie terroru. Był silnie związany z płcią, etnicznością i nacjonalizmem. Stosowany przez wszystkie strony konfliktu, w Bośni wykorzystany został w sposób najbardziej planowy i systematyczny. Jak zauważa Darius M. Rejali, analitycy wyróżnili trzy rodzaje gwałtów popełnianych w Bośni przez Serbów: po wkroczeniu do wioski, przez strażników więziennych w obozach zatrzymania oraz w obozach gwałtów lub domach w tym celu tymczasowo zajmowanych przez Serbów. Jak wynika z raportów, gwałty nierzadko dokonywane były publicznie, zwierały elementy degradujące ofiarę. Bardzo często agresor znany był gwałconej kobiecie, pochodził z jej społeczności czy bliskiego otoczenia, co pogłębiało traumę.

Majówka w Polsce była podobno obfita w deszcz. Do tego chłodna. Co to Pana obchodzi? W Ameryce Południowej nawet na początku zimy można się opalić. Na szczęście Bałkany też nie są złe. To jednak prawie tysiąc kilometrów na południe od Warszawy. Dzięki temu też mogliśmy nacieszyć się słońcem, opalić nieco bladą skórę. Przede wszystkim mogliśmy jednak poczuć prawdziwą, ciepłą wiosnę. Posiedzieć z piwem i winem nad rzeką. Popatrzeć na ludzi, na zielone wzgórza otaczające miasto. Pośmiać się w towarzystwie znajomych. Pogadać o pierdołach. Nieopodal, na ławeczce przysiadł sobie pan niemłody z dużym piwkiem w plastikowej butelce. Śmieszny okrągły jegomość. Taki byczek. Tatuaże. Łysy. Sporo mięśni, jak na kogoś, kto z pewnością już dawno przekroczył pięćdziesiątkę. Koszulka w paski zsuwała się jednak z okrągłego brzucha. No, mówię Panu, taki ork po prostu, ale raczej sympatyczny. Podszedł, bo zwrócił uwagę na jednego z naszych. Takiego dużego chłopaka. Spodobał mu się. Duży, ręce duże. Do sparingu by się nadał. Naszemu sąsiadowi nie przeszkadzało, że rozumiemy co trzecie słowo co najwyżej. Jegomość dużo gestykulował, więc powoli zaczęliśmy ogarniać, co tam mu po głowie chodzi. Kiedyś chyba boksował. Zresztą ruchy wciąż miał kocie. Pocieszny gość. Przysiadł się do nas. Wie Pan - jak to tacy - żeby sobie pogawędzić, żeby się wygadać. Mówił o Sarajewie, o oblężeniu, o tym, że ludzie zwykli nie są winni, tylko politycy. Wskazywał na wzgórza - chyba na punkty, gdzie on sam walczył. Walki były zacięte. Serbowie siedzieli w górach i sadzili w miasto pociskami z moździeży. Obrońcy miasta nie poddawali się jednak. Twardo stawiali opór. Nasz znajomy też nie próżnował. Patrząc na jego budowę, obserwując dynamikę ruchów, łatwo sobie to wyobrazić. Musiał być z niego chojrak nie lada. Przed wojną miał trzech braci. Wszyscy walczyli. Poza nim, wszyscy zginęli. Z rodziny nie został mu nikt. Ciął się cały. Widać. Ręce w sznytach. Podciągnął koszulkę. Brzuch i klata w sznytach. Może wariat? Mówił sam, że chyba już wariat. Że się w głowie to koleboce wszystko i zapomnieć się nie da. No i się rozkleił, i się nam w to piękne wiosenne popołudnie, wesoły byczek po prostu rozpłakał. 

Armia Republiki Serbskiej rozmieściła na otaczających miasto wzgórzach żołnierzy i artylerię, która począwszy od 2 maja 1992 roku otoczyła Sarajewo i rozpoczęła jego oblężenie. Wszelki ruch do i z miasta został zablokowany, a Armia Bośniackich Serbów stale je bombardowała, ostrzeliwując ludność cywilną i starając się utrudnić działania wojskom nieprzyjaciela.

Szacuje się, że około 10 000 osób zostało zabitych lub zaginęło. W grupie tej znajduje się ponad 1500 dzieci. Dodatkowo prawie 56 000 osób zostało rannych, w tym prawie 15 000 dzieci. W wyniku działań wojennych i migracji liczba mieszkańców miasta zmniejszyła się w roku 1995 o 36% w stosunku do rozpoczęcia oblężenia.

Może jutro napiszę Panu o bośniackich górach i będzie weselej. Dziś już późno, i spać się chce. Dobrze, że Pan łamiesz te zasady i piszesz, bo na mnie w ogóle nie ma co liczyć nigdy. 

Do jutra,
Paweł D.

PS. Te wstawki wyjustowane to po prostu z wiki i jedna z artykułu "Bezdomne we własnym ciele – sytuacja kobiet w czasie wojny na Bałkanach" (znalezionego w sieci).
     

piątek, 3 maja 2013

Brew dżungli



 Szanowny Panie,

 zmienilem zdanie. Jak bede pisal pod jednym postem to


WIDOK Z OKNA SZAMANA MITCHA
przeciez obnizy sie nam frekwencja... a tego nie chcemy. Ostatnio klade sie spac w namiocie o 18, wiec mam czas na pisanie. Moze potem bedzie gorzej. A zatem zasypie Pana listami i prosze o odpowiedzi. Slyszalem, ze zwiedzasz Pan Serbie. Dobrej zabawy.

Ostatnie parę dni zwiewałem przed pewną Peruwianką, która się we mnie zakochała. Dziewczę bardzo sympatyczne, pokazało mi całą Limę, naciągnęło na niezliczoną ilość przyjemności i się zakochało. Niestety daleko mi do tego uczucia, więc co miałem robić... uciekłem. Wsiadłem w autobus i zwiałem na Selwę Centralną, albo Wysoką (jak niektórzy ją nazywają).  Dotarłem do Tarmy, jednego z wyżej położonych miast w Peru, chyba ponad 3000 m n.p.m. Nie podobało się mi tam, więc pojechałem niżej do La Merced. Gdybym miał opisać ostatnią prostą do Raju to tak by właśnie wyglądala. Droga wiła się dolinami wyżłobionymi przez wartkie rzeki, zboczami gór porośniętymi dżunglą, od czasu do czasu przerobioną na plantacje kawy, koki i bananów. Mnóstwo kolorowych motyli i caratakta, czyli wodospadów jak z planów filmowych amerykańskich produkcji. Jechałem tutejszym busikiem za 2,5 sola (około 50 km). Niewiarygodna droga, a na końcu miasto z blachy i dykty. Samo centrum jednak dość ładne. Tutejsze miasta w centrum mają place, czyli parki. Całe wieczorne życie tam się skupia. Tam poznałem policjanta o imieniu Fernardo i jego rodzinę, który po hiszpańsku tłumaczył mi, że w Peru jest wielu nierobów i ćpunów. W La Merced jest dwóch policjantów. Zazwyczaj wystarczy, bo ten rejon to już dżungla, więc obowiązują prawa dość restrykcyjne. Kara śmierci. Za zabójstwo – to oczywiste. Za kradzież – już mniej. Do początku 2003 roku zabijano od razu, bez sądu, później najpierw do wyboru obcinano ucho lub kciuk, za drugą kradzież kciuk, jeżeli byłeś już bez ucha, albo ucho jeżeli byłeś już bez kciuka. Za trzecią kradzież – czapa. Teraz są już sądy. Skuteczna metoda bo nie zdażają się tu rabunki.
W La Merced polazłem na swój pierwszy wodospad, w którym się wykąpałem. Lazłem z ciężką torbą jakieś 2 km w górę, spociłem się niemiłosiernie. W końcu dotarłem. Lepsze to niż prysznic. W LM  skusiłem się i zajrzałem na pocztę internetową. Okazało się, że zakochana dziewczyna pojechała za mną. Błagała mnie o kontakt. Cholera jasna. A że dobrodupny jestem to zadzwoniłem do niej (nie działa mi tu komórka). Na szczęście drobne po chwili się mi skończyły i nie mogłem wysłuchać wszystkich westchnień i ustalić miejsca spotkania. Uciekłem z La Merced, bo ona tam jechała. Uciekłem szukać Mitcha.

Okazało się, że w tej dżungli mieszka Mitch. To Polak, który ponad 20 lat spędził w Arizonie. Uczył się na szamana u arizońskich indian Nawaho. Teraz leczy ludzi m.in. z raka właśnie tutaj. Musi Pan wiedzieć, że Selwa Centralna oddalona 6 godzin jazdy samochodem od Limy, oddzielona od tego miasta pasmem gór, nazywana jest brwią dżungli. Nie ma tutaj takiego robactwa i dzikości jaką znajdziesz Pan w dorzeczach Amazonki, są jednak podobne rośliny, które w dużej części są lecznicze. Tutejsi chodują je i robią z nich napary poprawiające zdrowie. Pana siostra miałaby tu używanie. Dlatego, że ta dżungla jest bardziej przystępna, a także dlatego, że Peru po II wojnie światowej przyjmowało wszelkich europejskich zbiegów i osiedlało ich tutaj, nazywana jest Dżunglą Gringo. Znajdzie Pan tu kolonie Niemców, Duńczyków, Szwedów, Norwegów i mieszka tu 19 rodzin polskich, a dodatkowo 20 ma swoje tu działki. Myślę, że też będę miał tu działkę. Bo miejsce jest cudne. Jednym z tych Polaków jest wspomniany Mitch. Na mapie nawet znalazłem, jak mi się wydawało, jego osadę. Nazywała się Papa Mitche. Napisałem do niego maila, że się wybieram, spakowałem się szybko i dalej jazda, pogoń czułem już na karku. Papa Mitch okazał się osadą tutejszych Indian, którzy odwalali szopkę dla turystów tańcząc w trampakach tańce indiańskie, jak tylko pojawiał się samochód pełen klientów najczęściej z Limy. Wcześniej widziałem jak pili ci Indianie na umór w pobliskim bambusowym pubie. Tutejszy szaman nic nie wiedział o Polaku szamanie, a sam wyglądał dosyć zbereźnie, sprzedając głodne kawałki turystom. Pożegnałem się szybko i pojechałem dalej, sądząc, że widocznie Mitch mieszka opodal. Dotarłem do St. Anny, tam jeszcze raz spojrzałem w neta. Okazało się, że mieszka dużo wcześniej w pobliżu La Merced,  a Papa Mitch, to poprostu osada, nie mająca nic wspólnego z Mietkiem. Wcześniej tego nie zauważyłem z powodu mojego strachu przed spotkaniem z dziewczęciem. Zresztą w ciągu trzech godzin zdążyła wysłać do mnie dwa dodatkowe maile. Wracam się i docieram do Mitcha, który otworzył tu swoją klinikę i mieszka na odludziu, z żoną Peruwianką, dwiema córkami i całą przyboczną rodziną na głowie... łącznie 8 osób, ale ostatnio pogonił 4, bo było ich 12.
O opowieściach do 1 w nocy na temat zwyczajów Indian i leczniczej mocy roślin nie ma co opowiadać. Wspomnę tylko, że na tych terenach szamani leczą za pomocą ziół, kąpieli w źródłach, a nawet uwaga... świnki morskiej. To radosne stworzenie nie tylko uważane jest tutaj za przysmak, ale jeszcze ma uzdrowicielskie umiejętności, które przypłaca życiem. Robi się specjalny wywar, którym naciera się osobę chorą i świnkę morską. Potem jest czas na specjalny rytuał: jeździ się żywą świnką morską nad ciałem chorego. Gdy świnka przeżyje ponad dwie minuty, to dobrze. Może się uda uratować – człowieka, nie świnkę, bo tą się zażyna i robi sekcję. Po tym co w środku, widać z jakim organem mamy problem. Jakoś się na ten organ wpływa w śwince i tym samym leczy się go u pacjenta. Nie wiem czy to skuteczne, ale że ludzie chętnie korzystają z tego typu wiedzy to pewne. Tutejsze instytuty lecznicze a nawet szpitale zatrudniają szamanów, a czasami wysyłają na świnkę. Jeżeli ma coś pomóc to niech pomoże.

Po Mitchu udałem się w górę. Po drodze dałem się zrobić na dojazdach do dwóch pięknych wodospadów (catarakta). Zapłaciłem majątek. Dojechałem do końca, czyli Satipo a chciałem jeszcze dalej... Do Atalaya. W mojej wyobraźni miejscowość ta jawiła się jako niewielka indiańska wioska, bo to brama do dżungli. Mitch opowiadał mi o tutejszej inkaskiej ścianie płaczu, która jest bramą do podziemnych korytarzy, stworzonych przez Inków a prowadzących np. do Cuzco. Jeden korytarz kończy się podobno w Górach Świętokrzyskich. Słowem musiałem tam jechać, a to nie takie proste. Droga to ubita ziemia w dodatku często jest stromo i nieprzyjemnie. Znalazłem jednak dżipa, który mnie tam zabrał. Kosztowało majątek, start 4 rano. Mogłem się spodziewać, że  4 rano dla Peruwiańczyka nic nie znaczy. Ja wstałem, on przyjechał po mnie pół godziny później, a z bazy wyjechał dopiero o 6. Punktualne bestie. Jechałem na tylnym siedzeniu, przytulony do uroczego dziewczęcia, studentki stosunków międzynarodowych, która nieznała języka angielskiego i nie wiedziała za bardzo gdzie leży Polska, z drugiej strony miałem pociesznego grubaska, który przed startem przeżegnał się. Będzie się działo. Droga wiedzie przez piękne miejsca, ale ustępowały one powoli mojemu wkurwieniu na to, że zapłaciłem majątek za siedzenie z tyłu bo powiedziano mi, że z przodu to ciasnota i dlatego taniej. Nie wiem jak Peruwiańczycy myślą, ale zrobili mnie w konia. Gdy ja męczyłem się przez osiem godzin jazdy, spocony z tyłu. Z przodu wygodnie siedział sobie facet, chrapał w najlepsze. Nigdy więcej - obiecałem sobie. 8 godzin! Dupa mi zwiędła. Nogi sczerstwiały. Wypociłem chyba dwa litry wody. Tragedia. A na końcu blaszana miejscowość. Co prawda było kilka ciekawych rzeczy, ale nie warto, jeżeli nie ma się przewodnika aby udać się w dżunglę. Chciałem wrócić rzeką. Jednak połączenia zerwano. Znów musiałem wleźć w ten przeklęty samochód. Tym razem zmądrzałem i wsiadłem na pakę. Kosztuje to połowe taniej i jest dużo lepsze. Bo kiedy chcesz Pan to siedzisz, kiedy indziej stoisz, a czasem uda się nawet położyć. A i uwaga, nie oszukano mnie. Rzeczywiście na przednim siedzeniu mogą zmieścić się dwie osoby. Jedna siedzi niemal na drugiej. Kosztuje to taniej, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego najwygodniejsze miejsca na pace są najtańsze. Chyba chodzi o kurz. Wystarczy się otrzepać. W ten sposób wróciłem do Satipo. Powrotna droga była ekstra. Piękne widoki, wiatr we włosach, kurz w zębach... Przygoda!
MÓJ ZWYCZAJOWY SPOSÓB PODRÓŻOWANIA

W Satipo postanowiłem pożegnać się z Selwą Centralną. Nie chciałem jednak wracać tą samą drogą. Wybrałem 210 kilometrowy spacer do Huancayo. Liczę na stopa po drodze. Pożegnanie było wzruszające. Przy niewielkim gospodarstwie na trasie oszczekał mnie pies. Po 100 metrach dogonił mnie właściciel gospodarstwa i psa. Wręczył mi 4 pomarańcze na drogę.
- To na drogę. Adios Amigo – powiedział i poklepał mnie po ramieniu.

Stefan W.