czwartek, 10 kwietnia 2014

Majaki

Szanowny Panie,

pierwsze kilka szpadli poszło nadzwyczaj gładko. Duży energicznie machał drzewcem, w pewnym radosnym zatraceniu, którego wtedy nie mogłem do końca zrozumieć. My staliśmy dookoła, patrząc tylko. Niemi - czekaliśmy. Pamiętam jeszcze to dziwaczne uczucie, które mnie wtedy dopadło. Ekscytacja, ale… hamowana przez coś, sam nie wiem, jakby wstyd jakiś. Bo oto z ziemi wyłonić miał się skarb. Cóż innego? I przecież chciałem, rzecz oczywista, żeby było to złoto lub szlachetne kamienie, albo może drogocenny obraz czy chociażby jakaś broń, karabin lub skrzynia granatów. Wiedziałem, że chłopaki też na to czekają – na skarb. Coś, co majaczyło u celu każdej z naszych wypraw, od kiedy nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy w murach szkoły podstawowej. Tyle że właśnie, do tego momentu były to majaki – wytwory naszych dziecinnych wyobrażeń o wielkim, tajemniczym świecie. Teraz mieliśmy stanąć z tymi marzeniami twarzą w twarz i chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, jak duża i ważna jest ta chwila, to coś powstrzymywało mnie od tego, żeby po prostu poddać się temu podnieceniu. Nie byłem już przecież w pierwszej czy drugiej klasie. Mogłem szwędać się z chłopakami po dolinie, ale przecież już nie po to, żeby szukać krasnala na garncu złota. Wiedziałem, że oni czują to samo. Dlatego nikt się nie odzywał. Żaden nie chciał się rozpruć, rzucić czegoś zbyt naiwnego, narazić się na śmieszność. Żaden nie chciał nawet spojrzeć na drugiego, żeby nie wyszło, że ma twarz zbyt napiętą i wzrok niespokojny. Chciałem bardzo, żeby Masa poleciał czymś w swoim stylu, co przebiłoby ten balon nadęty. Śmiech! To by nas wyswobodziło z łańcuchów chwilowego zakłopotania. Masa, o dziwo, milczał jednak. Ja sam już szukać zacząłem w głowie czegoś nonszalanckiego, co zmyło by ze mnie podejrzenie dziecinności, ale nerwy nie pozwalały się skupić i wszystko wydawało mi się głupie lub sztuczne. Ślinę przełknąłem i postanowiłem nie mówić nic, nie wychylać się. Niech Duży kopie, niech wykopie. Niech nam się ukaże to, co Stary ukryć postanowił przed ludzkim okiem. I Duży kopał. Kopał zawzięcie. Pomyślałem, że wstydu nie ma i wierzyć mi się nie chciało po prostu, że Masa nie smagnął go jeszcze żadnym szyderstwem. Nagle na nosie poczułem coś mokrego. Za chwilę na ramieniu i jeszcze na karku.
- W mordę jeża, chyba się teraz nie rozpada? – stęknął Trzmiel, spoglądając w niebo.
Staliśmy tak w kółku nad Dużym, który w dole już siedział prawie po uda i głowy zadzieraliśmy do nieba.
- Ty no, mocniej coraz, ulewa będzie – stwierdził z absolutną pewnością Zielus. - To chyba lipa z tym kopaniem, co? – zwrócił się do Dużego z odzyskaną w jednej chwili swobodą. - No… chyba, że już kończysz? – dodał po chwili z wolna, widząc, że Dużemu jakoś się nie spieszy, co by się z dołu wygramolić – Trafiłeś już na coś? Ej, chłopaki, bo to jest urwanie chmury jakieś. Ja bym się zastanowił, czy nie będziemy mieli problemu, żeby wrócić na ląd – cedził zachrypniętym głosem, trochę jakby z przestrachem, że może na tchórza wyjdzie. Trzmiel, Masa i ja popatrzyliśmy po sobie, ale żaden z nas chyba nie mógł się zdecydować, czy dalsze kopanie to coś, co wypada, trzeba, i to za wszelką cenę, czy może właśnie coś, co tylko dla hecy, od niechcenia i na przekór Staremu. Wiedziałem, że na mnie trochę liczą, że ja niby zawsze taki rozsądniejszy. I oczywiście, pewnie, Zielus miał rację. Lało jak z cebra. W strugach deszczu moja wesoła pomidorowa wyspa szybko zszarzała i wnet wydała się nieprzyjemna i odpychająca. Do tego jeszcze zerwał się wiatr, który zmienił życiodajne gałęzie jabłoni w kostropate, czarne badyle, kołyszące się złowrogo na wszystkie strony. Trzeba było się zbierać, ale widziałem, że Duży nie patrząc na nas już wcale, znowu zabrał się za kopanie. Z sekundy na sekundę było mu jednak coraz trudniej, bo woda natychmiast znalazła drogę do zagłębienia, rozmiękczyła grunt i zmieniała ziemię w jedną błotnistą masę. Zielus, podenerwowany tym naszym milczeniem, postanowił zagrać w otwarte karty:
- Zabawa zabawą, ale czy wy macie po pięć lat?! Jak Stary tu coś ukrył, to jego sprawa. To i tak nie wasze. Co wy, okradniecie go, czy jak? Zresztą cholera wie, co to. Pewnie gówno jakieś i  tylko czas na to tracimy.  - No właśnie, cholera wie co, dlatego się chcemy przekonać. A ty co, już peniasz? – odparował Masa, chyba po prostu z wrodzonej przekory.
- Nie pierdziel, on ma rację. Najwyżej tu wrócimy innego dnia. Jak deszcz nie ustanie i woda na rzece się jeszcze podniesie, to będziemy w czarnej dupie – Trzmiel jakby wracał do swojego naturalnego stanu permanentnej paniki.
- Kolega ma rację. To nie miejsce na zabawy – dziwny, niski głos uderzył w nas jak lodowata fala i zmroził krew w żyłach. Zielus wydał z siebie stłumione „Łaaa!” i prawie się przewrócił, a pozostałym też nie wiele brakowało, żeby w przestrachu absolutnym czmychnąć stamtąd, jak najdalej. Tyle, że nie było gdzie uciekać. Z zarośli prosto w naszą stronę podążał potężny mężczyzna. Nikt inny, jak tajemniczy znajomy Starego. Szedł równym krokiem, jakby nigdy nic. Patrzyłem na niego w zupełnym osłupieniu. Miał na sobie tylko spodnie, a zwinięta koszulka i buty związane ze sobą sznurówkami, zwisały przerzucone przez lewe ramię. Wydało mi się głupie to, że wcześniej pomyślałem o nim jak o grubasie. Faktycznie miał może brzuch, ale teraz sprawiał bardziej wrażenie jakiegoś mocarza, drwala może. Był wielki, przynajmniej o głowę wyższy od mojego ojca – który przecież też mały nie jest – z szerokimi ramionami i długimi łapami, jak u niedźwiedzia. Przez chwilę zakołowało mi się w głowie i mało brakowało, a ze strachu zwróciłbym drugie śniadanie. Mężczyzna stanął przy nas, spojrzał na dół, na Dużego, rozejrzał się po naszych bladych twarzach i zarządził:
- Do łodzi. I czekać tam na mnie – odstał chwilę, obserwując, jak  ruszamy w stronę brzegu, po czym wyciągnął rękę do Dużego w geście, który nakazywał oddanie szpadla. Po przejęciu narzędzia, kiwnął głową w naszym kierunku, tak żeby Duży nie miał wątpliwości, gdzie ma podążać, a sam wskoczył do dołu. Idąc w stronę łodzi, za plecami słyszałem tylko głuche, miarowe uderzenia. Ich częstotliwość wskazywała na to, że mężczyzna kopał ze dwa lub trzy razy szybciej niż Duży.

Przez dłuższą chwilę staliśmy na brzegu w oczekiwaniu, co będzie dalej. Masa zaproponował po cichu, że może by tak wskoczyć do łodzi i uciekać z tej wyspy, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować, żeby złamać rozkaz wielkoluda. Duży pozostał z boku i w ogóle nie brał udziału w dyskusji. Gapił się w wodę i był… naburmuszony. Tak, to jest odpowiednie słowo. Przez chwilę wydał mi się jakiś mniej straszny, a może nawet trochę żałosny. Myślę, że musiał jakoś wyczuć, co mi do głowy przychodzi, bo w jednej chwili przeszył mnie wzrokiem i już wiedziałem, że między nami to jeszcze nie koniec.

Po jakiś czterech minutach pojawił się znajomy Starego. W ręku niósł niezbyt duże zawiniątko. Mogło to być jakieś pudełko lub szkatuła, ale nic więcej nie dało się stwierdzić poprzez warstwę brudnych szmat. Mężczyzna dostrzegł oczywiście, że każdy z nas  próbuje prześwietlić wzrokiem to tajemnicze „coś” i mogę przysiąc, że przez ułamek sekundy dostrzegłem na jego kamiennym obliczu jakąś drwinę lub po prostu rozbawienie. Nie zamierzał jednak nic tłumaczyć bandzie szczeniaków. Wsadził nas na łódkę, sam zasiadł przy wiosłach i za parę chwil byliśmy już w zaroślach nieopodal portu. Ani podczas przeprawy, ani już na brzegu nie odezwał się słowem. Przycumował tylko łódkę do jakiegoś wystającego z ziemi korzenia i poszedł w swoją stronę. Żadnemu z nas też jakoś nie przyszło do głowy, żeby go zagadywać, czy też iść jego śladem. W nastrojach zupełnie nijakich ruszyliśmy w stronę miasteczka. To znaczy ja, Zielus, Masa i Trzmiel. Duży jakby zapadł się pod ziemię.

Na początku byliśmy cicho, jakby każdy chciał sobie poukładać w głowie, co i jak. Zaraz jednak któremuś wymsknęło się na głos:
-Myślałem, że się obsram, jak on się pojawił.
I zaraz zaczęły się śmiechy i poszło dalej: „Ale co tam było?”; „A kto to jest?”; „Powie Staremu?”; „Powie starym?”; „Przypłynął po zawiniątko, czy po nas?”; „Wpław!”; „Olbrzym!”; „Wielki!”; „Widziałeś te łapy?”; „To zbir jakiś”; „Morderca?”; „Myślałem, że nas potopi!”; „I ja!”.
I znowu śmiech i humory nam wróciły nawet trochę. Kiedy na skarpę się wdrapywaliśmy, to i deszcz przestał padać, a zza chmur wyjrzało słońce.
-Ale dziwnie gadał, nie? – zauważył Trzmiel.
-Ta, dziwny akcent, trochę jak jakiś Rusek – dodałem. I jakby mnie coś olśniło. Ja go znałem przecież! To znaczy, nie zupełnie znałem, a nawet nie znałem w ogóle, ale już raz go kiedyś widziałem. Na podwórku u mojej koleżanki z sąsiedztwa. Jak mogłem o tym zapomnieć?! Ojciec powiedział mi wtedy, że to Jugol. Że przyjechał do Polski, bo ma żonę Polkę i dzieci ma, a u nich teraz wojna w Jugosławii. Ale nie przyglądałem mu się za dobrze, bo co mi tam jakiś Jugol, nie? I co tam wojna? W Jugosławii? No i zapomniało się. Sam nie wiem czemu, postanowiłem nie mówić chłopakom, o tym moim objawieniu. Zresztą – po co? Było po sprawie. Na wyspie nic już nie zostało. Niedoszły skarb rozpłynął się w tym małym potopie. Wielki facet zabrał, co jego i zniknął. Tyle z tajemnicy. My mieliśmy popołudnie pełne wrażeń i przygodę na miarę klawych czwartoklasistów, ale tu już przecież szósta klasa w rozkwicie. Czekały na nas „poważne” sprawy. Prawdziwe. Im trzeba było stawić czoła. 

***

Ja tylko dodam, że to przez Pannę J. to opóźnienie oczywiście i przez mojego szefa, i pracę, i brak drugiego laptopa, i przez poranne wstawanie, i obowiązki, i oczywiście nie ma tu nawet odrobiny mojej winy. Niech Pan wie. No.


A w ogóle, to chyba nie możemy teraz na Fandze ciągnąć tej bajki tak w nieskończoność? Może wrzucimy ją gdzieś w drugie miejsce, a tu znowu będzie swobodny ekshibicjonizm i pokątne filozofie? Hę?

Paweł D.