czwartek, 9 listopada 2017

Życie po dwudziestej trzeciej

Szanowny Panie,

Panna J. przyniosła chipsy i zapytała właśnie, czy nie chcę czegoś oglądać. Mam mało czasu. Młoda ma gorączkę, ale zasnęła. Młody w Konstancinie. Jest 23. Za godzinę oczy zaczną mi się zamykać. Oznacza to, że musimy włączyć odcinek "Stranger Things" najdalej za pół godziny, żebym dotrwał do połowy. Później przetransportuję się w pół śnie do łazienki i od niechcenia wyszoruję zęby. Trzymając w gębie szczoteczkę, a rękę lewą - tę niepotrzebną - trzymając pod prawą pachą, będę spacerował z łazienki do kuchni. Pozaglądam w okna naprzeciwko. Przeważnie nic się nie dzieje. Przez pięć lat, jak tu mieszkam, jedne cycki widziałem i to przez moment. Ameryka to to nie jest. Do tego ciemno. I pada. Listopad. Jak z Gastro idę na spacer o północy, to już mało gdzie się pali. Śpią. Pojedynczy nie śpią i już taki stary jestem, że sam ich mam za wywrotowców. Jak nie śpią, znaczy, że rano nie wstają, znaczy, że nie pracują, a nawet jeśli, to nie na etacie. Antysystemowcy.

Idę, psa odsikuję. Niby nie zima, ale wodą zawiewa, temperatura odczuwalna poniżej oczekiwań. Liście czarne, namiękłe od wody, zamieniają się w jedną wielką nieprzyjemną masę. Wszystko jest wilgotne, wszystko błyszczy, ale nie że fajnie, tylko właśnie listopadowo, zimno i niepokojąco. Wszędzie pustki. Jak mi kto wyjdzie zza rogu, to się wzdrygam, bo przez słuchawki na uszach, to zawsze jestem jakoś obok tego i rzadko jestem na to przygotowany. Mam nadzieję, że tych wzdrygnięć nie widać tylko. Jak z daleka widzę, że ktoś idzie, to jeśli tylko mogę, to przechodzę na drugą stronę ulicy. Po co kusić los? Wczoraj tego nie zrobiłem i oczywiście się okazało, że w nocnej pustce zjawił mi się taki dziwny gość, wielki, co go kiedyś widzieliśmy, jak pijany na koncercie zwady szukał i sam zespół już nie wiedział, co z nim zrobić. Taki dziwny, jak z Lyncha trochę. Listopadowo-sowy-nie-są-tym-czym-się-wydają dziwny. Dziwny, dziwny. Wysoki i potencjalnie niebezpieczny. Szalik miał czerwony, prawie do ziemi zwisający. Nic mi nie zrobił. Minął mnie tylko. To wczoraj. Dziś, jakiś normals najzwyklejszy zupełnie z daleka zmienił mi się w karka o pałąkowatych nogach i już zgubę przeczuwałem, a tu taki zwykłas, że aż szkoda gadać, jak się już zbliżył. Listopad wypacza widzenie.

Aura wpycha mnie po schodach na to trzecie piętro, na drzwi napiera, przeciska człowieka przez dziurkę od klucza. Otwieram zamrażalnik, już chcę wódkę wyjąć, w szklankę sobie nalać, ale w końcu zamykam. Otwieram lodówkę. Biorę piwo. Piwo jest ok. Jest mniej patologiczne. Akceptowalne społecznie. Innego dnia otwieram, chcę wódkę, ale już jej nie ma. 

Poszedłem dziś biegać i po dwustu, co najwyżej trzystu metrach poczułem kłucie w klatce piersiowej. Biegłem dalej, myślałem, że przejdzie, że to rozbiegam. Po kolejnych stu metrach zmieniłem trucht w marsz, żeby to rozchodzić. Trochę ustało, więc ruszyłem znowu. Wie Pan, czasem mi się zdarzało jakieś kłucie, zwłaszcza jeśli akurat byłem bez kondycji zupełnie (tak, jak teraz), ale nie, żeby całkowicie mi to uniemożliwiało bieg powolny. Nie tym razem. Kilka prób było. Starałem się jeszcze pomachać nogami, truchcikiem cienkim, noga za nogą. Nic. Nie dało rady. Do domu wróciłem marszem, zastanawiając się, czy to już ten czas, żeby zacząć brać pod uwagę zawały.

Panna J. śpi już. Zasnęła, czytając książkę dzieciakom (chyba "Manifest komunistyczny"). Mogę postawić kropkę w tym wpisie przynajmniej i nie myśleć o bolączkach świata całego. Szkoda tylko, że gorączki nie mam. Ostatnio miałem 39 stopni i jakoś lepiej mi się z tym zasypiało. Cóż, nie co dzień niedziela. 

Paweł D.


czwartek, 19 października 2017

Save our Souls

Szanowny Panie,

marynarze znają morsa, a zwłaszcza jeden sygnał S.O.S. A ja nie wiem czy Pan wie co on oznacza. Bo to nie takie oczywiste... Ratuj nasze dusze. I to jest bardzo ciekawe. No bo dusze ratuje ksiądz, a nie ratownik morski tzw. SAR. Dlaczego zatem dusze? Może bo morze kojarzyło się kiedyś z piekłem. Przecież w jego głębinach żyły najstraszniejsze potwory jakie wyobraźnia podpowiadała. Oczywiście prym wiódł Lewiatan, czyli kaszalot, ale były też syreny, wielkie ośmiornice, krowy morskie i nawet morskie świnie. W zasadzie wszystko co znane było ludziom na lądzie miało swój odpowiednik w wodzie, tylko z większymi zębami, nie oswojone, przeraźliwie. Ratuj nasze dusze, bo trafienie do tych piekieł, było gorsze od śmierci. 

Przychodzi zmiana, myślę o niej w kontekście pańskiego babskiego wpisu. Zmienia się nam bosman. Ze spokojnego przychodził diabeł wcielony, o którym już wielokrotnie słyszałem, nawet w Polsce, nawet przed tym nim pomyślałem, że będę pracował na tym statku. No i okaże się jakie baby mamy na pokładzie i czy ja przypadkiem nie zaliczam się do jednej z nich. No bo czy wytrzymam pół roku z krzykiem w uszach, obrażaniem, poganianiem. Czy pokłócę się, a może będę się podlizywał. Czy węzłów z nerwów nie pomylę i czy będzie mi się chciało wstawać do pracy... 

To wszystko okaże się już jutro. Bo to jutro wielka zmiana. Dziesięć osób przyjdzie na statek, więc nowe twarze, charaktery i problemy. Tak myślę sobie o moim ostatnim dniu na pokładzie. Wygląda na to, że będzie w drugiej połowie kwietnia, zaraz po pańskich urodzinach. Pan sobie zdaje sprawę, że to jeszcze pół roku. Boże jak to dużo - pół roku. I z drugiej strony jak mało... No bo czas tu mi leci niczym włócznia myśliwego Oriona przebijająca nieboskłon.

Mam w głowie jedynie tyle, że znów będę myślał o tym, że mój powrót to wielka radość dla wszystkich, tak jak to radość dla mnie. A tymczasem życie nam wszystkim pięknie płynie i gdy wracam, każdy jest gdzie indziej. Trudno mi przyzwyczaić się do tego, bo w zasadzie tylko po dzieciach poznaje, że czas minął.

Ukłony
Stefan W.

P.S.
Save Our Souls - kropka kropa kropa kreska kreska kreska korpka kropka kropa

piątek, 13 października 2017

Ściana ze szkła

Szanowny Panie,

dziś na koszu było 15 osób. Klęska urodzaju. Trzeba się było na trzy zespoły podzielić. Dawno już tego nie robiliśmy. Byłem w drużynie, która przegrała wszystkie mecze. Nieźle, co? W ogóle jakoś ten sezon marnie się dla mnie zaczął. Kostka mi się jednak odzywa po skręceniu jeszcze z maja. Do tego nie biegam, więc nie mam kondycji. Nie ćwiczę rzutów, więc nie trafiam. Nadal jestem niski i jakoś wydaje mi się, że coraz mniej siły mam. Cóż, nie młodniejemy.

I znowu zrzędzę. Chciałem już napisać “jak stara baba”, ale nie, nie, nie. Jakiś czas temu taka całkiem niczego sobie dziewczyna powiedziała mi, że ja to jestem “taka baba”. Tak właśnie. Taka baba. Ubodło mnie to, powiem Panu szczerze. Zniósłbym spokojnie pizdę czy cipę. Ale baba? I do tego jeszcze, kiedy zareagowałem niezbyt przychylnie, to wysłuchałem komentarza, że to przecież dobrze, że “baba” to komplement. Jakim kurwa cudem można uznać, że nazwanie mężczyzny (bez względu na jego jakość) “babą” można uznać za komplement? W którym wszechświecie ja się pytam? Tak, była to jedna z najbardziej obraźliwych rzeczy, jakie usłyszałem w ostatnich latach. Daje mi to jednak do myślenia, bo wychodzi jednak na to, że cała ta feministyczna indoktrynacja, której poddaje mnie Panna J. to o dupę potłuc. Nie mogę myśleć o “babie” pozytywnie (no chyba, że chodzi o określenie w ten sposób babci, wtedy ok).

Druga sytuacja. Wczoraj widziałem się z Zu i z Ma, no i Zu opowiadała o bracie swojego partnera, i o tym, że jego dziewczyna powiedziała mu, że jest słaby. I że to słabo, jak ktoś teoretycznie bliski powie Ci coś takiego. Słabo - bez dwóch zdań. Nie wiem, czemu poczułem się wtedy, jakby to mnie ktoś atakował. Spiąłem się cały, jakoś zupełnie irracjonalnie niby, ale przecież nie bez powodu. Przeszło mi przez głowę pytanie, czy gdyby Panna J. więcej mówiła, to już bym od niej coś takiego usłyszał. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak. Ech, ta moja babska paranoja. Ten wpojony przez stulecia brak poczucia własnej wartości. To pierwotne uprzedmiotowienie.

Wyleźliśmy z wody, gdzieś u zarania dziejów i zaczęliśmy łączyć się w pary, tak dla przetrwania gatunku. Ocieraliśmy się o siebie i kopulowaliśmy. Przyzwyczailiśmy się do swojej obecności, zaakceptowaliśmy ją, a większość z nas uznała to za sensowne, żeby żyć na kupie, jako rodzina. Jakoś staramy się ignorować fakt, że ktoś (Bóg?)już na początku posadził każdego za szklaną ścianą. I chuj, możemy sobie gadać o zrozumieniu. Możemy sobie wystukać na szkle wiadomości alfabetem morsa.

W sumie dla Pana to chyba ok - marynarze znają morsa, nie?

Z szacunkiem,


Paweł D.

środa, 4 października 2017

Żywy język

Szanowny Panie,

ten list może wydać się obrzydliwy, ale cóż… Dzień zaczynam od charczenia. Nie tyle pojedynczego, ale istnej charczej orkiestry. Nie moich, a tutejszych Flapów – jak niegrzecznie nazywają ich niektórzy, Małych – jak mówią inni, czy też Zwierzaków – co jest już dla mnie zbyt obraźliwe. Proszę tylko tą poranną, gardłową serenadą nie nastrajać się źle do moich Filipińczyków tutaj, ale muszę przyznać, że jest to coś niezwykłego. Istnieją różnice kulturowe, ale że zaczynają się od mycia zębów, świadczy o głębokich różnicach... Międzyludzkich. No bo czego można by oczekiwać od szczotkowania kości w ustach: kółeczek, góra-dół, dokładności. Można dodać nitkowanie. Z dzieciństwa pamiętam piosenkę Fasolek Szczotka, pasta, kubek. Szło tak: Szczotko, szczotko hej szczoteczko, zatańcz ze mną, tańcz w kółeczko W prawo, lewo, w lewo prawo. Po jedzeniu kręć się żwawo itd. Można zastanowić się czy po wszystkim nie wypłukać jamy ustnej specjalnym płynem. No a tutaj okazuje się, że mycie zębów w wyspiarskiej Azji wiąże się z wyciąganiem z dna duszy flegm nocy.

Proszę sobie wyobrazić siebie przy porannej obdukcji. Myciu rąk, twarzy, goleniu, nakładaniu na siebie kremu Nivea. Proszę sobie wyobrazić zapachy łazienki miłe i przyjemne, związane z mydłami, szamponami, odżywkami. I nagle pojawia się sąsiad, który zaczyna charczeć jak zarzynany świniak. A zaraz drugi, też charczący. I trzeci, czwarty. Od 0630 do 0730 rano cała łazienka zbiera flegmę w sobie i wyrzuca z siebie do jednego, długiego, żelaznego korytka umywalki. Dodaj Pan do tego dwa prysznice, które też charczą, bo Azjaci nie różnią się od Europejczyków i też lubią myć zęby biorąc prysznic: charki, chareczki, flegmy, gluty.

Czytałem, że gdy ludzie żyją jeden na drugim, automatycznie zmniejszają swój obszar komfortu. Na przykład zamknięci na wyspie Japończycy. Żyją w cienkich ścianach, niemal papierowych. Przez co głusi są na odgłosy nocy sąsiadów, poranne obdukcje sąsiadek. A weźmy z drugiej strony Amerykanów na bezgranicznych preriach. Ich komfort to zakres działki w Teksasie. Broń Boże abyś wszedł Pan nieproszony na ten teren. Przekleństwa mogą być częste, Psy mogą być szybkie, kule są szybsze i częstsze. No ale ja jeszcze nie zmniejszyłem na tyle mojego poczucia komfortu, dlatego wstaje wcześniej do mycia. Chcę mieć ciszę.

Sam początek… Charczenie. Ale później, w ciągu dnia pracy jest mnóstwo świstów, gwizdów, kliknięć, klapnięć, siorbnięć, mlaśnięć, szczebiotań, szemrań. Gdy mówią mi bym chwycił linę to podnoszą brwi do góry i cykają. Gdy chcą powiedzieć, że trzeba ubrać się inaczej do tej pracy (mamy dwa stroje: niebieski i biały) to cmokają i wywracają gałkami ocznymi. Smarknięcie może oznaczać: uważaj przesadzasz, albo to zabawne. Gulgotanie to rechotanie. Pykanie to pośpieszanie.

Komendy najczęściej kojarzą się z wojskiem, ale jak Pan pamięta w żeglarstwie też istnieją. Słyszał Pan pewnie ode mnie Prawy foka szot luz, a zaraz potem Lewy foka szot wybieraj/wybierz. Tu też istnieją, ale w ustach filipińczyków brzmią (po tłumaczeniu): firlilirli reja w bumdumdół, albo yabada maszt atak. Są tu wszystkie szukatubatum sztaksle staw, jajaj gordingi chwytaj. Jakbym miał szukać języka żywego to właśnie wśród nich. Nie służy on jedynie posępnym zasadom gramatyki, interpunkcji i składni. Jest pełen szczebiotań, przeciągłych ziewnięć, zaśpiewów. Dźwięki wydawane są na wdechu i wydechu, i jednocześnie też. I że też się w tym nie gubię. Odnajduję się. Rozumiem. A nawet sam zaczynam używać. Są tutaj ludzie, z którymi porozumiewam się w zasadzie tylko za pomocą onomatopei. Ktoś przechodzi i krzyczy ajajajajjjj i za nim wszyscy ajajajjjj. I o co chodzi? Nie mam pojęcia.




Ukłony

Stefan W.

wtorek, 26 września 2017

W razie potrzeby, zbij szybkę



Szanowny Panie,

pokazałem ostatnio koleżance w pracy zdjęcie Antoniego, na którym jest razem z Panem - to co mi Pan je wysłał komórką (na żaglówce). Koleżanki pytają, kiedy Pan wraca? Zwłaszcza jedna.  Prosiła przekazać, że jest zainteresowana. Przekazuję zatem.

A żeby Pan się tam na morzu zupełnie od ziemi nie oderwał, to w telegraficznym skrócie…

Z Polski. Pan Prezydent przedstawia własny projekt ustawy o Sądzie Najwyższym. Alternatywa dla pomysłów PiS? Chyba nikt w to nie wierzy, ale w zasadzie, to mało kto wierzy, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Wszak po drugiej stronie barykady stoi leży PO.  Stracimy zatem sądy! Cokolwiek to znaczy. Polska pogrąża się w chaosie dezinformacji, nadinformacji, postinformacji. Kowalski budzi się szarym świtem i nie wie, czy ma iść do pracy, czy ruszyć pod Wiedeń. Kowalska idzie na czarny marsz, a ląduje na miesięcznicy smoleńskiej, gdzie spotyka zabłąkanego Ryszarda Petru. CBA wpada do mieszkania 52-latka z Płocka, wywleka go z mieszkania, przewozi do Częstochowy, po czym orientuje się, że to nie ten człowiek. Polacy zarabiają za mało – twierdzi Rafał W. (ur. 1982 w Myszkowie).

Ze świata. Angela znowu górą (no ale to Pana na pewno nie minęło). W tych samych wyborach sukces (trzecie miejsce) odnotowało także skrajnie prawicowe AfD. Dzień później wywalili babę ze stołka przewodniczącego (mimo, że miała piękną czarną grzywkę zaczesaną na boczek). Tymczasem papież Franciszek został oskarżony o szerzenie herezji przez grupę katolickich myślicieli i duchownych. Na oskarżenie jeszcze nie odpowiedział. Pewnie lepiej, żeby sam zrezygnował. Cóż, nawet Antek wie, że był tylko jeden Ojciec Święty – papież Jan (tak mówi Antek). W Kurdystanie referendum niepodległościowe. Może w końcu doczekają się własnego Państwa?

Z domu i podwórka. Irmina wypadła wczoraj z wózka i nabiła sobie guza. Byliśmy w szpitalu -  na szczęście wszystko raczej ok. Antek nie chce chodzić do przedszkola. Trochę się nie dziwię, jak tak się stykam z tą placówką. Może jestem przewrażliwionym rodzicem, ale może w niektórych miejscach czas płynie wolniej, niż w innych, bo pachnie tam PRL-em. Zresztą w ogóle zamykanie dzieciaków, w jakimś budynku na większość dnia wydaje mi się raczej okrutnym wymysłem. Refleksja jest taka, że dzieci słoików (czyli przecież mówimy o większości warszawskiego gówniarstwa), to mają jednak przerypane trochę. Taki trzylatek, czy nawet dwulatek musi wstawać w tygodniu na sygnał budzika, zupełnie jak dorosły. Ubierać się, czy mu się chce, czy nie. Nie może się pokręcić w pidżamie i szamać czegoś na spokojnie, tylko „szybko, szybko” i „dawaj, dawaj”, bo „już późno”. Na co późno niby, dla takiego smarka? Cały czas świata ma jeszcze przecież. Doceniam dzieciństwo u boku dziadków. Rodzice szli do pracy, ale ja tego nawet nie rejestrowałem. Wstawałem, kiedy chciałem. Szedłem na dwór, kiedy miałem ochotę. Robiłem, co mi się żywnie podobało. Żadnych komend, żadnej nauki. Przecież to w sumie chore, że trzylatek ma się czegokolwiek uczyć. Powinni ich wyganiać na plac zabaw na cały dzień i tylko może przypilnować, żeby się nie pozabijały. Tymczasem w przedszkolu…

7:30-8:20 – dzieci się zbierają;
8:20 – dzieci myją ręce;
8:30-9:00 dzieci jedzą śniadanie;
9:00 – 10:30 zajęcia grupowe (dzieci mają nawet podręczniki!!!);
10:30-11:00 dzieci zbierają się do wyjścia na dwór (jeśli jest przyzwoita pogoda oczywiście);
11:00-11:30 dzieci krzątają się po placu zabaw (nie za szybko, żeby się nie poprzewracały);
11:30-12:00 dzieci wracają z placu zabaw i się przebierają;
12:00-12:30 dzieci jedzą obiad;
12:30 – 14:00 dzieci odbywają obowiązkowe leżakowanie (wszystkie dzieci leżakują! – dostaliśmy maila nawet z takim pogrubieniem i podkreśleniem);
14:00-15:30 dzieci nudzą się indywidualnie (nie ma już wychowawczyni, więc o wyjściu na dwór nie może być mowy);
15:30 -16:00 dzieci wpychają w siebie podwieczorek;
16:00-17:00 odbiór dzieci za pokwitowaniem.

Ciężko oprzeć się wrażeniu, że głównie to żrą i leżą, czyż nie? Dobrze chociaż, że Antek ma apetyt.

Wiatr, las, skok, bieg, deszcz. Sami robimy z siebie niewolników Panie Stefanie – nie potrzeba nam do tego żadnej zewnętrznej siły.  Żeby wyjść z domu i po drodze wyrzucić śmieci, muszę pięć razy użyć klucza. Pięć razy! Żeby zejść do własnej piwnicy po cokolwiek i wrócić do mieszkania, musze użyć zamka siedem razy! Nie wychodząc nawet z budynku. Na skróty już przez podwórko mało które przejdę, bo wszystko pogrodzone. Na około trzeba łazić, miasto tylko z gęby się zna, bo tylko na fasady się człowiek patrzy. Dziesiątki kodów należy zapamiętać. Chów klatkowy.

Czy w tym autobusie jest jakiś młotek?

Pozdrawiam,
Paweł D.

niedziela, 24 września 2017

Tylko Kraby

Szanowny Panie,

statek jak zegarek. Dziesiątki elementów, sektorów działa niezależnie. Bo co ma wspólnego rejon dajmy na to odpowiedzialny za maszty z barem? Albo pralnia z restauracją? Niekiedy jest do siebie bliżej jak np. zmywarki z kuchnią, czy też maszynownia z elektrownią. No ale każdy sektor i tak działa na swój rachunek. Jest dosłownie jak w mieście. Biuro projektowe i księgowe. Notarialne i bar. Filharmonie i kluby. Teatry i biznes. Kościoły i gazety. Tylko, że tutaj wszystko na znacznie mniejszej powierzchni. A przez to znacznie większą rolę pełnią korytarze - ulice żaglowca. Niezależne sektory działania połączone są korytarzami, niczym arteriami życzeń, zadań do wykonania. Muszę przygotować łodzie, a tam trzeba ręczników, aby było wygodniej i schludniej. Idę do pralni. Znajduje się na dnie statku. Ciężkie drzwi. Para i wilgoć uderzają w ciało. Muzyka odrzuca na kilka centymetrów. Wszystko jest głośne. Ludzkie twarze, mięśnie. Wiatraki furkoczą. Jest tam dziewczyna drobna jak zabawka. Laleczka. Jest tam facet z poskręcaną twarzą, wiecznie uśmiechnięty. I młody szef, który cały czas prasuje. Ma kitkę na głowie. Stoi boso.



Albo potrzebuję wylać zaolejoną wodę. Idę do maszynowni. Wielka. W takiej jeszcze nie byłem i chociaż zdaję sobie sprawę, że w zasadzie to jest mała, w porównaniu z tymi ogromnymi statkami handlowymi, mnie się wydaje za duża jak na żaglowiec. Są tam korytarze i taka mnogość schodów jak na pewnym obrazie, albo filmie Labirynt z Davidem Bowiem. Inżynierowie tam wiecznie dłubią i mimo pracy w smarach są przerażająco czyści, zresztą sam dział jest wyjątkowo schludny. Najłatwiej zaobserwować kucharzy. Kuchnię mają na środku statku i czasem mam wrażenie, że cała jednostka została dobudowana wokół ich garnków i patelni. Praca tam się nigdy nie kończy. Cały czas słychać garnki, ubijaną pianę, lepione przysmaki, układane ciasta. Są kucharze od śniadań, sosów, załogi, Ci co gotują dla Filipińczyków. Tacy co to ą, ę. I ci zwykli co przybijają grabę, gdy się koło nich przechodzi. Szef kuchni po pracy zawsze gra w szachy z pomywaczem. Nazywamy go Kasparowem. Pomywacza nie szefa. Bo nikt na statku nie jest z nim w stanie wygrać w grę królów.



Życie na żaglowcu płynie swoim rytmem. Często wpada w schematy, które zlewają dni w jeden wielki czaso-pociąg zwany kontraktem do odbębnienia. Schematy dają bezpieczeństwo załodze. Jesteśmy jak dzieci, które potrzebują stałych pór posiłków, spania, wstawania, zabawy, nauki etc. Gdy nam się zabierze schematy działania - gubimy się. Po co zmieniać, skoro działało. Ale nowe szybko staje się stare. Na drugi dzień wszystko wraca na swoje tory. Stres koi się alkoholem, albo karaoke w mesie, albo tym i tym. I w dodatku jedzeniem. Jak na przykład krabami gotowanymi w garnku. – Bo – Jak powiedział jeden z załogantów. – Gdy jest się w Albanii to tylko Kraby.

Ukłony
Stefan W.

A tu jedno zdjęcie tak dla smaczku: