Szanowny Panie,
siedzę w pracy (co za zaskoczenie!). I o dziwo na dziś się obrobiłem. To znaczy, w zasadzie to się nie obrobiłem, ale jest gorąco, więc już robić mi się nie chce. Jutro będę zszywać, to co się przez moją dzisiejszą bierność rozpruje. Mogę tak lub odłożyć ten wpis na jutro, pojutrze - tak, jak zresztą zrobiłem to wczoraj i przedwczoraj. Bo czasu nie miałem. Jakiś bloger-optymista pisał co prawda jakiś czas temu, że czas ma się zawsze i od nas tylko zależy, na co chcemy ten czas poświęcić. I jeszcze ludzie mu przyklaskiwali. Rzecz jasna, jest to bzdura, z której w głos się śmieję. Blogerom-optymistom-aktywistom mówię... a nic zresztą nie mówię, bo co mi tam oni. Ale ja na bezczas właśnie cierpię. Daj mi Pan (lub: o Panie, daj mi!) dodatkowych 8 godzin na dobę, a ja już wtedy pokażę na co mnie stać! Tylko (o Panie!) nie dawaj tych godzin innym, bo oni to właśnie zepsują znowu - zaraz każą pracować po 13 godzin na dobę, a resztę poświęcać na spanie, sprzątanie i bierne odpoczywanie. I gówno znowu wyjdzie z samorozwoju. Nic nie powstanie, bo znowu czasu nie będzie. Trzeba będzie za to więcej prądu zużywać, bo wszystko będzie działać dłużej, jeść trzeba będzie więcej, to i zaraz się jeździć będzie dalej, dłużej, no i na benzynę też więcej, więc w sumie więcej i więcej po prostu. To nie dawaj im wszystkim tych 8 godzin, tylko mi! Albo lepiej - zostaw 24. Mi zostaw - czy mnie może. Tylko innym zabierz z 5 chociaż. I tak przepieprzają wszystko. A ja? Ja to nie. Przecież tyle chcę zrobić. Jutro pójdziemy na kosza. Pojutrze rysunek będę ćwiczyć. W sobotę usiądę i napiszę pierwszy rozdział mojej debiutanckiej książki. Jak się wezmę konkretnie, plan ustalę, to w końcu się ruszy. Lipiec, sierpień i z pół już będzie surówki takiej. Do końca listopada skończę rękopis. Później jakieś korekty i voila ! Na styczeń, no może luty, będzie gotowa.
W lutym tego roku wziąłem zresztą urlop, żeby już zacząć pisać. Nigdzie nie wyjechałem, plan miałem. Do biblioteki poszedłem razy dwa. Za pierwszym razem napisałem stronę jedną. Za drugim tylko się zaszyłem gdzieś z dwiema książkami i je czytałem. W końcu do wniosku doszedłem, że to się po prostu tak na urlopie pisać nie da, no i że jak do pracy wrócę, to jakoś to zaplanuję, ułożę, w czasie sobie rozłożę i z tym dziełem ruszę. Tylko już nie z tym, co to wtedy było, tylko nowym, bo to, co tę jedną stronę napisałem, to straszliwe gówno było. Sam by Pan nie uwierzył, że spod palców mi to wyjść mogło. Oj, tak to złe było, że projekt zarzucić po prostu musiałem. Teraz coś lepszego wymyślę. Znaczy nie teraz, teraz. Tylko może jutro. Nie, pojutrze, bo jutro przecież w kosza gramy.
Planuję zresztą do tego kosza naszego się przyłożyć porządniej też. Wstawać z rana i na boisko chodzić, żeby celność poprawić. Biegać codziennie, żeby kondycja była, żeby Pana Huberta i Pana Krzyśka w końcu dogonić. Kolana trzeba wzmocnić. Nad skocznością popracować. W wakacje przycisnąć, żeby we wrześniu już klasę pokazać, a później nie przestawać, tylko ciągnąć dalej, i na koniec następnego naszego sezonu MVP zostać. Tym bardziej trochę mi głupio, że w poniedziałek na meczu mnie nie było i wczoraj Panu też pojedynku odmówiłem. Ale jutro uda się w końcu... może.
Wracając jeszcze do tej książki, co to jej nie ma, ale przecież ma powstać kiedyś, to przyznam się Panu, że to nie pierwsza, i że przez lat 32, które to jakoś przeszły już zupełnie niezauważenie, miało ich powstać już kilka. Kiedyś miałem taki pomysł, żeby napisać jedną z perspektywy dziewczyny. Takiej trochę ałtsajderki, małomiasteczkowej dzikuski. Znałem taką jedną i wydawała mi się postacią barwną i na książkę akuratną zupełnie. Po kilku stronach zaledwie (dwóch może?) zdałem sobie sprawę, że jednak o dziewczynie, z perspektywy dziewczyny, to przecież zupełnie niemożliwe, żebym coś napisał, bo co ja wiem o wewnętrznym życiu takiej, czy innej. O żadnej zresztą nie wiem prawie nic, poza faktami, a faktami, to można sobie wiadomo co. I po rozum do głowy poszedłem, i projekt zarzuciłem. Nie był to zresztą raz jedyny, kiedy za dziewczęcy świat się brałem. Kilka lat po buntowniczce z miasta małego, wpadłem na pomysł zupełnie świeży - o koleżankach to miała być historia, takich wyszczekanych, punkówach, co to zespół założyły. Zespół miał się "Niezgoda" nazywać. Wie Pan, takie dziewczyny niby zwykłe, ale trochę takie ałtsajderki, dzikuski małomiasteczkowe. Takie polskie Pussy Riot powiedzmy, tylko nieco bardziej sielskie, anielskie i polskie właśnie. Zacząłem pisać, a jakże, ale co ja o dziewczętach wiem, Panie Stefane, nic lub niewiele zupełnie. Pomyślałem w końcu, że to może jakoś przerobię, coś pozmieniam i jeszcze wrócę do tego kiedyś. Może wrócę. No i miałem pomysły inne - miałem takie trochę ze świata fantasy, a trochę bajkowe, miałem coś na Lema i coś na Zolę. Przeważnie szkice tylko lub pomysły, albo samych bohaterów, albo lokacje same. Wie Pan, czasem człowiekowi przyśni się coś i już myśli, że to właśnie to, że to myśl, która go nie opuści, na której po prostu zbudować coś trzeba. I ja tak mam czasem, i mówię sobie - do wieczora doczekam, przez tę pracę się przebiję jakoś, z młodym posiedzę trochę, z Panną J. tylko jakiś jeden odcinek serialu dobrego obejrzę i jeszcze przed snem usiądę i to spiszę. A jak już zmęczony będę za bardzo, to na dzień następny. Zanim to wyblaknie, kształt straci i zniknie zupełnie.
Niestety dziś już jest jutro, pojutrze i wczoraj, przedwczoraj, za rok, za dwa i dziesięć. A dziś nie ma przecież wcale, bo zacząłem to pisać o 16:10 albo nawet 15:45, a jest 17:07... a nie! Już 17:26, co oznacza, że jestem w domu, a nie w pracy, a o 18:00 to jestem już na piwie umówiony z ludźmi z grupy mojej studenckiej. I już czuję, że mam kaca, bo jest rano, i jutro, i jest już wyblakły ten sen zupełnie, albo chuj, bo nie ma go już wcale. Tak to jest z tym dziś, co go nie ma i z jutrem, co też nie przyjdzie, a najpewniej to już wczoraj było.
Do jutra!
Paweł D.