środa, 23 lipca 2014

Ten czas, co ja go miałem

Szanowny Panie,

zacząłem pisać coś o bocianach. Bo na wschodzie ich dużo. Są wioski całe, gdzie gniazdo obok gniazda – na każdym domu dosłownie. I miało być o tym właśnie. O ich długich nogach oraz o tym, jak im się udaje spać tylko na jednej. O ornitologach - ludziach spokojnych i dostojnych - i o świecie, którego nie znamy, chociaż ocieramy się o niego każdego dnia. W sensie, że rozumie Pan, że bocian stoi tak godzinami na tej łapie, nodze i ktoś pyta, że jak on tak stoi, a Pan, że… eee… i nie wiew… i że może tak, a może siak. Później miało być wytłumaczenie, że to właśnie tak.  Że środek ciężkości i więzadła, i system zapadkowy czy jakiś tam. Ale mnie Pan pogania esemesami, a ja to w pracy powolutku sobie pisałem. Powolutku. I tam na dysku gdzieś zostało. I do diabła już z tym. Za późno.

Żona na działce u koleżanki. Z synem i z psem. Wczoraj u nich byłem i jutro jadę, więc dziś wieczór dla siebie. Znaczy dla mnie. Popołudniu poszedłem oddać krew. Dzięki temu mogłem wyjść z pracy już o 14.30. Poza tym ten bus, co się w nim człowiek wykrwawia, to stoi w centrum, więc o 16:00 jestem wolny i zaraz mogę lecieć na dobre piwo do „Kufli i kapsli”, a później do antykwariatu z winylami. Ale zasadniczo to plan jest ambitny, bo później mam zakupić ze cztery Perły i lecieć truchtem do mieszkania, zaszyć się przed światem i czytać komiksy do samiutkiej nocy. Dobra, nie brzmi to może bardzo ambitnie, ale miała być książka, tylko kumpel z pracy zawalił. Bo mówi: Słuchaj, czytałem genialną jedną genialną. Nazywa się „Słonie na kwasie”. I jest o takich hard-core’owych eksperymentach naukowych… i coś tam, coś tam. Mówię: Spoko, to pożycz. Myślę sobie: Mało ostatnio czytam. Niedługo urlop. A lektura chyba ciekawa. Dziś mi przyniósł i na wychodne wręczył. Elephants on acid. Po angielskiemu. Szkoda, kurwa, że nie w suahili. No wziąłem i podziękowałem. Ale co ja niby mam z tym zrobić? Bez jaj. Miło, że we mnie wierzy, ale excuse me dear sir or madame w życiu nie przeczytałem po zagranicznemu więcej niż czytankę w podręczniku. Poziom może trochę wyższy niż intermediate. A książkę raz próbowałem przeczytać. Taką dla dzieci o krecie, czy szopie, ale to na piątej stronie chyba skończyłem. W taki oto sposób książka wypadła z planów. Ale zresztą w ogóle, cały plan się jak zwykle posypał.

Po krwi miał być burger,  była zapiekanka. W piwiarni dostałem, zamiast w kuflu lub szklance, piwo w kieliszku(wtf?). Do antykwariatu dobiegłem zdyszany, bo żydziłem na bilet i  oczywiście było tam wielkie „G”. Więc tup, tup, tup – bieguśkiem do metra, żeby nie marnować tego wolnego wieczoru. Bo jeszcze dodam, iż lekarka w busie powiedziała, że nie mogę się dziś przemęczać i muszę jeść kalorycznie, więc oczywiście wziąłem to sobie do serca. Zajebiście. Nie pójdę biegać i żadnych wyrzutów sumienia. Na ostatniej prostej do domu odwiedziłem za to trzy sklepy. W pierwszym kupiłem trzy piwka, w drugim trzy bułki, a w trzecim trzy parówki. W mieszkaniu były jeszcze trzy jajka i trzy cebulki. Dodać do tego trzy listki bazylii i mamy jajecznicę, jak się patrzy. Ale oczywiście chciałem na bogato. Dowaliłem jeszcze sera i teraz brzuch mnie tylko boli. A od piwa w głowie mnie się kreci, a przecież wypiłem dopiero jedno z tych trzech (plus to jedno w kieliszku – pies je trącał). I komiksów wcale za mocno to mnie się nie chce czytać. Chwilę poleżałem na podłodze przy otwartym balkonie i popatrzyłem jak deszcze leje. Później, to już było tylko to, że Pan mnie kazał coś napisać, to jeszcze się dopchałem rogalikiem z czekoladą i zacząłem pisać. I skończyłem.

Pozdrawiam,

Paweł D.

sobota, 19 lipca 2014

The times we had

- Что так тихо?
- Поляки пошли спать.

Szanowny Panie,

ciemnemu Tadżykowi spodobała się Kinga. Nie była zainteresowana absztyfikantem, ale ten by tylko uzasadnić swoją obecność w naszym gronie, zagadywał tych co umieli parę słów po rosyjsku, a wzroku z Kingi nie spuszczał. Nawet, gdy pijani Rosjanie przyszli szukać bitki, stanął w naszej obronie. Wyzywał ich po swojemu, rzucając przekleństwa, albo czary jakieś w powietrze. Rosjanie atakują najpierw torsem za nimi idą pięści. Co będzie im Tadżyk zwracał uwagę? Trzeba było z parku się ewakuować na betonowe schody, pod okna mieszkańców. W Petersburgu noc nie zachodzi. O północy jest jak o 20.00, o drugiej w nocy nadchodzi zmrok, ale jasny.

Wódka, rozmawiamy, piwo, tańczymy, drinki, śpiewamy, martini, śmiejemy się, czasem krzyczymy. Rosjanie rzucają z okien przekleństwami w naszą stronę, pora spać jest czwarta.

No przyznam się, że są dobre strony wycieczek zorganizowanych. żeby jednak o tym opowiedzieć, trzeba zacząć od autobusu. Trzydziestka nieznających się osób, które jadą w północną Rosję nigdy nie będzie grupą. No chyba, że znajdzie się wspólny wróg. Jak wróg to Rosja.

Nie Rosjanin, bo to człowiek trochę nieufny, ale nie jest zły. Nie może być inny, bo system na nim to wymusza. Dlatego też nie mam nic przeciwko Rosjanom. System, nawet i przyroda, a z pewnością już przestrzeń stawia granicę. Trochę paradoks, bo przecież przestrzeń ta bezgraniczna z definicji nie może ograniczać, a tu jak najbardziej. Jest tak dużo Rosji w Rosji, że jej ogarnięciem nie ma co się nawet zajmować, to granica poznania.

Odjeżdżając już z budynku granicznego wylecieć chciał ptaszek, nie mógł zrozumieć, że przez szybę się nie da. Zza szybą latał swobodnie pliszki partner, zachęcając do próby. Ptaszek widział przed sobą ogromny obszar, ale nie mógł przez tą czystą szybę się przedostać. To właśnie taki ruski sposób ograniczania.

Na granicach należy uzbroić się w cierpliwość, bo nic nie wskórasz, niczego nie zmienisz, czasu nie przyśpieszysz, rzeki nie zawrócisz. I wbrew pozorom właśnie to ograniczenie, nieprzekraczalność, niemożność zwycięstwa autobusowiczów zjednoczyła.
Wystarczyło, że przetrzymali nas około trzech godzin na granicy, abyśmy poczuli do siebie sympatię. Ale to dopiero początek smutnego końca, bo ten sam autobus stanie się przekleństwem.

Petersburg jest trochę fasadowy. To rzeczywiście Paryż północy: budy z blinami czyli naleśnikarnie na każdym kroku, kamienice żywcem z stolicy Francji, w Ermitażu obrazy impresjonistów, ale moda rosyjska. Dziewczęta trochę przebrane, w kostiumach jak na dyskotekę, a upał niewiarygodny. Nie rozpłynęły się. Koło dziewcząt starsze babcie, to reprezentatki Rosji cerkiewnej, mam wrażenie, że trochę prawdziwszej.

Fasada upada z chwilą wejścia do sklepu, w którym prócz pysznych suszonych kalmarów, rybek i ikry nie ma nic ciekawego. Honor ratuje dobre piwo i sympatyczna panna sklepowa, która śpi na stojąco o pierwszej w nocy, ale mężnie obsługuje nas, bo zachciało się nam w tych godzinach zaopatrzyć w śniadanie.

Poranne wstawanie, kolejka do kibla, autobus czeka. A mnie się nie chcę, wolę sam. I wtedy pojawia się to wewnętrzne pytanie. Skoro jestem w Petersburgu to dlaczego rezygnuję z zobaczenia najturystyczniejszych miejsc miasta? Większość zatem idzie i większa część tej większości będzie niezadowolona. Bo kosztem zdrowia, za dużo, za często, za mało czasu. Dzielą się, babki nagabują. Grupa się rozpada. I wtedy w tym autobusie w drodze powrotnej dochodzi do spięć, które na 90 kilometrów przed Warszawą wybuchają w absurdalnym pytaniu-pretensji: Dlaczego ten autobus przyjechał za wcześnie?

Petersburgowi pasuje ta maska Ermitażu, Peterhofu z dziesiątkami fontann i pozłacanymi figurami, tłumnego Newskiego Prospektu. Ale zachwyca dopiero to co prawdziwe. Białe noce podczas których się nie śpi, albo śpi mało. Zwodzone mosty, które otwierają się o pierwszej w nocy i przyciągają setki gapiów. Mieszają się tubylcy z turystami. Pierwsi na nabrzeżu, drudzy w stateczkach, zarabiających na pokazywaniu tej atrakcji.

Petersburg trochę odpowiada na pańskie pytanie, czy postępuję prawdą. Realizuje o sobie wyobrażenie, które jest trochę pozłacane, przepyszne i idealizowane, ale często pod skórą brudne, zepsute. Jest jednak coś we mnie takiego, jak w Petersburgu Cerkiew. A tam znajdzie pan prawdziwą Rosję. Synagoga nie ta bajkowa Na Krwi, ale zwyczajna, w której popowi odpowiada chór na trzy głosy. Jakby Bóg w swej trójkowej naturze odpowiadał na wołania szafarza z ziemi. A kobiety mają chusty na głowie, wszyscy stoją, całują obraz Matki Boskiej, świece, kadzidła, przeżywanie modlitwy. W Synagodze czuć wschód.

Ostatnio powtarzałem za Einsteinem, że przyszłość jest dziś. W estońskim Tallinie jest punkt widokowy na miasto. Nowoczesna architektura miesza się z tą starą i prastarą. Ktoś na murze napisał - The times we had.


Stefan W.

czwartek, 10 lipca 2014

Mydło

Szanowny Panie,

i to jest właśnie najdłuższy okres niepisania, no! Było już tyle okazji. Tyle razy mówiłem - o, to dziś! A może dziś? A może i nie mówiłem. Wypisuje mi Pan te esemesy, na imprezach rodzinnych  mnie Pan ignoruje, na ściankę mnie Pan nie wyciąga. Dobrze, zatem. Oto jestem znowu.

No i napiszę Panu oczywiście, co to się zdarzyło, a jakże. To przez Dużego i Jugola, no i całą tę historię z wyspy, którą z palca wyssałem. No tak - kłamstwo, kłamstwo. Wierutne. Paskudne. Gruba ściema. A nawet i nie. Ech, żeby gruba. Marna ściema. Ja już nie mówię o faktach, bo co też ja pamiętam z tych zamierzchłych czasów. Ale chociażby wrażenie - żeby ktoś uwierzył. A tak, sam bym sobie nie uwierzył. Pomyślałby Pan, że kiedyś, zresztą wtedy właśnie, mówiono na mnie Pinokio?

Trudno mi sobie przypomnieć, od czego to się właściwie zaczęło. Chyba ktoś mnie przyłapał po prostu na tym, jak się z prawdą minąłem. Zakładam, że nie było to coś poważnego. Pewnie coś wyolbrzymiałem albo karmiłem otoczenie historyjkami typu "A jeden mój kumpel to...". Później znowu mnie ktoś nakrył, że może coś o tym, a co to mój ojciec niby. Kilka prawd ogólnych o świecie, co to na miano prawd niczym sobie nie zasłużyły. No i proszę. Pinokio jak się patrzy. No i z tego co pamiętam, to jeszcze jakoś o nazwisko się otarło. Wie Pan, że drewniany Pinokio, czy jakoś tak... dzieciaki zawsze jakiś punkt wspólny znajdą.

A pamięta Pan, jak to wrócił z Ameryki Południowej w zeszłym roku i obiecywał, że będzie już zawsze mówił prawdę? Wtedy to mi się trochę niedorzeczne wydawało, fakt. Z drugiej strony to Pan przecież pisze, więc chyba i racja, że od fałszu musi Pan się trzymać z daleka. Ale udało się? Podąża Pan za tym? 

Ja, jak byłem drewnianym Pinokio (Pinokiem), tak pozostałem. Chyba. Bo z kłamstewkami najgorsze jest to, że zacierają obraz rzeczywisty. Chociaż może po prostu upiększają, ozdabiają, ubarwiają? O! Widzi Pan, ja to już nigdy nie mam tak, żeby coś widzieć wyraźnie. Żeby był kontur i żeby można było stwierdzić: "Oto koń. Koń jest biały". Zawsze się mydli. Koń się zamydla. Szary. Bury. W ciapki-srapki. Czy mówię jak jest? Ale jak jest? Jakby Pan mi powiedział, że żyję w Truman Show, to może bym i nie uwierzył, ale od czasu do czasu szukałbym statystów, próbował zajrzeć za dekorację. Przecież wszystko jest prawdopodobne, czy tak?

Otóż Jugol faktycznie żył. Myślę, że żyje do tej pory. Wielki był i wujem mojej koleżanki z sąsiedztwa też był. A w zasadzie był mężem jej ciotki. Z tego co wiem, to uciekł przed wojną. Zawsze mnie tylko zastanawiało, czy sam chciał, czy może tylko dla rodziny to zrobił. Dwóch małych synów mieli. Bo, wie Pan, tu łaził po ulicach trochę jakby bez sensu i popijał. Widywałem go czasem z rana, jak chwiejnym krokiem przemierzał nasze chodniki. Twarz miał zmęczoną, oczy nieobecne i zawsze zarost kilkudniowy. Może wolałby zostać i walczyć? W końcu kawał chłopa, wojak byłby z niego nie lada. Nie miałem z nim jednak nigdy jakiejś bliższej interakcji. Czasami chyba mówiłem mu dzień dobry. I tyle. 

Na Wiśle wyspa była. A raczej - na Wiśle w okolicach mojego miasteczka wyspy bywają. Czy jesienią 1995 r. można było tam jakąś zaobserwować? Istnieje duża szansa, że tak. Nie byłem na niej jednak, chyba że już pamięć mnie zawodzi zupełnie.

Z tym zawiniątkiem, jak można się domyślać, to też fikcja. 

Przepraszam zatem, siebie w szczególności, że się zaplątałem w gęstej, a co najgorzej, nudnawej obłudzie. Duży na pewno by mi nie wybaczył, jeśli bym rozpaprał go po słowach bez znaczenia i historiach bez smaku. A i sama wiślana dolina zasługuje przecież na więcej szacunku z mojej strony.  Trzeba będzie coś z tym zrobić.

(w tej skruszałości cały) pozdrawiam,

Paweł D.