sobota, 27 czerwca 2020

Człowiek w pudełku


Szanowny Panie,

no raz nie będę czekać i odpiszę od razu po lekturze Pańskiego listu, na świeżo. Może i nieco na szybko, bo pewnie zaraz dzieciaki przestaną bajkę oglądać, więc będę się spieszyć.

Tak generalnie, to nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co dotyka mojej duszy (czy też serca – nie był Pan w tym konsekwentny do końca). Ogólnie, to chyba najczęściej przemijanie. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to durne, po przecież powszechne. Może gdybym był wierzący, to jakoś bym o tym nie myślał tak dużo. No, ale łaska ta na mnie nie spłynęła, więc myślę.

Ostatnio porusza mnie też do głębi lektura książki „Trzecia Rzesza w świetle Norymbergi. Bilans tysiąca lat”. Jakoś tak wyszło, że II Wojna Światowa nigdy nie interesowała mnie jakoś szczególnie. W zasadzie uczyłem się jej głównie z opowieści mojego dziadka, jak byłem takim szkrabem, jak Antek, a może i młodszym. Potem chyba było jej po prostu za dużo i ciekawsze wydawało się to, czego było mniej. Koniec końców moja wiedza na temat tego okresu jest pewnie na poziomie przeciętnym, a może nawet poniżej przeciętnej. Bywa.

Ne tę książkę wspomnianą wpadłem przypadkiem. Jakoś u teściów byłem i swoim zwyczajem po półkach zglądałem. Tak, żeby coś na chwilę przygarnąć, przekartkować i odłożyć. Myślałem, że tego nie łyknę, bo będzie za ciężkie, nudne… Proces, prawnicze bablanie, starczy zapału na sto stron, nie więcej. Była to jednak podróż niezwykle zajmująca. Okazało się, że niewiele rozumiałem, z tego, co się wydarzyło przecież wcale nie tak dawno temu, a co przecież w tak wielkim stopniu wpłynęło nie tylko na pokolenie naszych dziadków, ale również rodziców i w końcu na nasze. Takie to niby bliskie każdemu Polakowi, a jednak już takie odległe. Nie będę się bawił w recenzenta, bo recenzent ze mnie marny, a i nie chce mi się wchodzić w szczegóły. Po tytule Pan wiesz mniej więcej, o co chodzi. Wojna z perspektywy rozliczania tych, którzy pozostali przy życiu, żeby odpowiedzieć za jej okropności. Czytałem, a przez głowę przelatywały mi strachy różne, a czasem nie strachy, tylko zdumienia lub zwykłe pytajniki. Jak kruche mury oddzielają nas od apokalipsy, która po prostu drzemie, gdzieś za ścianą, w każdym momencie naszego życia i tylko czeka na to, żeby jakiś nieszczęśnik się potknął i szturchnął kijem, i przebudził? To było z kategorii: strachy. Czy ja, dzieci moje, bliscy inni nie zagapimy się i nie uciekniemy w porę, zanim do drzwi naszych zapukają? To z tej samej kategorii. Jak my, mrówki ślepe, dojrzeć możemy to, co słuszne, co sprawiedliwe? Jak sądzić? Jak oceniać? Jak bawić się w Boga, gdy ma się przed sobą żywego człowieka jednego, za którego plecami leżą miliony ciał, splątanych i powyginanych? Dla tego śmierć, a dla tego dożywocie, a dla tego trzeciego lat dwadzieścia, lub dziesięć może. Trudno mi to w głowie poukładać.

Ale co to ma wspólnego z Pavarottim? Z zachwytem? Bo przecież o to Pan pytał, prawda? Nie, że nie zrozumiałem. To chyba po prostu tak, że czym dalej w życie, tym łatwiej o to poruszenie negatywne, a trudniej o to pozytywne. Tak mi się zdaje przynajmniej. Muzyka? Oczywiście, jakoś tam działa. Jak słyszę „Rush” Depeche Mode przy odpowiedniej aurze, to mam nadal ciarki. Jak idę po mieście szybkim krokiem i jest wieczór wietrzny, a ulice są jeszcze mokre po deszczu. I światło sztuczne tylko mryga niebiesko i pomarańczowo, z góry i z dołu, i z okna i z kałuży. I najlepiej, jak nie myślę wtedy wcale, tylko się skupię na tym płynięciu. Coraz częściej jest to jednak oszukiwanie. Przywoływanie obrazów, migawek, rzeczy, których nie ma. Jak udawanie, że jest się w teledysku, w którym widzisz klisze z życia Twojego, momenty, które być mogły, albo myślisz, że były, ale w sumie to są w Twojej głowie, w tej pamięci wyobrażonej bardziej, niż we wspomnieniach właściwych.

I zgodzę się z Panem, że coraz trudniej się przejmować tym, co teraz i obok. Nie mam zielonego pojęcia skąd Pani J. bierze tę całą wrażliwość społeczną. Jak to konserwuje, hoduje w sobie? Weźmy tę batalię o słowa, o symbole, o czarnych ludzi w Afryce i czarnych ludzi w U.S.A. Przecież to nawet nie z naszej rzeczywistości, a jednak jest dla niej tak ważne. Kwestie kobiece, mniejszości, zwierzęta może mniej, ale też trochę. Gdzie tylko komuś dzieje się krzywda… I przecież nie jest sama. Sporo takich ludzi. Co im zależy.

Ja mam wrażliwość społeczną płytką, dresiarską wręcz. Próbuję czasem się wczuć, jakoś podszkalać, żeby móc w towarzystwie funkcjonować, ale to wszystko tak po łebkach, żeby utrzymać się na powierzchni tylko. Charakteryzuje mnie jednak wysoki stopień egocentryzmu. Do tego stopnia, że to, co poza mną, to już jednak nie moje – potrzebne, bo jakoś haczę różnymi swoimi członkami o tę przestrzeń, ale jednak już obce. Idąc tym tropem, pewnie musiałbym dojść do jakiego absurdalnego wniosku, że to co dotyka mojego serca, w taki pozytywny sposób, to jakieś wyobrażenie własnego utopijnego wręcz sukcesu życiowego na wszelkich możliwych poziomach, osiągnięcie jakiegoś stanu półboskości wręcz. A jako, że wyobrażenie jest wytworem własnym, więc na wskroś widzimy jego nierzeczywistość, zatem nie ma żadnego właściwego efektu.

Poszukam jeszcze togo „Wow!” bo to nawet ciekawe, że tak mi się zagubiło zupełnie. Jak na nie wpadnę, to jeszcze dam znać.

Elo.

Paweł D.


PS. W końcu nie było szybko, bo dzieciaki zaraz skończyły tę bajkę ogladać.

wtorek, 16 czerwca 2020

Touch my soul

Szanowny Panie,

co dotyka serca? Zastanawiam się nad samym sobą. Przed chwilą obejrzałem video pewnego youtubera, który nigdy nie słyszał Luciano Pavarottiego i pierwsze co powiedział, że ten śpiew: touch my soul. I tak pomyślałem co we mnie wzbudza takie uczucia?

Przeczytałem Pana list powtórnie, po kilku tygodniach od wydarzeń, które Pan opisuje. I mam wrażenie, że opowiada o jakieś mało znaczącej przeszłości. Co jest wrażeniem zupełnie nie prawdziwym, bo przecież żyłem tym wszystkim bardzo mocno. Czytałem artykuły z lewa i z prawa, obrońców i atakujących. Wyrobiłem sobie opinię. Przestałem słuchać Trójki, (ale w przestrzeni radiowej nie ma prawie w ogóle ciekawych stacji) wróciłem do Trójki. 

Zanurzyłem się w temat po uszy. A teraz? Zupełnie o tym zapomniałem. 

Do maseczek się przyzwyczaiłem. Tyle co mam do powiedzenia w kwestii epidemii koronawirusa.

A przez wyżej wymienione doświadczenia uważam się za ignoranta totalnego w kwestiach amerykańskich afroamerykanów i wyborów prezydenckich. Nawet Pan tych tematów nie zaczynaj Pan w liście, bo nic nie powiem. 
 
Co mnie rusza? Jeżeli niszczą mi ukochaną audycję radiową a ja po kilku tygodniach zupełnie o tym zapominam. 

Jeżeli ludziom grozi zdziesiątkowanie, a ja przyzwyczajam się do maseczek? 

Jeżeli Ameryka płonie, a mnie to nie obchodzi. 

Jeżeli mam wybrać prezydenta, a dwóch pierwszych kandydatów z sondaży są warci tyle co ślina na język im przyniesie. 

Co mnie rusza?

Czy dotknięcie serca powinno zostać w człowieku na dłużej niż chwilę tylko? Wydaje się mi, że podobnie jak zakochanie wycina jedynie momencik z życia, który z czasem się po prostu wypala. Jest podobny do unoszącej się nad ogniskiem iskry, która pięknie się mieni na tle nocnego nieba, ale po chwili ucieka tam gdzie od początku jej miejsce, czyli do gwiazd. Do nicości, która nad nami świeci. Przypomina o unikalności życia a jednocześnie o jego kruchości.

Życie mimo że śmiertelne, zawsze zwycięża nad unicestwieniem. Rodzi się na nowo. Zawsze. Śmierci w zasadzie nie ma, gdyby nie było życia. 

Czyli moje pytanie o to co dotyka mojego serca? - nie ma sensu.  W zasadzie dużo. Ale problemem jest, że codzienność mi pędzi. I to moja tylko wina. W dniach zlanych w tygodnie nie mam czasu pochylić się nad cudami. 

Życzę sobie zatem życia bardziej uważnego. Nieśpiesznego. Aby mi nigdy nie umykały momenty, które chwytają za serce.
 
No a co "touch your soul" Panie P.?

Ukłony
Stefan W.