środa, 28 grudnia 2011

Pierogi i robaczki

Szanowny Panie,

Wielki Błękit, wie Pan, ten film o nurkowaniu. Pamięta Pan kolor wody? No to właśnie kąpałem się w wodzi e o tym kolorze. Było głęboko, około 20 metrów, ale i tak dno widziałem. Jest zima, więc woda zimna. Jak mi powiedziano latem jest tak gorąca, że nie da się w niej wysiedzieć. Zimą to ponad 20 stopni. W powietrzu jest 32, więc odrobina chłodu się przydaje. Nie widziałem żółwi morskich pływając w tej wodzie, ani barakudy czy homara, ale widziałem żaglowiec od spodu. Majestatyczny widok unoszącego się żelastwa, ogromnego steru, śruby okrętowej. Podpłynąłem do łańcucha kotwicznego i dzięki niemu zszedłem z 10 metrów pod wodę, ale niestety sól wypierała moje ciało i dalej się nie dało, powietrza też zabrakło. Tak spędziłem pierwszy dzień świąt. Do tego dodam, że piłem piwo pod palmą, a żeby Panu nie było przykro to też przeczytałem wpis z fangi, więc może się Pan poczuć jak by tu Pan był ze mną. Czyta ktoś Pana na Karaibach!!!

Kąpiel poprzedzona była skokiem z bukszprytu. Bukszpryt ma dziesięć metrów długości, a jego końcówka nad taflą wody też wisi około 10 metrów. Wrażenie jest niewiarygodne. Drżą kolana, pierwszy entuzjazm mija gdy tylko spojrzy się w dół. Gdy pierwszy raz tam wlazłem, myślałem, że dam sobie spokój. No ale skoczyłem. Pęd powietrza, adrenalina pod czerepem, żołądek lekko się wywraca. Wspaniałe uczucie!!! Miałem jednak opowiadać nie o pierwszym dniu świąt, ale o Wigilii.

Miałem wachty, więc odpadł mi kambuz, a to oni narobili się najwięcej... przy sprzątaniu, kręceniu, pieczeniu i przyrządzaniu. Statek trzeba było jednak przygotować, wyszorować, wymyć pokład, poukładać. Miałem do wypolerowania zapuszczony dzwon pokładowy. Siedziałem nad nim cztery godziny i po wszystkim można było go używać jak krzywe zwierciadło chopinowskiej społeczności.

Zanim opiszę moment, w którym najbardziej poczułem święta musi Pan sobie wyobrazić sytuację w której się znalazłem. Tutaj czas nie istnieje... przynajmniej w takiej formie jaką go znamy. Nie potrzeba na pokładzie żaglowca zegarków i kalendarzy (może oficerowie i wachtowy, ale nie załoganci) tutaj czas odmierza dzwon, którego polerowałem. Co godzinę bije się w niego tzw. szklanki. Jedna szklanka to dwa uderzenia dzwonu, dwie szklanki to cztery uderzenia, trzy – sześć uderzeń, cztery – osiem uderzeń i gdy cykl się skończy... znów bijemy w dzwon jedną szklankę, potem dwie, trzy i cztery i znów... Wachty są po cztery godziny, więc każdy wachtowy bije w dzwon wyczekując momentu, kiedy już będzie mógł uderzyć osiem razy i zejść z mostku kapitańskiego. Reszta załogi dzięki temu wie, ile zostało im czasu do ważnych wydarzeń na żaglowcu: takich jak przerwa w pracach bosmańskich (cztery szklanki na godzinę 12). Obiad: dwie szklanki czyli godzina 14 itd, itp. A zatem o tym, że Wigilia się zbliża dowiedziałem się tak na prawdę dzień wcześniej.... Jakoś ten czas mi tu tak ucieka, że nie zdawałem sobie sprawy, z tego, że kolejna kolacja będzie już tą Wigilijną. Po prostu mieliśmy więcej roboty niż zwykle i w końcu ktoś powiedział... no przecież jutro Wigilia!!! Trochę się zawiodłem bo co z tą całą MAGIĄ ŚWIĄT!?! No, ale to Wigilia i magia musiała nadejść.

Leżałem sobie na rufie patrząc w gwiazdy, wypatrując tych spadających, rozpoznając wojownika Oriona z mieczem u pasa, powyginaną Kasjopeę, która umyka rogom Byka – jego czerwone oko to jeden z czterech strażników babilońskiego nieba. Wtedy to przyszedł do nas zmordowany Kuk. Siedziałem sobie z Ślimakiem – to jedna z załogantek, którą tak nazywamy – gdy Kuk zakurzył fajkę i zagadał do nas. Powiedzieliśmy mu, że przed chwilą raczyliśmy się słodziutkim na wpół zgniłym melonem i ciastkami, które Ślimak zjadła sama nie dzieląc się z nikim. W świetle gwiazd (to niesamowite, ale gwiazdy dają światło, które oświetlić potrafi twarze) zobaczyłem uśmiech kuka. Po chwili powiedział bardziej do siebie niż do nas:

Wiecie co?... mam ochotę na ciasto drożdżowe.

Od razu zrozumiałem....

Marek – mówię – tak bardzo Cię lubimy, nie zjesz chyba sam tego ciasta?

- Chodźcie ze mną – powiedział tylko i pognaliśmy do kambuza. Wyciągnął ciepłe, puchate, okraszone centymetrową warstwą kruszonki ciasto. Kroił duże porcje. Zrozumiałem, że nie tylko nasza trójka ma dzisiejszego wieczoru raczyć się tym smakołykiem. Poszedłem do Kartonu (Karton to miejsce w którym śpi Szkielet, czyli my – w kolejnym liście do Pana opiszę to miejsce). Wszyscy już spali. Nie zapaliłem światła, tylko po kolei podchodziłem do koi i budziłem swoich kolegów i koleżanki. Sznureczkiem poszli za mną wprost do kambuza. Czułem się jak najstarszy chłopiec budzący swoje rodzeństwo, obiecując ciekawą wyprawę i szklankę zimnego mleka. Na stołach stało już pokrojone ciasto drożdżowe i makowiec. Zabraliśmy się do pałaszowania, rozkoszując się pysznościami. Nie potrzeba prezentów Panie Pawle, wystarczyło to ciasto, a ja czułem, że święta nadeszły.

Kolejnego dnia miałem wachtę od 8 do 12, co godzinę z głośników puszczałem kolędy. Były polskie, kreolskie, amerykańskie, hiszpańskie. Puściłem nawet trójkowego Karpia... Święta przyszły, a ja nie miałem zamiaru dać im odejść. Dziewczyny ubrały choinkę i postawiły ją w klasie, potem zabrały się za lepienie pierogów, wyszło chyba z trzysta. Kuk przygotował doradę, którą złapaliśmy parę dni wcześniej, ciągnąc za sobą przynętę i która robiła u nas za karpia. Była po grecku, marynowana, smażona. Była makowa kutia i jeszcze parę dań, którymi się napchałem. Na moim talerzu królowały pierogi i robaczki, czyli krewetki!!! Bo i ich nie zabrakło.

Wcześniej jednak podzieliliśmy się opłatkiem. Słońce zachodziło, bandera wisiała nad nami, a 24 osoby składały sobie życzenia. W tym momencie najbardziej zabrakło mi rodziny i przyjaciół.

Rum jednak pomógł mi zapomnieć o nostalgii. Tutaj pije się go tak, że na dno wlewa się syrop z trzciny cukrowej, wciska się ćwiartkę limonki i zalewa rumem. Najlepiej Neisson z Martyniki. Kupię taki i spróbujemy go razem.

A potem? A potem siedzieliśmy na rufie, gadaliśmy do północy, z brzegu dobiegała karaibska muzyka, to tutejsza dyskoteka w oparach marihuany. Nam się chciało spać. Widzieliśmy pływające, latające ryby... są piękne. Zapomniałem wspomnieć, że jedną złapałem gdy wylądowała na naszym decku...

Miałem latającą rybę w ręku.


Stefan W.

niedziela, 25 grudnia 2011

Spadająca gwiazdka

Szanowny Panie,

no już myślałem, że miał Pan prawdziwą przygodę z wężami. Tymczasem okazuje się, że tylko nudne kąpiele w dżungli w towarzystwie bajecznie pięknych kreolek. Nuda. Wie Pan co... nawet bym się i odniósł jakoś do tych rzeczy opisanych przez Pana, ale jest ich tak dużo i wydają mnie się tak abstrakcyjne, że poczułem się tak, jakby opisał mi Pan fragment z książki Cejrowskiego. Naprawdę Pan jest w takich miejscach i robi takie rzeczy? Zadziwiająca sprawa. Zawsze sadziłem, że Ziemia jednak kończy się w którymś miejscu i jeśli się potknąć, to można wpaść w niezłą otchłań.

U nas Boże Narodzenie. Wiem, że chętnie by Pan się pojawił na te trzy dni w domu. Mam jednak nadzieję, że jakaś specjalna wigilijna kolacja Pana nie ominęła. Święta na Chopinie - to też musi być ciekawe doświadczenie. Tu jest w zasadzie tak, jak każdego roku. Choinka, prezenty, pierogi, pasterka, karp, kolędy (ja oczywiście nie śpiewam) i tego typu rzeczy. Nie powiem, jest przyjemnie. Zwłaszcza po tygodniu, który spędziło się na zmianę a to w depresyjnym biurze, a to w przeludnionych centrach handlowych. Ale do Bożego Narodzenia trzeba się jednak odpowiednio przygotować. Tak mentalnie. Jak to zrobić tak z biegu, to jakoś tak... za szybko to wszystko się kręci. Brak śniegu też nie pomaga. Piękna Wielkanoc by z tego była. Dżdżysta Gwiazdka to raczej smutny widok. Nawet mój owczarek (czy w wersji feministycznej "moja owczarka") jakoś nieświątecznie wyglądał(a) wczoraj.

Panie Cejrowski, muszę uciekać. Trzeba po ciocię podjechać, żeby ją na świąteczny obiad przywieźć. Umieram też z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się, jak też wygląda Gwiazdka na Karaibach, więc niech Pan nie zwleka z odpisywaniem. Ja wiem, że tam dużo się dzieje i pewnie czasu Pan wcale nie ma na głupoty, ale my - zwykłe szaraczki - czekamy na odrobinę egzotyki i posmak przygody (nawet jeśli ta przygoda nie nasza).

Wesołych Świąt!

Paweł D.

czwartek, 22 grudnia 2011

Latające ryby z rumem i trzciną cukrową

Szanowny Panie,

około dziesięciu węży spało smacznie na mchem pokrytej skale wygrzewając się w słońcu. Gdy podszedłem do jednego, ten wyczuł niebezpieczeństwo, obudził się i skoczył na mnie wbijając swe zęby jadowe w moje ramię. Na szczęście miałem na sobie grubą bluzę, która ochroniła moją skórę przed ukąszeniem. Zrzuciłem węża z siebie i uciekłem. Niestety wpadłem w pułapkę. Spora skała odcięła mi drogę ucieczki, więc żeby wrócić w bezpieczne miejsce musiałem znów przejść koło syczącego gada, który w tym czasie swym długim językiem starał się mnie wyczuć. Postanowiłem odwrócić jego uwagę rzucając kamień w drugą stronę. Niestety była to cwana bestia. Rozszyfrowała moje intencje i rzuciła się na mnie, wgryzając się w mój nadgarstek. Złapałem go za łeb tuż za żuchwą, jak to robią w filmach i wyjąłem zęby jadowe. Zrobiłem to nieumiejętnie, więc udało się mu ukąsić mnie raz jeszcze. Mocno, znacznie mocniej niż to było konieczne zacisnąłem go i zaniosłem do szpitala, żeby pokazać co mnie ukąsiło i żeby dali mi surowicę. Wiedziałem już, że to nie czarna mamba bo padłbym martwy już po paru sekundach od ukąszenia. Zanim dotarłem do szpitala wąż zbladł aż stał się bielusieńki. Wytłumaczyłem sobie, że to z powodu mojego uścisku. Zdychał. Zwolniłem uścisk, a ten to wykorzystał i dziabnął mnie po raz trzeci, tym razem zostawiając w skórze zęby jadowe. Gdy je wyciągałem z nadgarstka... obudziłem się. Spałem w swojej koi, pod śpiworem bo zimno... na żaglowcu, na Karaibach.

Wyobraźnia mówi, że Karaiby są gorące i to Raj na Ziemi. Deszczowy Raj. Karaibska pogoda to na przemian deszcz i słońce, w dodatku ciepły porywisty wiatr. Pamięta Pan, że w zeszłym roku byłem na żaglowcu? I do tej pory nie mogę uwierzyć, że w końcu dopiąłem swego i jestem na Karaibach. Nie wierzyłem w to wszystko aż do momentu gdy zobaczyłem Frycka stojącego na kotwicy w niewielkiej zatoczce na Martynice. Wcześniej całą noc przespałem w parszywym i nieproporcjonalnie drogim hotelu w Fort de France. Mój couch surfing mnie wykiwał. Gdyby nie odrobina szczęścia musiałbym tam wrócić na kolejną noc. Nie! Zostawmy już to za sobą. Teraz jestem na Chopinie!!! Wcale a wcale nie wypoczywam, tylko ciężko pracuję. Jeżeli nie mam czterogodzinnych wacht, na których trzeba stać i obserwować okoliczny świat i gwiazdy to pracuję w kambuzie, albo jako brygada RR, czyli pomoc bosmana w najróżniejszych robotach, od sprzątania, po włażenie na reje i dokręcanie, szycie, związywanie, czyszczenie, skrobanie, walenie młotem, wspinanie się, zwisanie, pływanie pontonem. Kręgosłup mnie boli, kark spięty, palce u nóg poobijane (chodzę na boso), skóra na dłoniach mi grubieje, spaliłem sobie do czerwonego plecy i nos, od paru dni się nie myłem, bo jest przecież morze Karaibskie, więc codziennie się kąpie i powtarzam to kolejny dzień w Raju. Włosy stoją mi od soli na sztorc, skóra słona, a zatem pieczą mnie niezliczone zadrapania, skaleczenia etc.

To prawda, że najpiękniejszy na świecie jest żaglowiec pod pełnymi żaglami. A Chopin wśród żaglowców jest chyba jednym z najładniejszych. Niech Pan spojrzy na tą smukłą linie i idealną proporcję między masztami, a długością kadłuba. Poezja. Do tego tylko dodać konie w galopie. Znajdę sobie tu może jaką plażę, wypożyczę konia i przejadę się, aby poczuć i to piękno. Właściwie plażę tu znalazłem na Guadelupie. Ekstra fale, ale jeszcze fajniejsza była wycieczka w głąb wyspy, wzdłuż rzeki i kąpiel w dżungli. Do tego żaglowca i koni w galopie doliczyć należy piękną dziewczynę w tańcu... do zrobienia.

Pięknych dziewcząt tutaj jest mnóstwo. Uroda kreolek czasem dech zapiera. W dodatku niezwykle zgrabne bestyjki... no palce lizać.

Widziałem już Martynikę, Dominikę, Guadelupę a dzisiaj jestem w Antigue. Martynika się mi nie podobała, chociaż to tam produkują najlepszy rum na Karaibach. Dominika była jak z obrazka. W dodatku wszędzie pachniało trawą i jak tylko wyszedłem na ląd to zaproponowano mi worek z trawką, a potem zaproszono do wspólnego palenia zioła. Oczywiście odmówiłem!!! A Antigua to dla mnie ważna wyspa. To na nią miałem płynąć dwa lata temu na żaglówce przez Atlantyk. Dzień przed wypłynięciem odmówiono mi udziału, chociaż wszystko miałem ustawione. Dzisiaj pierwszy stanąłem na lądzie, a kilka sekund wcześniej zobaczyłem swojego pierwszego w życiu żółwia morskiego. To dobry znak. W ogóle to mam dobre znaki ostatnio. Spełniają się moje małe życzenia. Oprócz żółwia widziałem wczoraj w nocy latającą rybę. To dziwne bo te stworzenia pływają w ławicach, więc jak widzi się jedną to powinno być obok znacznie więcej, ale ta była sama. Specjalnie dla mnie, bo to ja ją pierwszy zobaczyłem!!! Na Guadelupie spełniłem swoje inne małe życzenia. Ssałem trzcinę cukrową, którą dostałem od pewnej grubaśnej starowinki w porcie. Pychota. Trzcina wygląda jak bambus, ale ma słodki środek. Z tego robią tutaj rum. A zatem dobry rum pije się z odrobiną trzciny cukrowej i limonki. To tak na przyszłość. ;) Gdyby przyszło nam razem raczyć się tym trunkiem. Oprócz trzciny cukrowej wykąpałem się w rzece w dżungli. Zrobiłem błąd bo nie na waleta, dziewczyny z którymi tam byłem nie za bardzo chciały, ale i tak warto było.

Panie Pawle radosnych świąt Panu życzę i spełnienia najmniejszych życzeń, choćby takich jak widok latającej ryby.

Stefan W.

środa, 14 grudnia 2011

Dziecko

Szanowny Panie,

zastanawia mnie, co Pan teraz wyczynia? Mam nadzieję, że nie ma mi Pan za złe, że zabrakło jakiegoś specjalnego wpisu pożegnalnego. I w ogóle, że jakoś to pisanie mi nie idzie ostatnio. Jakie jest przeciwieństwo słowa "nakręcony"? Bo chyba takie słowo najlepiej oddaje moje obecne podejście do wklepywania tekstu na jakiś obcy, złowrogi serwer.

Zacząłem znów czytać "Przygody Hucka" i wywołuje to u mnie niezwykłą wprost potrzebę świeżego powietrza. Tymczasem w ostatnich dniach siedzę w pracy średnio po dwanaście godzin, a i tak się nie wyrabiam z niczym. Wszystko przez te cholerne Święta.

Zamiast pisać pustoty, lepiej Panu puszczę Neila Younga (tylko ma Pan posłuchać w skupieniu, bo inaczej nici z wrażenia!). No, to kliknij Pan w zdjęcie!

I pomyślnych wiatrów!

Paweł D.

wtorek, 6 grudnia 2011

Być idiotą!

Szanowny Panie,

udawanie... udaje Pan czasami? Choćby raz w roku... Załóżmy, że jest Pan w wojsku. Wśród tych facetów, którym trzeba zaimponować, żeby zdobyć ich szacunek. No i czy by Pan udawał? Czy waliłby Pan po mordzie taboretem jakiegoś bogu winnego jegomościa? Tylko dlatego, że się napatoczył? Mieliśmy kiedyś kolegę o nazwisku na Ż. i on opowiadał jak to w techniku raz na pół roku musiał spuścić komuś w pierdol, żeby reszta się od niego odczepiła. To oczywiście sytuacje skrajne, ale tak na co dzień czy Pan nie wchodzi w jakąś aktorską rolę? Na przykład idzie Pan do muzeum, choćby Zachęty. I ogląda Pan te obrazy i nic z nich nie rozumie. Myśli Pan "bohomazy", ale Panna J. stoi obok... coś powiedzieć trzeba. No i zaczyna się "intelektualizowanie". Doszukiwanie się znaczeń, których nie ma. Potem jest akademicka dyskusja nad tym, że odbiorca musi być artystycznie wyedukowany. Inaczej? Ciemnota. Albo spotyka się Pan ze kumplem i zaczyna Pan pić. Nie dlatego, że Panu się chce. Kto w końcu lubi niedzielnego kaca? Ale dlatego, że trzeba, bo kumpel pije, więc ja też wypiję. Czy Pan Paweł oszukuje? A jeżeli tak to kiedy jest prawdziwy? A jeżeli nie, to jak mu udaje się w tym świecie przeżyć??? Idiota - Dostojewski wymyślił istotę, która jest "prawdziwa", nikogo nie udaje i nazwał go IDIOTĄ!!!

A może książka powinna nosić tytuł IDIOCI. W końcu Lew Myszkin był prawdziwy do końca. Szczery wobec siebie. Nikogo nie udawał. Niczyjej gęby nie przywdziewał.

Pamięta Pan Wojaka Szwejka? Czeski głupek, ale jednak przez ten swój idiotyzm mądrzejszy od innych. Przynajmniej wiedział, że jest idiotą.

Bo ja Panie Pawle chciałbym być takim idiotą. Ale niestety nie jestem... przyznaje się, że często oszukuje, kręcę i wymyślam siebie na nowo. Ile to razy wyobraziłem siebie jako kogoś kim nie jestem. Parszywie udaje i sam siebie nabieram na swoje postacie. To chyba idiotą jestem?

Być idiotą!

Stefan W.

niedziela, 4 grudnia 2011

To, co wiesz

Szanowny Panie,

to się napiliśmy. Zupełnie tak, jak Pan chciał. A ja znowu znalazłem się w sytuacji, w której mógłbym zacytować moje myśli sprzed tygodnia. Że też człowiek lubi się tak okłamywać. Nie napiję się. Nie napiję. Pierdoły jakieś. Zawsze kończy się tak samo. Daje to do myślenia. Bo po co tak naprawdę okłamujemy siebie? Nie jest nas dwóch. Jeden jestem. Nie ja i ja. Tylko ja. Ja. Jeden. Tymczasem aż boję się robić rachunek sumienia. Grzechy? Mam ich dużo. Czasem za dużo. Czasem jednak... za mało. Bo czasem chciałbym być niegrzeczny. Czasem chciałbym mieć wspomnienia inne. Bo na ten przykład biłem się w młodości za mało. Z drugiej strony czasem człowieka dopada jakaś miłość do świata i jakiś demon pacyfizmu, i myśli człowiek, że podnieść rękę na drugą istotę wszak obrzydlistwem jest niebywałym. Ale to tylko przykład. Bo ja w mózgu mam pomysły na różne kreacje. Różne pomysły na siebie. Jestem włóczęgą, podróżnikiem, lekkoduchem, wojownikiem. Samotnikiem, ale też duszą towarzystwa. Setką osób. I z pewnością się oszukuję myśląc, że ktokolwiek widzi we mnie którąkolwiek z tych postaci. Co inni widzą? Ja nie chcę wiedzieć. Panie drogi! Gdybym się tylko dowiedział! Ach! Umarłbym najpewniej.

Nie mam brzucha. Mam? Czasem przyznaję, że mam. Mówię - ale mam brzuch! Ale tak naprawdę myślę, że go nie mam. Tak! Nie mam go. Wierzę w to. Wpajałem to sobie wystarczająco długo, żeby się do tego przyzwyczaić. A lustro? Komu mam wierzyć? Kawałkowi szkła? Czy sobie?

Panie Stefanie, czy człowiek potrzebuje prawdy? Niech Pan mi odpowie, bo ja już nie wiem naprawdę. Myślałem kiedyś, że potrzebuje. Lepsza najgorsza prawda, niż kłamstwo. Tego mnie uczono. Tego uczono Pana. Ale przez te lata wszystkie tak się człowiek tarzał w tych kłamstewkach mniejszych i większych, tak je smakował, tak przechodził ich zapachem. Otwiera Pan oczy. Szeroko. Co Pan widzi? Jaki świat? Jakich ludzi? Kim jest prezydent? Marionetką? Mężem stanu? Co skrywa? Kim są Ci ludzie w telewizji? Czy nie są aktorami? Czy kiedy staje Pan przed kamerą, to nie wchodzi Pan w rolę?

Ja wiem. I ja przepraszam. Wylewa się ze mnie naiwność. Ja wiem, że to już wszystko było. Wiem, że to wszystko to ten człowiek w teatrze życia. I o to najzwyklejsze życie mi chodzi. O odczucia, uczucia, wybory. O zdrowy rozsądek, logikę, i ufność w naszą skromną wiedzę. O melodramatyczny ton mojej wypowiedzi. O fakty.

Ach, Panie Stefanie, co za mętlik w głowie. To od tej wódki chyba. Ach, ech, och. Ojojoj! Panna J. każe mi wzdychać teraz dużo. To podobno dobre na głos. A ja to lubię po prostu. Oj, oj, oj... Ech...

A Pan to jeszcze wierzy w słońce i gwiazdy? Bo ja myślę, że co rano ktoś nam po prostu wielką lampkę włącza.

I te komputery cholerne. Dlaczego nie urodziłem się w czasach, kiedy ich nie było. Przecież to jest jakiś wampir wstrętny, który wysysa krew z naszej całej rzeczywistości. Pasożyt jakiś. No... ale to już temat na inny wieczór. Czas zamknąć oczy na kilka godzin.

Paweł D.

środa, 30 listopada 2011

Zła ósemka

Szanowny Panie,

może na Nowy Rok Pan obieca, że pić nie będzie?... niech Pan lepiej nie obiecuje sobie. Po co się okłamywać? I wyrzuty sumienia Pana dopadną, no słowem bryndza.

A ja wyrwałem sobie ósemkę. To już druga w moim życiu. Była zła! Bolała, a nawet zaropiała i z dziurą. A jednak mi jej brakuje. Miała ciekawe właściwości. Bolała tylko wtedy gdy coś niedobrego miało się dziać. Zazwyczaj na 24 godziny przed wydarzeniem. To był ból ciągły, niepokojący, nie mogłem spać, słowem powinienem się cieszyć a jednak... nie mam już swojego sygnalizatora problemów. A wcale nie jest lepiej. Ósemka wyrwała mi kawałek dziąsła, który teraz wisi sobie luźno na skrawku skóry. Wygląda to jak taki mały języczek z tyłu aparatu gębowego. No i to miejsce boli mnie nieustannie. Taka boląca fucza jama. I to nie wtedy gdy coś złego miało się dziać, ale przez cały czas. Bleee...

Na ból jest metoda. Potrzeba gryzienia i picia. Jedzenia zakąsek i picia zwłaszcza procentów, bo one otępiają. Przyjemny błogi stan otępienia.

Kiedy pijemy?

Stefan W.

niedziela, 27 listopada 2011

Boli, boli, ból, cierpienie

Szanowny Panie,

zaczęło się niewinnie. Jak zawsze. Jedno piwo. Później była wódka. Biała. Czysta. Zapitka słodka - zielona jakaś i zdecydowanie niesmaczna. Przyszedłem spóźniony, więc nadziałem się na karniaka. Wódka biała, czysta skończyła się szybko. Dalej był bimber. Piotr mówił, że wyborny. No powąchaj, nic nie śmierdzi. Ach! Bimberek - marzenie. Fakt. Wchodził. Żółty. Mocny. Oj, wchodził, wchodził. Dalej był bimber. Inny. Bardziej żółty. Prawie pomarańczowy. A może brązowy nawet? Jeszcze mocniejszy podobno. Ale wchodził. Gdzieś po drodze urodziła się orzechówka. Słodka i brązowa. Paskudna. Ale wchodziła bez zapitki nawet. Bez zapitki wchodziła też cytrynówka.

Były pląsy, tańce, disco polo i zespoły Piotrowe, co tylko u niego jeszcze mają prawo się pojawiać. The Von Bondies, The Charlatans, Hot Hot Heat, The Sounds, Maximo Park i wiele innych. Zespoły, których wnuczki Piotra będą jeszcze słuchać, choć świat cały zapomni niechybnie o ich istnieniu.

Potem spałem u boku Pana Tomasza, który ściągał ze mnie prześcieradło, którym się przykryliśmy, przez co zmarzłem nieco. Ale nie ma co narzekać, bo inni wylądowali na ziemi, a my załapaliśmy się jeszcze na łóżko, więc należymy do szczęściarzy.

Poranny ruch rozpoczął się około południa i był jakiś niemrawy, acz wesoły. Ku swojej uciesze niezwykłej odnalazłem kubek z kawą, który zagubiłem kilka godzin wcześniej. Zimna kawa była mocna i pyszna. Siedzieli my w dobrych humorach i prowadzili rozmowy leniwe, z których treść ulatywała szybko. Miłe rozmowy. Piotr sprzątał w tym czasie zawzięcie. Mówił, że musi zdążyć przed kacem. Pomyślałem, że trzeba brać przykład z bardziej doświadczonego kolegi i ruszać do domu, żeby uprzedzić ból.

No i powiem Panu, że udało się. Bo ból nadszedł około 14 i przygniótł mnie niczym kula z ołowiu. W jednej chwili padłem, jak długi. Przez sen czułem nawet tępe ostrza w głowie, przepalone gardło i żrący kwas wypełniający moje wnętrzności. Gdyby w autobusie mnie dopadło, to nie przetrwałbym - pewna to rzecz. Ach... boli, boli, ból, cierpienie!

A miałem przecież prawie nie pić. Ech...

Paweł D.

wtorek, 22 listopada 2011

Harry Potter jest głupi

Szanowny Panie,

zapomniał Pan napisać jeszcze hasło "Harry Potter" jego magiczna moc jeszcze chyba w internecie działa, więc warto skorzystać i z tego "podbijacza" czytelnictwa. No a skoro Harry Potter to muszę Panu napisać, że właśnie znów przeczytałem dwa tomy tego dzieła. I muszę powiedzieć, że przynajmniej ten drugi jest cholernie głupi.

Zacząłem czytać, bo kazano mi czytać dużo książek. Tak, tak... chwyciłem nie Dostojewskiego, Bułhakowa, Hemingway czy Joyca... tylko Rowling (znów podbijam oglądalność)... śmiej się Pan... śmiej... Dam Panu chwilę.

.
..

...

...

.....

.......

.....
...


Wystarczy? Mam nadzieję. A zatem wracając do tematu. Harry Potter jest głupi. Właśnie przeczytałem drugą część, tą o Komnacie Tajemnic i znalazłem dwa powody dla których jego przygody są zupełnie wyprane z logiki. Oto one:

1.
Proszę sobie wyobrazić, że Harry odkrywa tajemnicę Komnaty. I zamiast poinformować o tym profesor Minervę McGonnagall, która przecież jest inteligentną i wyuczoną panią profesor to idzie do Lockharta (nauczyciela obrony przed czarną magią) zapatrzonego w siebie lalusia, który nie potrafi zagonić latającego skrzata do klatki i z tym pacanem idzie walczyć z Bazyliszkiem. To tak jakby zabrać tego nagusa w kolorowych skarpetach... Gracjana Roztowskiego na safari aby pojeździł z rangersami w nocy i chronił czarne nosorożce przed uzbrojonymi po zęby murzynami, którzy strzelają do rangersów, a przede wszystkim do nosorożców aby wyciąć im rogi, które Chińczycy skupują jako lekarstwo na potencję. (co zresztą nie działa, nie słyszeli o viagrze??)

2.
Harry wchodzi do jamy w której znajduje się Bazyliszek, mało tego jest tam najprawdopodobniej dziedzic Slytherina... i co robi Harry?? Widząc leżącą na posadzce młodziutką Giny Wesley odrzuca różdżkę!!! WTF? Może zobrazuje to bardziej wymownie... wyobraźmy sobie, że wchodzimy z kałasznikowem (te słowo chyba też podbija czytelnictwo) do groty w której ukrywają się Talibowie-terroryści. Zapewne gdzieś tam jest aktualny przywódca terrorystów, Talibowie są uzbrojeni i jako zakładniczkę wzięli rudowłose niewinne dziewcze. Wchodzimy tam i widzimy leżącą, konającą dziewczynkę na wilgotnym dnie jaskini. Co robimy? To oczywiste... z podniecenia rzucamy w kąt kałasznikowa i nachylamy się nad panienką, żeby zająć się jej ratowaniem... nie sprawdzamy najpierw czy gdzieś za tym stalagmitem nie ukrywa się wkurzony terrorysta. Po co? Przecież może nas zabić, a potem dziewczę zgwałcić. Głupi ten Harry...


...idę czytać trzecią część

Stefan W.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Sex. Jessica Alba. Foto

Szanowny Panie,

mamy za sobą już ponad dwieście postów. No… czas na podniesienie ilości odwiedzin. Pozwoli Pan, że przeprowadzę mały eksperyment…

Justin Bieber, Lech Kaczyński, Shakira, Selena Gomez, Palikot, Eminem, Kim Kardashian, Lady Gaga, Kuba Wojewódzki, Miley Cyrus, Kliczko, nasza klasa, gry, allegro, youtube, Onet, wp, TV, mapa, poczta, praca, Anja Rubik, dieta dukana, vod, euro 2012, Brodzik, Przybylska i Figura, Donald Tusk, Zbigniew Ziobro, Solidarna Polska…

Oj… miało być tego więcej, ale się już zmachałem tym przeklejaniem. Czy statystyki są z drugiej strony takie ważne?

Ech, do diaska. Wkurza mnie ten Pana wyjazd. Teraz już nie dość, że straciłem potencjalnego kompana do mieszkania, to jeszcze wydaje mi się, że w następnych miesiącach Pan będziesz wrzucał na Fangę opisy przygód nie z tego świata, a ja będę się wysilać, żeby w ogóle cokolwiek napisać…

Bardzo nieładnie, Panie Stefanie. Bardzo nieładnie.

Dąsam się.

Paweł D.

wtorek, 15 listopada 2011

Wojować... kochać się... i pić

Szanowny Panie,

czytając Pana tekst od razu przypomniał się mi wiersz niejakiego generała Bolesława Wieniwy-Długoszowskiego, byłego pułkownika:

Ustrojona w purpury, kapiąca od złota,
nie uwiedzie mnie czarem złotych kras,
jak pod szminką i pudrem starsza już kokota
na którą młodym chłopcem nabrałem się raz.

Niby piękną nam ten 2011 rok jesień sprawił, ale nie jest to młodzieńcza wiosna. Chociaż patrząc za okno to nawet uroki "starszej kokoty" zostały zdjęte i odkryła pudernica swoje prawdziwe "ja"... brrr...

Po wczorajszym wspólnym piwie nie byłem wstanie wstać z łóżka i zostałem w domu. To właśnie jedna z dobrych stron tej mojej pracy. No może nie do końca, bo moja nieobecność sprawi, że nic nie zarobię... no ale nie o pracy

Chciałem pisać o Wieniawie. Ten pułkownik, który został ku swojemu niepocieszeniu mianowany na generała, był ulubieńcem Piłsudskiego. Wieniawa nie dość, że babiarz to jeszcze opij i to w najlepszym przedwojennym wydaniu... z fantazją. Facet był niezwykły... krążą o nim legendy. To ostatni ułan Rzplitej. Sam zresztą mówił:

"Ludzie szanują się wzajemnie dla swych cnót – kochają zaś dla swych wad. Dlatego przystałem na kawalerzystę, bo ułan, czy szwoleżer, jest syntezą wszystkich cnót i wad polskich. Trzeba go szanować, a nie można nie kochać."

No i Wieniawa korzystał jak tylko się da z tej swojej ułańskiej fantazji. Na którą leciały baby, przez co miał kłopoty z ich mężami, żądającymi od Generała pojedynków o honor. Wieniawa stawał a jakże... najciekawsze jednak że wielką słabość do niego miał sam Piłsudski, który przez palce patrzył na jego wyczyny. Chociaż czasami wzywał go na swój dywanik. Wyczytałem taką historię, którą po prostu zacytuję, bo po co zmieniać, coś co jest dobrze napisane. Wziąłem to ze strony http://girzynski.salon24.pl. Mam nadzieje, że autor się nie wkurzy:

"Wieniawa spóźnił się na uroczystości pogrzebowe króla Jugosławii Aleksandra w 1934 r. gdzie miał reprezentować Polskę. Gdy wrócił do kraju został wezwany do raportu u Piłsudskiego. Zamiast w mundurze stawił się przed obliczem Marszałka w smokingu co jeszcze bardziej zdenerwowało Komendanta, który zażądał od Wieniawy wyjaśnień najpierw w sprawie jego stroju. Ten miał wówczas odpowiedzieć: „Komendancie, melduję posłusznie, iż wiem, żem ciężko przewinił i powinienem dostać po pysku. A ponieważ bardzo szanuję swój mundur, przybyłem jako cywil. Polski generał nie może dostać po mordzie w mundurze!”. W obliczu takiej odpowiedzi serce Marszałka zmiękło, a jego ulubieńcowi znów się upiekło."

Wieniawa nie skończył dobrze. Po śmierci Marszałka stracił wpływy i odsunięto go od spraw Polskich. Został ambasadorem w Rzymie. Później chciał wrócić do służby wojskowej, ale Sikorski nie lubił Sanacji i dał mu placówkę na Kubie. Wieniawa 1 lipca 1942 zabił się skacząc z okna w Nowym Jorku. No i napisał wiersz, którego fragment już Pan zna.

Ułańska Jesień

Przeżyłem moją wiosnę szumnie i bogato
Dla własnej przyjemności, a durniom na złość,
W skwarze pocałunków ubiegło mi lato
I szczerze powiedziawszy - mam wszystkiego dość...

Ustrojona w purpurę, bogata od złota
Nie uwiedzie mnie jesień czarem zwiędłych kras,
Jak pod szminką i pudrem starsza już kokota,
Na którą młodym chłopcem nabrałem się raz.

A przeto jestem gotów, kiedy chłodną nocą
Zapuka do mych okien zwiędły klonu liść,
Nie zapytam o nic, dlaczego i po co,
Lecz zrozumiem, że mówi: "no, czas bracie iść".

Nie żałuję niczego, odejdę spokojnie,
Bom z drogi mych przeznaczeń nie schodząc na cal
Żył z wojną jak z kochanką, z kochankami - w wojnie
A przeto i miłości nie będzie mi żal...

Bo miłość jest jak karczma w niedostępnym borze,
Do której dawno nie zachodził nikt,
Gdzie wędrowiec wygodne znajdzie czasem łoże,
Ale - własny ze sobą musi przynieść wikt.

A śmierci się nie boję - bo mi śmierć nie dziwna
Nie siałem na nią Bogu nigdy nudnych skarg
Więc kiedy z śmieszną kosą stanie przy mnie sztywna
W dwu słowach zakończymy nasz ostatni targ.

W takt skocznej kul muzyki, jak w tańcu pod rękę
Włóczyłem się ze śmiercią całkiem, za pan brat"
Zdrową głowę wsadzałem jej czasem w paszczękę,
Jak pogromca tygrysom, którym wolę skradł.

A potem mnie wysoko złożą na lawecie
Za trumną stanie biedny sierota mój koń
I wy mnie szwoleżerzy do grobu zniesiecie
A piechota w paradzie sprezentuje broń.

Do karnego raportu przed niebieskie sądy
Duch mój galopem z lewej, duchem będzie rwał,
Jak w steeplu przez eteru przeźroczyste prądy
Biorąc w tempie przeszkody z planetarnych ciał.

Ja wiem, że mi tam w niebie z karku łba nie zedrą,
Trochę się na mój widok skrzywi Święty Duch,
Lecz się tam za mną wstawią Olbromski i Cedro,
Bom był jak prawy ułan: lampart, ale zuch.

Może mnie wreszcie wsadzą w czyśćcu na odwachu
By aresztem... o wodzie spłacić grzechów kwit,
Ale myślę, że wszystko skończy się na strachu
A stchórzyć raz - przed Bogiem - to przecie nie wstyd.

Lecz gdyby mi kazały wyroki ponure
Na ziemi się meldować, by drugi raz żyć
Chciałbym starą wraz z mundurem wdziać na siebie skórę,
Po dawnemu... wojować... kochać się... i pić.


Wojować... kochać się... i pić - Panie Pawle, kurna... co za człowiek.

Stefan W.

środa, 9 listopada 2011

Zimowe inferno

Szanowny Panie,

ta zima mnie wykończy. Jeszcze się nie zaczęła w zasadzie, a już mam jej dosyć.

Zacznijmy od początku, czyli od poranka. Budzik dzwoni o 6:10. Nawet nie reaguję. Potem o 6:20. Już jestem wściekły, bo wiem, że za 10 min. czeka mnie poważna decyzja. No i w końcu 6:30. I teraz – chociaż wciąż jest ciemno i zimno – to człowiek musi wytężać mózgownicę. Czy akurat dziś mogę pozwolić sobie na to, żeby pospać jeszcze chwilę, czy nie? Czy to w ogóle się opłaca? Jakie są plusy zwykłego PKS-a? Może Warka jest lepsza? A co jeśli nie przyjedzie na czas? Czy lepiej pospać 15 min. dłużej i zrezygnować ze śniadania i kawy? Czy w ogóle jest sens pić kawę, skoro później mam jechać autobusem i mogę wykorzystać ten czas na dosypianie? Z drugiej strony mógłbym przeznaczyć go na czytanie. Ale czy tak z rana w ogóle mi się będzie chciało czytać?

Wstaję (lub śpię – i zyskuję od 5 do 15 minut). Poranek mija mi szaro, szybko i bezsensownie. Kiedy patrzę na siebie w lustrze przed wyjściem, widzę podkrążone oczy i nieogoloną twarz. Już mam dosyć tego kolejnego dnia.

Ale, ale… tu dopiero zaczyna się horror. Bo, z całym szacunkiem dla kierowców autobusów, to mają znikome pojęcie o komforcie jazdy swoich pasażerów… albo, co może nawet bardziej prawdopodobne, mają to w głębokim poważaniu. Mój ulubieniec z ostatnich dni to Pan, który bardzo dba o to, żeby nikt za bardzo nie zmarzł. Siadam zatem przy oknie zadowolony z tego, że udało mi się dorwać jeszcze takie dobre miejsce. Za chwilę jednak czekają mnie tortury, bo od okna bije miłym chłodem, ale dmuchawa pod siedzeniem działa na full. Pompuje zatem gorące powietrze z bezwzględną obojętnością. Zdejmuję kurtkę. Liczę, że to pomoże. Ale nie pomaga. Nie ma czym oddychać. Pocę się i myślę o tym, jak miło było w czasach, kiedy w PKS-ach w ogóle nie było ogrzewania. Spoglądam też na innych ludzi. Nawet palt nie zrzucają. Masochiści jacyś? I nikt nie powie kierowcy, żeby przykręcił to małe piekiełko – a skąd. Tak. Zapyta Pan teraz? A Pan nie może się poskarżyć kierowcy? Otóż nie. Panna J. oczywiście oskarży mnie znów o brak zdrowego egoizmu, ale to właśnie wynika z egoizmu. Odzywanie się do obcych ludzi przed 8 rano jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia. Kropka. Kończy się to godzinną (lub dłuższą) męczarnią. Ja pierdolę, a mamy dopiero listopad.

Sytuacja ta sprawia, że z coraz większym zaangażowaniem przeglądam Gumtree i już nawet powiększyłem zakres poszukiwań do 1700 zł. Nie da się jednak ukryć, że jakoś bez szaleństw jest na tym rynku mieszkaniowym. Zaczynam żałować, że nie wzięliśmy tego anielskiego przybytku na Natolinie.

A żeby już nie przedłużać, bo muszę już się brać poważnie do pracy, to dodam tylko, że Pan też mnie znowu wkurzył. Nie dosyć, że poszedł Pan na rugby, to jeszcze żeś się Pan zintegrował i nawet Pana nie poturbowali za mocno. Ech. Zazdrość mnie zżera (tradycyjnie już).

Paweł D.

sobota, 5 listopada 2011

Gra chuliganów

Szanowny Panie,

nie wiem co to jest z nami, ale rzeczywiście zwykle nie słuchamy swojego mądrzejszego "ja". Tak jakby to mądrzejsze "ja" było jakimś ulicznym głupolcem mówiącym oczywiste oczywistości, które nas dotyczą, ale z drugiej strony wmawiamy sobie, że nas nie dotyczą. Nie na list to dyskusja... przy piwku Panu wyjaśnię... a teraz o rugby.

Mierzę 186 cm, ważę 95 kg, poza tym to niewiele mogę napisać: ani nie mam jakiś mięśni, ani postury, większość mojej wagi, która jest całkiem słuszna, odkłada się w moich boczkach. Nago wyglądam... śmiesznie. No wystarczy mnie porównać do kogokolwiek... śmiesznie - po prostu. A jednak zapisałem się na rugby, gdzie goście może i są mojego wzrostu, może i mojej wagi, ale na pewno mają więcej mięśni - twardych mięśni.

Ustawili mnie na skrzydle, na końcu. Co akurat mnie nie dziwiło, bo przecież nic nie umiem. Nieszczęście moje polegało na tym, że ustawili mnie na przeciwko żylastego osiłka. Ale zaraz... dałbym sobie radę z osiłkiem, ale niestety kazali zdjąć mi okulary i nic nie widziałem. Nie widziałem piłki. Chwilunia - sobie jakoś radziłem. Najgorsze było jednak to, że nie miałem odpowiednich butów. Na śliską trawę trzeba mieć korki, a nie te głupie adidasy do koszykówki. Niby dobrze się w nich skacze, ale tragicznie ślizga po trawie. No i jak ten osiłek chwytał piłkę to robił dwa zwody i jazda poza linię obrony. No tragedia. We Frogs - tak nazywa się moja drużyna, najważniejsza jest jednak trzecia połowa. To moje pocieszenie. Mecz rugby ma dwie połowy, a trzecia przeznaczona jest na picie. No i Anglicy, Nowozelandczycy, Australijczycy, Francuzi, Anglicy i Amerykanie, którzy należą do drużyny z lubością tej trzeciej połowie się oddają. W efekcie wczoraj (w piątek) skończyłem pić o 5 nad ranem. Dawno tak długo się nie bawiłem. Poznałem mnóstwo fajnych ludzi. Gadałem tylko po angielsku i znam już większość zasad rugby. Fajowsko. Dodam tylko, że na moim treningu jeden gościu złamał piszczel drugiemu. Pocieszano mnie, że to zazwyczaj się nie zdarza.


Z tą nadzieją, że i mi się to nie zdarzy, kładę się spać.

Dobranoc

Stefan W.


P.S. Piłka nożna to gra dżentelmenów, w którą grają chuligani, a rugby to gra chuliganów, w której uczestniczą dżentelmeni.

Rozproszenie

Szanowny Panie,

Piszę już chyba tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, jak ten Pana trening rugby i z kim też Pan się rozbijasz w piątkowe wieczory. Bo tak poza pytaniami, to w głowie mojej nie pojawią się nic godnego uwagi. Spytasz Pan co u mnie? Odpowiem: Po staremu. Czy znaczy to – nic? Może nic to słowo zbyt mocne. Może śmierdzi kłamstwem? Wszak zawsze coś być musi. I tak…

Brudno. Brudno jakoś w pokoju miałem, to i posprzątałem. Tak.

Małpki dwie wypiłem. A co!

Ach. To picie. To głupota jakaś. Żeby tak ciągle tylko ten alkohol na wszystkie bolączki życia. Cóż jednak począć? Czy ktoś coś lepszego wymyślił?

Szedłem już, kiedy słońce zaszło i myślałem o tych wszystkich znajomych moich. Mógłbym się raz odezwać sam. Napisać – spotkajmy się. Mógłbym może i imprezę zrobić. Ale nie chce mi się. Smutno mi, że wszyscy sobie mają swoje życia, ale jednocześnie jakoś trudno mi zabiegać o skrawki ich czasu. Jakie to wszystko dziwne. Lenistwo to potwór, który masakruje nas od środka.

Ludzie zresztą już też są nie moi jacyś. Swój jest każdy. Albo czyjś. Ale nie mój. Dobrze, że ja jeszcze mój jestem. Ale czy to ja autonomiczny?

Biały królik spadł z półeczki. Rozbił się biedaczysko. Na milion kawałków. Pan sklepikarz jeszcze go do tego zdeptał. Zmiażdżył, co zostało. Jego wredny synek tylko się śmiał. Długo i złowieszczo.

Wstrętny synek sprzedawcy - pomyślałem. Czas uciekać. Może i na mnie spojrzy zaraz ten dzieciak przeklęty, a wtedy jego służalczy tatuś rozbije i mnie na milion kawałków, a potem jeszcze zmiażdży stopą. Szybko zapakowałem w plecak kilka kilogramów malin, truskawek i czerwonych wiśni, i począłem stąpać zdecydowanie w stronę wyjścia. Mówiłem sobie: tylko się nie odwracaj, tylko się nie odwracaj. Ale wie Pan co? W końcu się odwróciłem. Ech…

Żeby człowiek tylko zawsze umiał słuchać się tego mądrzejszego siebie. Życie byłoby chyba prostsze.

Paweł D.

niedziela, 30 października 2011

Karlsson z dachu i pańska skórka

Szanowny Panie,

od dwóch dni szukam w pamięci bohaterów horrorów, którzy straszyli mnie w dzieciństwie i muszę przyznać, że niewielu znalazłem. Pamiętam, że kiedyś-kiedyś mama powiedziała mi, że jak niegrzeczni chłopcy za późno kładą się spać to porywają je diabły. Po takiej informacji bardzo chciałem zasnąć jak najszybciej, ale oczywiście zasnąć nie mogłem i zerkałem tylko na okna czy diabły już przylatują, czy dla nich 23 to już późna pora czy jeszcze nie. Od czasu do czasu sobie o tym przypominam i zerkam wtedy z pewnym niepokojem na okna. Nigdy nie bałem się żadnego dziada, ani zmory. O tych usłyszałem dopiero parę lat temu. Zresztą sam zaznawszy ich duszenia. Jako małe pachole bałem się za to Karlssona z dachu. Był to bohater pewnego opowiadania. Sympatyczny jegomość mieszkający na dachu, mający czerwoną parasolkę, a na główce czapkę ze śmigłem dzięki czemu potrafił latać. Był przemądrzały, ciamajdowaty i ogólnie sympatyczny. Moja mama wymyśliła, że ten Karlsson mieszka u nas na strychu - nad moją głową. Jestem naiwnym i ufnym człowiekiem, więc byłem pewien, że skoro mama tak mówi to tak musi być. No i dużo pytałem się o tego Karlssona, żeby wiedzieć czy on na pewno jest taki jak w książce. Któregoś razu mama powiedziała, że najlepiej abym sam sprawdził. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na koniec ogrodu. Kazała się odwrócić i spojrzeć w górę i proszę sobie wyobrazić, że z małego, wąskiego lufciku wysuną się Karlsson w swojej osobie. Miał czapkę ze śmigłem i czerwoną parasolkę. Jak mnie zobaczył to szybko schował się z powrotem. Od tamtej pory zacząłem czuć niepokój. Bo Karlsson co widziałem na własne oczy rzeczywiście mieszkał nade mną. I nawet go czasami słyszałem. Później okazało się że to były gołębie. A że nigdy z jegomościem nie rozmawiałem, to nie wiedziałem czego się spodziewać.

Nigdy nie bałem się duchów - bo wytłumaczyłem sobie że duchy są dobre. Ani upiorów - w te nigdy nie wierzyłem. Jednak nie chciałbym poświęcić tego listu tylko halloweenowym upiorom. Bo bardziej od Halloween lubię Wszystkich Świętych.

Święto to jest w moim przekonaniu ważniejsze niż każde inne święto katolickie w roku. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Niedziela, święta Maryjne, Boże Ciało... żadne nie umywa się do Wszystkich Świętych. Dla mnie jest to takie spotkanie. Tak jakby wszyscy dookoła jednego dnia wybrali się na imieniny, urodziny, imprezy swoich wujów, cioć, babć, prababć, dziadków, pradziadków, wnuków i tych wszystkich, których ziemia już nie niesie. To taka zbiorowa impreza rodzinna. Wiem, że Pan tych imprez nie lubi, ale wie Pan też że ja te imprezy ubóstwiam. Dlatego też tak ważne jest dla mnie Wszystkich Świętych. Historie opowiadane przez moją mamę po sto razy w samochodzie, zastanawianie się wspólne nad koligacjami, przypadkowe spotkania na cmentarzach i oczywiście pańska skórka. Uwielbiam pańską skórkę. Najlepiej mi smakuje na cmentarzu Bródnowskim. Kupuję dziesięć sztuk i najczęściej podczas spaceru wszystkie pochłaniam. Ten papierek który często przywiera do cukierka i odkleja się dopiero jak twarda skórka zmięknie w ustach. Kurna kocham to święto. Jest ze wszystkich znanych mi świąt najbardziej rodzinne. Przeżywam je też najbardziej. Skłania mnie do refleksji. Te długie spacery po cmentarzu w liściach, często gdy jest zimno. Te modlenie się przed grobami. Rozmawianie ze zmarłymi. Zapach świeczek, kwiatów. Jest to nie dość, że święto rodzinne to jeszcze dla mnie najbardziej ze wszystkich warszawskie. Wiem, że wszyscy chodzą na groby, ale chyba nikt nie docenia tego jak Warszawiacy. Przesadzam. Ale chyba mało kto to święto lubi tak jak ja... Choćby kwesta na Powązkach! Aktorzy zbierają do puszek pieniądze na ratunek cmentarza od 67 lat!!! I Dzidek! I Pawiak!

To jest święto

Stefan W.

piątek, 28 października 2011

Pięć, sześć... krzyż ze sobą nieś...

Szanowny Panie,

z tym sercem pozostawionym w Olsztynie to faktycznie było bardzo męskie... Brawo.

A ja też zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinienem podkopywać naszej sprawy takimi wypowiedziami, jak ta ostatnia. Nic nie poradzę jednak, zbyt długie przebywanie w towarzystwie pańskiej Siostry skutkuje u mnie pewnymi dysfunkcjami mózgu.

Zatem koniec tych tematów smutnych. Czas na zabawę! Bo mam dziś... bal przebierańców! Yupi!
Sto lat nie byłem na przebieranej zabawie, a jak każda baba lubię przecież szmatki przywdziewać różne, różniaste. Dziś na przykład będę mumią! Nie wiem co prawda, czy mumie faktycznie są takie straszne, ale pomyślałem, że jest to strój, który pozwoli skryć mi lico, co może dać jakiś skutek. Bo przecież nie da się oszpecić mojej pięknej twarzy aż tak, żeby wyglądała przerażająco - musi się Pan z tym zgodzić. Zakupiłem więc wczoraj dziesięć bandaży (mam nadzieję, że starczy) i będę dziś straszyć na Pradze Południe (bo na Pradze Północ już jest komu straszyć).

A skoro o tym mowa, to czego się Pan bał najbardziej w dzieciństwie? Pierwszym straszydłem, które wzbudzało moją wielką trwogę była zmora. Dziadek zawsze opowiadał, że zmory dopadają człowieka we śnie, siadają na nim i duszą. No i bałem się zasnąć potem. Później przekonałem się, że sen to generalnie bardzo ryzykowne zajęcie, bo poza naszą rodzimą zmorą, można jeszcze się natknąć na żywcem spalonego jegomościa w kapeluszu i z brzytwami na dłoniach. Tak, tak, to Freddy - amerykański potwór, który w latach osiemdziesiątych wkradł się do sypialni polskich dzieci. Oczywiście tylko tych, których rodzice mieli magnetowid (moi mieli, a co!). Ach, piękna era VHS. To dzięki niej poznałem, co znaczy prawdziwy strach. I nie mówię tylko o nieprzyjemnym osobniku z ulicy Wiązów. Była też na przykład pewna japońska czarownica. Bałem się jej jak diabli, chociaż dziś nawet nie pamiętam jej imienia. Koniec końców w ten sam sposób zapoznałem się z czarnym charakterem, który zdominował moją sferę koszmarów na długie, długie lata, a któremu to nadal od czasu do czasu zdarza się mnie odwiedzić. Na imię mu było Kurgan. Kawał byka, długie czarne włosy, wielka blizna na szyi i ten legendarny miecz ze składanym ostrzem. Panie Stefanie, ja naprawdę nie wiem, czemu akurat on tak mi się do głowy wwiercił. Może przez to, że oglądałem tego Nieśmiertelnego w kółko i na okrągło. Może jednak to właśnie ta dziwna, bardzo żywa obawa przed Kurganem popychała mnie w ogóle do tego, żeby tak często do filmu tego wracać. A później zasypiałem i tylko czekałem... Nie widziałem go jeszcze, ale już czułem, że jest w pobliżu. Drętwiałem cały z tego lęku, a później zbierałem się w sobie... i biegłem. Panie, ile ja w tych snach kilometrów zrobiłem! Nie uwierzyłby Pan. Nie raz się zdarzało, że jednak za słabo nogami przebierałem i stanąć z nim oko w oko musiałem. Czasami walkę podejmowałem, ale zabić mi się bestii nigdy nie udało. Budziłem się więc zlany potem, a kiedy zasypiałem... On znów wracał.

A Pan kogo bał się najbardziej?

A Państwo? Proszę pisać, proszę... chętnie się dowiemy.

Paweł D.

PS. I jeszcze Twin Peaks... brrr.
PS1. A wyliczanka z Freddy'ego? :>

środa, 26 października 2011

Sami się podkładamy

Szanowny Panie,

no nie... jak my mamy poradzić sobie z tym wszystkim skoro sami się podkładamy? Nasiedział się Pan z tą panną J. w jednym pomieszczeniu i pewnie od dwóch dni nic Pan innego nie robi tylko przygotowuje plakaty z napisem "V - Day" (dla niewtajemniczonych to projekt - dzisiaj wszystko jest "projektem" - pod nazwą "Vagina Day"). Idź Pan z tym swoim tekstem na przykład do mojego brata K. tam daleko na "misję pokojową" i zacznij Pan tam głosić te swoje dyrdymały to nie dość, że Pana wyśmieją to jeszcze po chwili zastrzelą. Nie dlatego, że ich Pan zdenerwuje, ale z litości dla Pana. Oczywiście powie mi Pan, że tam to średniowiecze i zacofanie, a my światła Europa... podobnie mówili Grecy i jak skończyli? Pod butem Rzymian. Tak mówili Rzymianie i skończyli pod łapciem Gotów i Słowian. A wiadomo: historia lubi się powtarzać. Na szczęście ratuje Pan sytuację tym "Farinellim". Bo mimo, że kastrat to jednak kobieciarz. A to już jakaś pozytywna cecha.

Ale dość o tych pańskich szowinistycznych dyrdymałach celnie wymierzonych w gatunek męski. Teraz napiszę o zapachu. Bo widzi Pan byłem ostatnio w Olsztynie i tam pachnie. Pachnie jeziorem, lasem, miastem, brukiem, starówką... Pachnie wspomnieniami, wydarzeniami... Lubię Olsztyn. Lubię za ten zapach, który tylko czasami przyćmiewany jest smrodem pobliskiej wytwórni opon. Lubię za to co mi dał i zabrał. Za to że go poznałem, że tam mieszkałem. Będę tam wracał... tylko po to aby się po nim przejść, aby go poczuć i powdychać.

Mam taką swoją manię, że jak gdzieś jadę i miejsce się mi podoba to zostawiam tam coś. Często jest to moneta ukryta w korzeniach drzew, albo w murku. Jest to też jakiś mały skarb, figurka którą przywiozłem, albo książka zostawiona na półce w ulubionej kawiarni. To coś takiego jak rzucanie monet do tej słynnej fontanny w Rzymie. Tylko po to aby tam wrócić. W Olsztynie nie zostawiłem nic... chyba że serce.

Stefan W.

P.S. Teraz to pojechałem...

wtorek, 25 października 2011

Farinelli i jego wesoła kompania

Szanowny Panie,

zacznijmy od tego, że faceci to pedały. Nie mówię tu tylko o ciotach przegiętych, ale w zasadzie o wszystkich osobnikach, których z powodu jakiejś archaicznej definicji mężczyznami zwać się przyjęło. Pedały. Chociaż, może zawężam. Może inaczej. To baby. Bo teraz Pan patrzy...

Każdy facet myśli, że jest inny. Niezwykły, nieprzeciętny, nieprzystający, odbiegający od reszty. No niby teraz może się znaleźć jakiś fan Radiohead i powiedzieć: Hola, hola... przecież my tylko chcemy być so fucking special, a nie, że już jesteśmy. Ale zapytajcie Yorka czy się czuje takim przeciętniakiem wciąż? Czy czuł się nim kiedy pisał Creep?Ok. Pewnie powie, że tak. Ale będzie to kłamstwo. Bo faceci to kłamcy. Zupełnie jak baby.

Najgorsze jest jednak co innego Panie Stefanie. Nie dość, że jesteśmy inni, to do tego chcemy być... facetami. Ba, nawet sami siebie nazywamy "facetami". A jaki prawdziwy facet powiedziałby o babie, że jest facetem? No jakiś idiota, jakiś. Powie... ciota, niedojda, nieudacznik, frajer, ale nigdy "facet". A my? Tak sobie lekko i bez wahania najmniejszego mówimy o sobie i swoich kolegach - my, faceci. To jakieś pomylenie z poplątaniem. Mamy te, jak je Pan nazwał, psitory między nogami i wydaje się nam, że to czyni już z nas facetów. I pisze Pan o celebracji waginy? A czy faceci teraz chcieliby nadal celebrować penisy? No nie - to dla pedałów. Więc nic nie celebrować? Jest miejsce na coś do celebrowania, nie chcemy penisów, to się celebruje waginy - normalna sprawa, pustkę trzeba wypełnić. Faceci się penisów wszak wstydzą, tak jak i wszystkiego innego. Bo to przecież nie faceci, baby tylko.

A u nas bab to przecież panuje anty-logika. Zaobserwowałem, że jak powiem 'A' to po chwili myślę już 'B', ale stwierdzam, że chyba chciałem powiedzieć 'Z', a świat wolałyby abym powiedział 'D', więc koniec końców dochodzę do wniosku, że to pierdolę, bo na mózgi to się chyba z jakąś babą pozamieniałem.

No i czy my "faceci" umiemy dyskutować znowu z "facetkami"? Zawsze im wypominamy, że żadnych sławnych kobiet-artystów (artystek?) nie było. A jak były, to nikt ich nie zna. Że poza kilkoma przypadkami, to w nauce też się niczym nie wsławiły. I chociaż udajemy, że nie, to pomijamy zupełnie fakt, iż po prostu nie dopuszczali ich mężczyźni do pewnych instytucji, co kończyło się ich upośledzeniem społecznym. Zobaczymy, czy nasi potomkowie nie będą musieli stosować tych samych argumentów, tylko skierowanych w drugą stronę, kiedy już kobiety dokonają swojej zemsty i zepchną nas do kuchni i pokojów dziecięcych. Czy też będziemy tacy wdzięczni za to, że "jak w bajce" będziemy mogli siedzieć w domach, opiekować się dziećmi i gotować dla nich obiady? Czy będziemy im dziękować za to, że łaskawie nas pukną po tym, jak wrócą wymęczone po ciężkim dniu pracy? Czy wyzbędziemy się jakichkolwiek ambicji i będziemy umieli odnajdywać radość w ich sukcesach? Może i tak.

Panie Stefanie, nie ma co się martwić. My po prostu już nie chcemy być głową. Nie chcemy być też szyją. My po prostu już nie wiemy czego chcemy. Chcemy świata, który nie istnieje. Kobiet, które nie istnieją. Chwały, na którą nie zasłużyliśmy. Chłopięcych marzeń, których spełnić się nie da. Jesteśmy babą, zamkniętą w kuchni i marzącą o księciu na białym rumaku.

I nie chodzi o to, że ja - współczesny facet - deprecjonuję się, bo uważam, że nie sprostam wymaganiom współczesnej kobiety. A czy współczesna kobieta sprosta wymaganiom współczesnego mężczyzny? Cóż, doszliśmy raczej do etapu, w którym łatwiej jest żyć tym dwu światom obok siebie, niż razem. Kobiety mają koty, mężczyźni mają psy. Dziecko ma tatę, który lubi spacery z psem i mamę, która lubi siedzieć wieczorami z kotem. Mężczyźni kochają filigranowe i skromne kobiety. Kobiety kochają twardych wojowników.

Dobrze jest mieć psa.

Paweł D.

sobota, 22 października 2011

Są jakieś inne...

Szanowny Panie,

te baby... no są jakieś inne. Wszystko w nich nie jakieś takie normalne tylko właśnie inne... Będą zarzuty, że to stereotypy, ale jak przy babach nie mówić o stereotypach, kiedy one wszystkie takie same... inne. Przede wszystkim każda uważa się za inną od innych. Każda ma o sobie zdanie, że jest niezwykła, nieprzeciętna, nieprzystająca i odbiegająca od reszty.

- Tamte? Owszem. Tamte są takie same, ale ja jestem inna.

Każda tak mówi, no dosłownie każda. Stara, młoda, brzydka, ładna, gruba, chuda, szara i blond, brunetka i ruda... wszystkie w swoim mniemaniu już są inne, więc jak tu nie mówić, że "baby są jakieś inne".

Najgorsze jednak w tej ich inności jest to, że one nie dość, że są "inne" to chcą być jak my... faceci. Nawet nazywają się "facetkami". Jaki facet o dziewczynie powie, że jest to "facetka"? No jakiś idiota, jakiś. Powie... panienka, dziewczę, kobieta, babcia, ale nigdy "facetka". No a one o sobie jak najbardziej. Albo nie mamy do czynienia z dziewczętami tylko z laskami... Mógłbym jeszcze ładną i zgrabną kobitkę nazwać laską, ale żeby ona nazywała tak swoje koleżanki? To już jakieś pomylenie z poplątaniem. W ogóle to jakaś głupota... bo te dziewczyny chcą być nami. Brakuje im tylko psitorów między nogami, ale i z tym sobie poradziły i afiszują się swoimi organami rozrodczymi jak jakieś głupie. Ostatnio widziałem plakat, na którym narysowano przekrój waginy i hasło "Jestem piękna" czy inna tego typu głupota. Durnota. Kiedyś na Dionizosa czy inne święto noszono wielkie prącie. Teraz celebruje się waginę. Jakby to była jakaś monstrancja. Cholera jasna mnie bierze. W dodatku nic nie można powiedzieć. Bo albo jesteś szowinistą, albo chamem, albo moje ulubione... chłopcem, który jeszcze nie jest mężczyzną. I jak z takimi przezwiskami można w ogóle dyskutować? No nie da się po prostu.

Bo po pierwsze u kobiet panuje anty-logika. Zaobserwowałem, że jak powiem "A" to one słyszą "A" ale myślą, że chyba chciałem powiedzieć "Z", a one wolałyby abym powiedział "D". A w końcu już nie wiedzą czy rzeczywiście usłyszały "A" bo chyba chodziło o "E" i tak można jeszcze do końca świata i jeden dzień dłużej. Lepiej od razu się poddać i po prostu zamiast gadać "czynić". Robić swoje, albo baba się dostosuje, albo nie. I co zrobić? Nic się nie da zrobić. Jej sprawa.

Po drugie z kobietami nie da się dyskutować, bo każdy argument rozpatrywany jest przez pryzmat lat, w których one były dyskryminowane. No ja pierdziele? To że siedziały w domach przy dzieciach, albo jak już pracowały to jako praczki i sprzątaczki nie oznacza, że były dyskryminowane. Te bogatsze miały życie jak w bajce. A te biedne i teraz nie mają łatwego życia. A edukacja? Zapyta się jakieś dziewczę. Ludzie... przecież dzisiejsza edukacja produkuje bezrobotnych i idiotów... niezależnie od płci. Tylko promil współczesnych studentów naprawdę coś zyskuje ze studiów... Tylko promil ma głowę na tyle chłonną i żądną wiedzy, że studia w jego wypadku coś dają. PROMIL!!! Wystarczy poczytać prace magisterskie? Co to za prace magisterskie w ogóle? Większość nie opiera się na żadnych badaniach. Dywagacje zapisane na 100 stronach. Szkoda papieru i czasu.

Baby chcą czego innego. Im już nie pasuje być szyją kręcącą głową, one chcą być głową. I tu rodzi się tragedia. Bo przyjmują cechy męskie, czyli są bardziej zdecydowane, nastawione na sukces, niezależne. Mówi się, że jeżeli kobieta będzie u władzy to skończą się problemy? Co za bzdura. Najczęściej do władzy dochodzą baby, które są bardziej męskie niż Rambo.

Kochany Panie Pawle, przecież to błąd. Jak się jest ryczącą 30 to jeszcze ok, ale potem... kaplica. Albo nie ma męża, bo żaden przecież z taką nie wytrzyma. Wtedy daje się zapłodnić jakiemuś fagasowi. Rodzi się dziecko. Baba zadowolona, bo ma kogoś kto ją "bezgranicznie" kocha. Nie myśli tylko, że niszczy życie dziecku, bo dziecko potrzebuje ojca. Cholera... zawsze potrzebowało, więc czemu nie ma potrzebować teraz. A jak już taka "wyzwolona" znajdzie męża, to albo ciapę albo dupka, który stawia znak równości między męskością a przemocą. Są jakieś inne... te baby.

A jak mamy się w tym wszystkim zachować "my". Mamy być Bondami, Monte Christami, Werterami... w jednym. Ja się nie dziwię niektórym facetom, którzy wolą już być gejem. Z facetami chyba jakoś tak łatwiej... tfu.

Nie o to chodzi, że nie sprostam wymaganiom "współczesnej" kobiety. Chodzi o to, że współczesna kobieta nie istnieje. Zostaje tylko kobieta... tylko ona się oszukuje... bo jest jakaś inna.


Pozdrawiam z Olsztyna

Stefan W.

P.S. Czy po tym liście widać, że byłem na genialnym filmie "Baby są jakieś inne"?

poniedziałek, 17 października 2011

O zębach i uszach

Szanowny Panie,

w sobotę niedaleko Góry Kalwarii zarżnęli świnię. Taki już żywot tych biednych stworzeń. Tuczą je i tuczą, a później zabijają – ot tak. Oczywiście ma to swój głębszy sens. U Państwa D. można bowiem najeść się teraz do syta pysznych rzeczy – boczuś jest i smalczyk. Ćwierć świniaczka i cała masa smakowitości. Może to i brzmi bezdusznie. Może brzmi okrutnie. Ale cóż – odwieczny cykl. Tak? Dobra, wiem, że można dyskutować o tym latami. W końcu jak śpiewa wspaniały Morrissey: Mięso to morderstwo. I wielu się z nim zgadza. Tak czy inaczej - świnka jest smaczna. Takie jest moje zdanie. I tu zaczyna się mały poniedziałkowy dramat. Bo nie mogę otworzyć buzi na tyle szeroko, żeby zjeść normalnie kanapkę ze wspomnianą Piggy. Pominę już fakt, że wczoraj nawet nie miałem zębów, żeby ją ugryźć porządnie. Całe szczęście, że dentystkę siostra wyprosiła, żeby mnie przyjęła dziś bez wcześniejszego zapisu. Do pracy i tak nie poszedłem, bo pół dnia straciłem czekając pod gabinetem, ale jedynki są prawie jak swoje. Mam nadzieję, że wytrzymają nieco dłużej niż te ostatnie. Swoją drogą – myślałem, że przy obecnej technice, to nie będzie się to sypać jak szkło. Niestety… ech… chyba dupa z moich planów, żeby spróbować swoich sił w jakimś sporcie kontaktowym. Bo koniec końców – nie będzie mnie przecież stać na wymianę zębów raz na miesiąc powiedzmy. A nie oszukujmy się, to nie był lewy sierpowy Adamka, tylko żałosny szturchaniec jakiegoś zasrańca. A siekacze poszły…

No nic, przynajmniej się miło zrobiło od razu, bo już myślałem, że imprezę spiszę na straty. Jednak kluby, to nie jest miejsce dla takiego nudziarza jakim się stałem. Głośno, tłoczno i jeszcze wszyscy Ci ludzie… po co oni tak tańczą? Nie mogą sobie książek poczytać lub filmu jakiegoś obejrzeć w spokoju? Nigdy chyba tego nie zrozumiem. Ale jak to mówi mój kolega Tomasz – to taki trans. Hm… No bo chyba nie chodzi tam o muzykę?

Muzyka. No. To kolejny temat, który… cóż… wzbudza u mnie jakieś zdziwienie ostatnio. Panie Stefanie – odczarowałem się. Nie wiem, gdzie się podziała cała ta muzyczna magia, która tak przepełniała moje jestestwo przez ostatnie kilkanaście lat. Nie wiem naprawdę. Może skryła się gdzieś na chwilę? To możliwe. Czasem tak bywało. Ale wie Pan co, kiedy zdarzało mi się to wcześniej, to czekałem z utęsknieniem, aż się skończy. Czekałem na moment, w którym znowu coś wpadnie mi do głowy, oplecie mą duszę i zaciągnie ją w jakieś nieznane acz rozkoszne zakamarki innego, lepszego świata. Teraz… cóż, jakoś mi nie zależy. Słuchanie męczy mnie nie tylko fizycznie (bo musi Pan wiedzieć, że dostałem jakiegoś przewlekłego zapalenia uszu chyba), lecz także najzwyczajniej w świecie nudzi. Oczywiście, chętnie zarzucę sobie coś znajomego w samochodzie. Ale nowości? Nie, w ogóle mnie się nic nie podoba. Tfu… Nawet (uwaga!) Pearl Jam nie sprawił mi ostatnio żadnej przyjemności. Tak. Czy to koniec pewnej ery? Może być. Biorąc pod uwagę, że zakończyłem przygodę z radiem, a Panna J. pozwoliła mi uświadomić sobie, że w myśleniu o muzyce nie jestem w stanie wydostać się z pewnych ciasnych schematów, jest to nawet bardzo możliwe. Bo koniec końców – to jest tak jak ze wszystkim. Trzeba to karmić, inaczej umiera. I chyba właśnie umiera. Nie twierdzę, że to źle. Nie martwię się tym. Raczej czekam na coś nowego. Co może mi zaoferować życie? W czym mam ulokować swą uwagę? Ach, nie powiem, odczuwam pewne mrowienie i podekscytowanie nawet. Bo coś przyjść musi. Dusza nie zniesie próżni. Chyba.

Hm… może po prostu zajmę się urządzaniem regularnych awantur w klubach? Muszę co prawda trochę podpakować i kupić sobie ochraniacz na zęby, ale… no, zobaczymy.

Paweł D.

czwartek, 13 października 2011

Wiek męski

Szanowny Panie,

proszę nie przeżywać tak swojego wieku. Chociaż czy to przeżywanie? Nie... po prostu te lata młodzieńcze już minęły. Sam zresztą o tym pisałem, że 28 to taki magiczny wiek. Przynajmniej trochę inaczej się postrzegam. Jestem jakiś taki bardziej "starszy"? W tym słowie nie ma nic strasznego. To wiek w którym przyszło nam żyć wymusza na nas, że wszystko musi być młode, utalentowane i rześkie. A to nie prawda. Przecież kiedyś najpiękniejszym wiekiem dla faceta był tzw "wiek męski". Czyli od 30 do 50. A zatem patrząc na naszą przyszłość z tej perspektywy to wszystko przed nami... No bo jak można porównywać Nas z tymi młodymi pawianami poprzebieranymi w stroje, których już nie rozumiemy, słuchającymi muzyki "nie naszej"... itp, itd.

Jeśli chodzi o pracę to trochę się zawiodłem. Chociaż może potrzeba mi takiej rozbiegówki. W tym tygodniu i tak jest lepiej niż tydzień temu. No ale daleko mi jeszcze do "samospełnienia". O tym wszystkim jednak pogadamy jakoś przy piwie, bo inaczej się nie da.

Do "tymczasem"

Stefan W.

środa, 12 października 2011

Bełkot poranny

Szanowny Panie,

Pan się ogarnie z tą robotą, bo trzeba mieszkania szukać! Ja tak przeglądam te ogłoszenia już nawet. Ech, ekonomicznie to średni interes. Dziś w drodze do pracy była o tym jakaś audycja w radiu. I wie Pan, że w Bydgoszczy mógłbym wynająć kawalerkę już za 700 zł? A tu chodzą za 1400 zł. Co za świat!

Swoją drogą przeczytałem też, że w Niemczech nauczyciele zarabiają średnio 51000 euro rocznie. Nieźle. Odechciewa się tu mieszkać. Szczęście i tak, że nie jestem nauczycielem, bo by mnie się już dziś nic nie chciało. Chociaż... nie chciałbym chyba wiedzieć też, ile zarabiałbym na swoim stanowisku za naszą zachodnią granicą.

Och, przepraszam, że o pieniądzach. Wiem, że myśli moje powinny być bardziej wzniosłe, ale... dziś jakoś nie są.

Właśnie przeszło mi pod oknem grube zakapturzone dziecko. Do szkoły sobie wędrowało pewnie... co mi przypomniało o tym Pana pytaniu o wagary. Nie, Panie Stefanie, jakoś sobie rzeczywiście nie wyobrażam, żeby ot tak powiedzieć sobie z rana: "Nie idę. Wolę wino na łące". Chociaż powiem Panu, że dziś miałem taką chęć. Chęć tylko. Powoli jednak odzwyczajam się od tego typu myśli. Cóż, dyscyplina i konsekwencja mogą zabić w nas najgłębiej zakorzenione odruchy. No i czas. Do diaska, przecież już tyle czasu minęło od liceum. Ha! Tyle czasu minęło już od studiów! Już jestem innym człowiekiem. Odpowiedzialnym.

Panna J. powiedziała, że po 28 latach w życiu następuje jakaś wielka przemiana. Może to i prawda. Może tak wspominam tylko już coś, z czym nic wspólnego nie mam. Tak mi się czasem zdaje.

Wiem, że tak o niczym, ale jakoś nie pisze mi się ostatnio.

Paweł D.