środa, 27 sierpnia 2014

Berlin za oknem


Szanowny Panie,
miasto najmocniej śpi nad ranem. Maszyna myjąca podłogę suwała się po kafelkach zostawiając mokry ślad, a ludzie spali na ławce. Kilku panów w sztruksowych marynarkach skuleni w sobie, szeptali przekleństwa o minionej nocy, o Ukraińcach i bandytach, o wódce i nikt nie mówił o kacu, który pachniał dookoła. Przez elektryczne drzwi weszła dziwna staruszka z ogromnym kokiem na głowie, przypominającym stożkową piramidę, owiniętym dwiema chustami. Stanęła z jakimś mężczyzną pod zamkniętą o tej nieludzkiej porze kwiaciarnią. 

- Stoi się i gapi – powiedziała, gdy nie mogłem spuścić z niej oczu, a raczej z tych włosów. Dopadły mnie myśli, że tam z pewnością mieszka fretka, przynajmniej kot. Ruszy się czy nie? 

Wzrok odwróciłem dopiero gdy ochrona wyrzucała z ławek śpiących pijaczków. W zasadzie nic nie robili, po prostu śmierdzieli. Ale na Dworcu Centralnym o piątej rano takich ludzi być nie powinno. Spałem kiedyś w Rzymie w parku wraz z Turkami i Arabami. O piątej rano przyjechał samochód i kazał nam się zwijać. Mój wstyd, że zostałem odkryty, jako ten który nie ma nawet na marnej klasy hotel, jest ze mną do tej pory. Co dopiero musi myśleć dworcowy pijaczek, gdy ktoś go wytyka palcem, jako tego który nie może siedzieć we wspólnej poczekalni? Nie umiem sobie wyobrazić.

Zegar powoli, a jednak do przodu tykał sekundy. Pociąg z pewnością się zbliżał, nie chciałem jednak wsiadać. Ludzie zawieszeni w dążeniu do swojego celu, nie mogą przyśpieszyć ani też opóźnić nieuniknionego. Trzeba wyczekać. Poczekalnia jest tak ulotnym zjawiskiem, tak unikatowym, że cieszenie się nią, było dla mnie przyjemnością.

Pędzenie nie jest złe, ale przecież nie zawsze. Przysiąść na ławce i pogapić się na gołębię. Usiąść z dziewczyną i nie starać się. Zawiesić się na chwilę i tylko popatrzeć na otoczenie. Jeść kawałek czekolady przez pięć minut, albo poznać głębokość swojego oddechu.

Maszyna sunie po posadzce dworcowej. Co jakiś czas podskakuje ona na nierównościach, albo natrafia na uwypuklenie. Zostawia delikatny zapach wody wymieszany z detergentem. Pompy zasysają wodę, odkurzacz wciąga kurz. 

Ruszamy! Pociąg powoli się rozpędza. Ludziska gadają, ale w końcu tematy wyczerpują się i sen łapie po kolei każdego z moich towarzyszy. A ja do pana piszę i znów na chwilę ekscytuję się poczekalnią. Tym razem trochę dziwną, bo w pociągu, w czasie podróży właśnie. Jestem sam, inni śpią. Świat się zawiesił, gdyby nie telefon. Nie dzwoni, a wpada mi pod siedzenie. Tak nieszczęśliwie, że trzeba będzie rozkręcić je na bocznicy. O śnie moich podróżnych nie ma już mowy. Wszyscy, po kolei grzebiemy w malutkiej szparze. O poczekalni nie ma już mowy. Trzeba działaś. Nie wyjmę komórki. Nie dajemy rady. Ściągamy z drugiej klasy jakiegoś małego chłopaczka, ma takie wąskie dłonie. Może on? Przepchał go w jakąś szparę. Jest gorzej niż było. Telefon stary, ale karty sim mi trochę szkoda. W końcu dosięgam go koniuszkiem długiego palca. Chłopiec telefon chwyta i wyciąga. Udało się. Berlin za oknem. Ostatnia podróż tego lata rozpoczęta.

Pozdrawiam
Stefan W.

środa, 13 sierpnia 2014

Bez nosa

Szanowny Panie,

zaczęło się od tego, że jeden łysy powiedział do Pana Maciusia:
-Potrąciłeś mojego kumpla!
Wtedy jedna dresiara, której Pan Maciuś wpadł już wcześniej w oko, załączyła tryb obronny:
-To nie on go potrącił! Nie on! To (wstaw Pan tu sobie jakieś imię - myślę że pasowałby Patryk lub klasyczny Sebastian) potrącił jego!
Łysy pomyślał przez chwilę i zwrócił się do Pana Maciusia:
-Mój kumpel Cię potrącił. Oddaj mu. 
No i już wtedy wiedziałem, jak to wszytko się zakończy. Było jeszcze trochę gadania, było trochę uników, były dwie dresiary ciągnące się za włosy, a nawet przebłyski nadziei, że rozejdziemy się w pokoju. Koniec końców, poszedł lewy sierpowy. Nie, nie mój. Jakiegoś chłopaka. Ja mu się tylko poddałem, po czym rozpocząłem błogą wędrówkę ku ziemi, podczas której z ulgą myślałem sobie - No! I po sprawie. Chwilę poleżę, zaraz się wszystko uspokoi i po koleżeńsku się rozejdziemy wszyscy. No wiem, wiem, nie powinienem tak kalkulować, ale przecież i tak nie mieliśmy szans, bo ich było ze trzy razy tyle co nas. Nie mniej jednak w ogóle widać, że już zdziadziałem doszczętnie, a instynkt samozachowawczy mój umarł dawno ze starości, bo jak już do tej ziemi dotarłem, to zupełnie bez sensu nie zasłoniłem głowy. A przecież to zasada podstawowa, żeby pozycję embrionalną przyjąć, twarz do kolan ściągnąć i łeb rękoma zasłonić. I zanim się obejrzałem - bach! Sprzedał mi lamus kopyto w facjatę. Łocho! - pomyślałem - no i to by było na tyle, jeśli chodzi o mój piękny nos. Jakoś od razu mi się raźniej zrobiło. Już o leżeniu nie myślałem. Krwią się zalałem, wstałem, do ławki nieopodal poczłapałem. Tam spotkałem Pana Bartka, który prowadził  ogólny wywód na temat tego, dlaczego nie powinniśmy być tam, gdzie byliśmy - o żonach, dzieciach, priorytetach itp. itd. Wyciągnął mnie z tłumu i zaprowadził na kwatery. Ja cieszyłem się, że zęby mam całe. Na szczęście inni nie ucierpieli za bardzo, a Pan Młody to już w ogóle luzik. W zasadzie tylko ja tak, jak ta pierdoła. Cóż, Piknik Rodzinny w Serocku zaliczony.          

Nos złamany. Mam dzięki temu kilka dni zwolnienia z pracy, więc w sumie nie wyszedłem na tym interesie tak najgorzej. Szkoda tylko, że ten gips na twarzy taki upierdliwy. Twarz swędzi, a podrapać się nie można. Ani lodu przyłożyć, ani się wysmarkać porządnie. Do tego wyglądam, jakbym startował na przesłuchania do Slipknota. Wstyd do sklepu nawet wyjść lub z psem na siku. Staram się z cienia nie wychodzić i sąsiadów unikać. Na weselu będą mnie chyba za każdym razem wypraszać z kadru, chyba że fotograf ma już Photoshopa obcykanego, bo wtedy będzie tylko "cut" i  "delete". No i nie będę mógł przesadzać z tańcami, a już na pewno z wódką (bo krew rozrzedza). Trochę lipa, nie? I jeszcze mi żona zapowiedziała, że to mój ostatni kawalerski. Pomyślałby Pan? Zupełnie jakbym sam się w tę twarz kopnął. Ja tymczasem oświadczam uroczyście, że wcale nie szukałem zwady z nikim i już byliśmy na ostatniej prostej do naszego legowiska, tylko nieopatrznie do tego parku skręciliśmy. Pech i tyle. Gdyby nie to, że Pink Party na moim kawalerskim skończyło się całkiem podobnie, to twierdziłbym nawet, że nie dało się tego przewidzieć. Z drugiej strony chyba słusznie, że nie poddajemy się czarnym wróżbom, hmm? Tak czy inaczej - morda nie szklanka! 

Pozdrawiam,
Paweł D.  

środa, 6 sierpnia 2014

Rok spod znaku osła

Szanowny Panie,

podejrzewam, że w wieku 75 lat zostaniemy wszyscy emerytami. Zostanie mi pewnie z 25 lat życia. Stojąc przed bankiem w kolejce, jak to robili wczoraj emeryci z Grochowa, będę przebierał z nogi na nogę: wreszcie pożyję z pieniędzy, które zbieraliśmy z Państwem dla mnie przez całe życie. Przyjdę pod bank godzinę przed otwarciem, pamiętam że staruszkowie tak robili, aby pierwsi dostać emerytury. Ale nie poczuje się jak wtedy, gdy stałem po wejściówki za 15 złotych do Teatru Wielkiego, aby zobaczyć Hamleta w reżyserii tego słynnego Murzyna. Kolejek nie będzie! Wszystko w przyszłości załatwia się wirtualnie, albo jeszcze znajdziemy (my jako ludzkość) inną metodę. No to wejdę na swoje konto bankowe i przyciskiem F5 będę odświeżał jego stan co pięć minut i tak do godziny 14, o której to przesyła się w moim banku transze pieniędzy. Ale o 14.05 nie będzie na moim koncie nawet grosza. Pana to zaskoczyło? Mnie nie. Od 27 roku życia pracuję na umowach o zlecenie, albo o dzieło, które nie przejmują się taką drobnostka jak emerytury. Przejdę się po moim mieszkanku, pooglądam obrazy które przywiozłem z całego świata, zajrzę do jednego albumu, w którym będę miał wyselekcjonowane zdjęcia z całego świata. Zdjęć będzie niewiele, tylko takie, które w pełni przypomną mi o tym co widziałem, zrobiłem i jak żyłem. Spojrzę na swoje życie i zacznę żałować tylko wyzwań, których nie podjąłem. Tego, że kiedyś okazałem się mało spontaniczny, nie chwyciłem byka za ogon, bo nie za rogi, ale właśnie ogon. I czy będę żałował? Czego potrzebuje człowiek na emeryturze w wieku 75 lat? Lekarstw, opieki medycznej i czegoś na ząb. Popatrzę na swoje mieszkanie raz jeszcze i sprzedam je w cholerę. Bo lepiej żyć jeden dzień jak osioł niż 100 jak baran... Osioł, chyba było "lew"?

Moje życie to ciągłe przekonywanie się o swojej głupocie.

Ukłony


Stefan W.

P.S. A barany myślą: no też mi lew, ledwo co kot, kotek, koteczek, kicia.