czwartek, 25 lutego 2010

Na swoim miejscu

Szanowny Panie,

przeciąganie wywodów na temat moich czterech liter wydaje mi się wysoce niestosowne, zatem Pańską ostatnią wypowiedź pozostawię bez komentarza.

Chciałbym natomiast poświęcić kilka zdań mojemu najnowszemu odkryciu. Otóż niedawno rozpocząłem lekturę wspomnień pewnego warszawskiego ślusarza Stanisława Dobiasza, które znane są powszechnie pod nazwą „Chłopcy z ferajny Godlaka”. Książka, nie da się ukryć, przyjemna niezwykle – prawie jakby naszego ulubieńca Tomka Sawyera wrzucić na Powiśle. Najlepsze, że wszystko tu rozgrywa się w miejscach poniekąd znajomych. Smutna historia naszej stolicy powywracała jednak wszystko (lub bardzo dużo) do góry nogami. Zresztą nie tylko wojna nabruździła. Dla samego Powiśla większe znaczenie miało chyba powolne obumieranie Wisły. Niegdyś stanowiła ona tętniące serce miasta – dziś płynie cichutko, jakby na uboczu. Mimo że część rzeczy uległa głębokim przeobrażeniom, to i tak miło czyta się o tym, jak mały Stach biega w górę ulicy Bednarskiej, aby na Krakowskim Przedmieściu (czyli już poza dzielnicą robotniczą) sprzedawać gazety albo jak jeździ na bicyklu wzdłuż ulicy Dobrej. Właśnie tam, przy ulicy Dobrej 86, znajdował się dom naszego bohatera – tytułowy Godlak. Zresztą… niech przemówi sam Staszek:

„Godlak – to nie zwykły dom, jakich wiele było na Powiślu. Była to słynna Kasztelanka, nad brzegiem Wisły na rogu ulicy Dobrej pod numerem 86. Kasztelanka zawdzięczała swoją nazwę kasztelanowi łukowskiemu Jackowi Jezierskiemu, który wzniósł ją około roku 1776, wyrównawszy podmokły teren zagrożony wylewami Wisły. Wysoko na fasadzie pałacyku mieścił się z tego powodu napis:

Mądrego króla są skutki rządu,
że stoją domy gdzie nie było lądu.(…)”.

Ten właśnie fragment obudził moją ciekawość… Hm… czyżby skrzyżowanie ulic Dobrej i Bednarskiej?… Dobra 86? Czy to nie jest gdzieś w okolicach mojego (yyy… „mojego”) radia? Otóż dziś parzysta numeracja kończy się na numerze 78 (szpital położniczy), dalej jest skwer, a następnie Zespół Społecznych Szkół Ogólnokształcących Bednarska (czyli również siedziba radia). Po drugiej stronie ulicy mamy Dobrą 87. Hm… Czy tak się złożyło, że od czterech lat jestem stałym gościem Godlaka? Zaiste. Chociaż, gwoli ścisłości, nasz bohater nie mieszkał w samym pałacyku, a w dobudowanym do niego budynku…

„(…)Prostopadle do pałacyku kasztelan Jezierski wymurował podłużny parterowy dom, z dużą liczbą małych pomieszczeń, które wynajmował kobietom lekkiego prowadzenia, zwanym z tego powodu w gwarze warszawskiej „kasztelankami”. W tym podłużnym domu, po niesławnej pamięci „kasztelankach” – moi rodzice zajmowali zatęchłą izbę, wychowując sześcioro dzieci(…)”.

Kasztelanka, w okresie swej świetności, była zatem niczym innym, jak zwykłym domem publicznym. Na szczęście (teraz udaję pruderyjnego) siedziba radia znajduję się w części, która była łaźnią (więc jakby w sąsiedztwie), więc nie można powiedzieć, że uczęszczam nie wiadomo gdzie. Uff.

Reasumując - Powiśle to chyba moja ulubiona część Warszawy, więc książka Dobiasza spadła mi jak z nieba. Rozmyślamy nawet z Panienką Justyną czy nie rozpocząć jakiejś większej akcji związanej z odkopywaniem spod gruzów historii miejsc pokroju Kasztelanki.

Na koniec jeszcze dorzucę Panu kilka obrazków ze starego Powiśla (tak dla klimatu):














To widok od strony ulicy Karowej.
















A to filary Poniatowszczaka.


I w końcu Mariensztat (a co do tego miejsca, to też mam pewien plan, ale tę historię zostawię na kiedy indziej).

To już koniec na dziś. Pozdrawiam serdecznie i przesyłam ukłony dla Pana dzielnej małżonki.

Paweł D.

wtorek, 23 lutego 2010

Szkocka krata na tyłku?

Szanowny Panie,

gówna lepiej nie dotykać, jak mawia moja mama. Praca może i ciekawa, ale nie dla mnie. Już nie chodzi o to, że miałbym np. znaleźć do programu łyse kobiety, potem je sprowadzić i na końcu namówić je na zdjęcie w czasie audycji peruki. Mogę to robić, ale na Boga niech oni za to płacą. A okazuje się, że przez pierwszy miesiąc nie miałbym podstawy. Jak bym się sprawdził to dostałbym w następnym miesiącu 500 złotych brutto. Tak brutto. Zarabia się na sprowadzeniu ludzi do programu. Za osobę kontrowersyjną dostaje się 500 zł brutto, za średnią 300 zł, za słabą 100 zł. Dobry dokumentalista ściąga miesięcznie jak mi powiedziano "nawet 4 osoby". Załóżmy, że wynajdę te najlepiej wyceniane. W pierwszym miesiącu zarobiłbym 2000 złotych. Pewny jestem jednak, że znalazłbym jedną osobę i to średniaka. Acha. Pełna dyspozycyjność 7 dni w tygodniu 24 godziny na dobę. Uznałem zatem, że niewolnictwo na ziemiach polskich co prawda było, ale bardzo małe. Nie będę zatem tego zmieniał.

Tatuaż? Na pośladku? Od tej strony Pana nie znałem. Muszę go zobaczyć. Kiedy się widzimy? Będzie się musiał Pan wypiąć do mnie, ale jakoś to przeżyje. A wracając do "Nieśmiertelnego". Jak tu tłumaczyć Pana brak wypieków na twarzy? Może tym, że jest Pan już na wyższym poziomie wtajemniczenia. Nie to że Pan wyrósł. Pan po prostu przerósł mistrza. A może kluczem jest ten tatuaż. Niefortunne miejsce - pośladek. Widocznie nadmiernie go Pan wykorzystuje siadając przed komputerem, przy nakrytym stole, przed telewizorem, w środkach transportu, w uczelnianej ławie a nawet w kiblu. Cały czas gniecie pan swój symbol a to może, w jakiś przedziwny sposób, odbijać się na pańskiej psychice. "Nieśmiertelny" staje się powoli swojski, przyswajalny, codzienny. Wiadomo. Codzienność w końcu nudzi. Człowiek szuka odskoczni. Taką odskocznią był dla Pana "Nieśmiertelny". A teraz skoro ma go Pan na dupie, to tak jakby w dupie. Panie Pawle błąd. Zniszczył Pan sobie film przez ten tatuaż. A na pewno chciał Pan tak dobrze. Oczywiście, że piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. Och. Gdyby się Pan mnie wcześniej poradził, gdzieś, kiedyś przy alkoholu to bym Panu wszystko wytłumaczył. Błędy młodości. Z drugiej strony lepiej mieć tatuaż na pośladku niż na ręce. Cały czas by go Pan widział, wpadałby Panu w oko. To dopiero by się stało nudne i zwyczajne. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy robią sobie tatuaże. Przecież one są ciekawe przez pierwszy miesiąc, potem już stają się nudne. Przynajmniej dla mnie byłyby nudne, gdybym jakieś miał.

Ale zaraz? Muszę to ustalić! Ma Pan szkocką kratę na tyłku? Przecież to jest śmieszne. Właśnie wyobraziłem sobie pańskie cztery litery wymalowane w szkocką kratę. Musi Pan robić śmieszne wrażenie pod prysznicem na basenie. To może być nawet atut, gdy rozmawia Pan z kobietami. Przykładowy dialog:
- Cześć.
- Cześć.
- Co u ciebie?
- Dobrze.
- A chcesz żeby było lepiej?
- O co ci chodzi?
- Mogę cię rozśmieszyć.
- Jak?
- Chodź ze mną to zobaczysz.
Oczywiście do niczego Pana nie namawia. Pani J. by się to nie podobało.

Ukłony.

Stefan W.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Hej... To takie czary

Szanowny Panie,

jest Pan wobec siebie zbyt surowy. Gdzie tu może być mowa o sprzeniewierzeniu się swoim ideałom czy sprzedaniu się? To praca, a żadna praca nie hańbi. Mało tego, to praca ciekawa. Znam przynajmniej jedną osobę, która chętnie by się z Panem zamieniła. Zresztą, pewnie już Pan zna wynik rozmowy, więc może Pan się tu z nami podzieli wieściami?

Wiem – czeka Pan na finał mojej eskapady w rejony pozytywne, czyż nie? Niestety, zmartwię Pana, zakończenia nie będzie. To znaczy – może kiedyś będzie, ale nie dzisiaj. Tak to jest, jak dam sobie za dużo czasu. Myśli zaczynają się rozpierzchać i po kilku dniach już ich wszystkich wyłapać nie sposób. Wróćmy zatem do tradycyjnej dla mnie formy wypowiedzi, czyli tej nacechowanej negatywnie (hm… to chyba nie do końca właściwa łączliwość, ale pal to licho).

Kiedy wspominał Pan czasy naszych szalonych podróży w wieki średnie, nieświadomie wprowadził Pan do naszej dyskusji element niezwykle dla mnie bolesny, a mianowicie „Nieśmiertelnego”. To jest dopiero ponura historia. Drogi Panie, ciężko w to uwierzyć, ale chyba powolutku magia tego filmu przestaje na mnie oddziaływać. W czasach wczesnej podstawówki zdarzało mi się oglądać ten film kilka razy w tygodniu – zawsze z wypiekami na twarzy. Później częstotliwość moich powrotów do tego niezwykłego świata może się nieco zmniejszyła, ale zawsze był on dla mnie pewną alternatywą dla rzeczywistości. Najśmieszniejsze jest to, że przynajmniej kilka moich życiowych decyzji miało swoje źródło w tej, wydawałoby się błahej, historii. Bractwo, piesza wędrówka po Szkocji czy też tatuaż na pośladku (fragment wzoru z tradycyjnego tartanu klanu MacLeod) – to tylko kilka przykładów. Ma Pan zatem słuszność, że do naszych szermierczych zmagań podchodziłem z pewną, być może niezrozumiałą dla innych, ambicją. Miło mi zatem, że Pan, jak i inni nasi koledzy, poświęcaliście swoje dobre imię, zdrowie, narażaliście się na ciągłą kompromitacje, a także na szyderstwa z mojej strony, tylko po to, żeby zrobić mi przyjemność. Jestem dogłębnie wzruszony. A że była to tylko mistyfikacja? Trudno. Mogę z tym żyć. Nie jest mi natomiast łatwo żyć ze świadomością, że oglądanie „Nieśmiertelnego” nie wywołuje już u mnie wypieków na twarzy. Chciałbym Panu napisać, co może być tego przyczyną, ale dla mnie samego jest to niepojęte.

Teraz sprawa Pańskiej gorczycy w sercu. No. Odetchnąłem z ulgą. Już myślałem, że nie ma Pan żadnych zdrowych odruchów i byłem gotów przypuszczać, że jest Pan czystej krwi szaleńcem. Zazdrość to uczucie bardzo ważne i nie należy go zanadto ukrywać – to wszak jeden z podstawowych elementów miłości. Pozwolę sobie zatem na pewien komunikat specjalny:
Pani Marto! Proszę natychmiast wracać! Jak będzie Pani później szła przez życie, jeśli połówka Pani bytu będzie uschnięta i pomarszczona?
Koniec komunikatu.

Chciałem napisać jakiś wiersz z tej okazji, ale liryka to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej (możliwe, że tygryski są zatem tępymi ignorantami, bez wyobraźni i krzty polotu).

Pozdrawiam,

Paweł D.

środa, 17 lutego 2010

Czy się sprzedam?

Szanowny Panie,

po raz drugi w historii naszej korespondencji "pojechał" Pan po mnie, ale tak, że prawie spadłem z krzesła. Nie piszę tu o szyderstwa z "krwawych zajadów u kota", które rzeczywiście mnie zmartwiły, bo niewiele jest smutniejszych rzeczy na świecie niż choroby skóry słodkich pluszaków. Pojechał mi Pan natomiast tym zdaniem: "Ja pamiętam, że z mieczem radził Pan sobie trochę jak białogłowa". Ja? Jak białogłowa? Wirtuoz miecza? Pan chyba nie pamięta jak sprytnym manewrem rozbicia sobie nosa poprzez podrzucanie oręża, odwróciłem Pańską uwagę, aby zadać śmiertelny cios w Kransobrodzie. Pan chyba zapomniał jak z piskiem niemowlęcia ganiał po piaseczyńskim boisku ledwie łapiąc dech przy większym wysiłku. Ja Pana jednak rozumiem, a więc wybaczam. Panu utkwiło w pamięci kilka zwycięstw ze mną w walce na miecze. Jest już Pan dorosły, więc mogę Panu zdradzić moją i innych tajemnicę. Wszyscy wiedzieliśmy, że uwielbia Pan "Nieśmiertelnego", uznaliśmy zatem, że trzeba Panu dać szansę zbliżenia się do ideału. Nie miałem tego Panu pisać, ale... stwierdziliśmy, że łatwiej będzie Panu w życiu, gdy będzie miał Pan na swoim koncie parę sukcesów. Poza tym oczywistym faktem, o ile pamiętam miał Pan dłuższy miecz.

Wracając do naszej konkurencji. Czy wyobraża Pan sobie, że mam szansę się sprzedać? Powie Pan: szansę każdy ma. Ale ja o tym poważnie myślę. Do tego doszło! Właśnie dostałem telefon od Pani z "Rozmów w Toku", że mam przyjechać na rozmowę kwalifikacyjną. Prawdopodobne jest, że zostanę dokumentalistą. Z rozmowy wynikało, że chodzi o kogoś kto wynajduje bohaterów do programu. Czy oglądał Pan kiedyś ten program? Proszę sobie wpisać w youtube. Są tam takie kwiatki jak: Sylwusia (co zachowuje się jak lalka barbie), EMO (której pomalowane na czarno białe róże wręcza jakiś metal), 21 letni infantylny prawiczek itp. Do tej pory nigdy "Rozmów..." nie widziałem. Sądziłem jednak, że zajmują się problemami społecznymi, a tu widzę, że liczy się oglądalność, a zatem szokowanie. Za co bym się sprzedał? Za pieniądze? Nie. Jeżeli miałbym tam pracować to musiałbym zamieszkać w Krakowie. Mieszkanie w obcym mieście takim jak Kraków, w mojej wyobraźni jawi się prawie jak wyjazd za granicę. Praca w mieście lajkonika kojarzy się mi z życiem knajpczano-wódczano-kawiarnianym. Za tą cenę mógłbym się sprzedać i to jest "czarne" bo sądziłem, że nie mam ceny.

Punkt dla mnie. Drugi punkt to zazdrość, ta czarna, ta przez zęby, taka kompletna, gorczyca w sercu. Czy Pan to czuł kiedyś? Chyba każdy raz, czy dwa w życiu czuł taką zazdrość przeogromną, która go wypełniała aż po uszy. A może nie? Może tylko ja jestem zdolny do tak podłego uczucia? Tym gorzej, tym ciemniej. Podłe uczucie, cuchnące uczucie. Straszna jest niemoc tym wywołana. Tracę rozum i najlepiej dla siebie, i wszystkich abym się zamknął w pokoju i poszedł spać, aby obudzić się rano z myślą jakim głupcem byłem jeszcze wczoraj. Aż się wzdrygnąłem. Nienawidzę.

Zazdrość, ale nie tak czarną, czuję gdy patrzę na moich współtowarzyszy na siłowni. Tak, Panie Pawle, chodzę na siłownię od dwóch dni i już mam zakwasy na ramionach. Przyznać muszę, że czuję się po wysiłku fizycznym wspaniale, ale psychicznie nie do końca. Bo ja Panie Pawle trenując biceps podnoszę pięciokilogramowe hantle, gdy obok mnie ludzie podnoszą po 10-20 kilogramów. Mój biceps wygląda jak żabie łódko w porównaniu z stojącym obok mnie nastolatkiem! Mój brzuch to sympatyczny pączek, przy wyżłobionych brzuchach tamtejszych kobiet! Moje nogi to śmieszna galaretka, a ramiona mam wąskie jak u dzidziusia. Żałosna ze mnie pokraka. O czym ja mam z tymi ludźmi rozmawiać? Wyobrażam sobie to tak:
- Ile dzisiaj wycisnąłeś?
- Mój rekord dwie serie 12 x 25 kg. A ty?
- Też pobiłem rekord 3 serie 12 x 6 kg - tutaj znacząco podnoszę brwi. Widząc brak reakcji, odpowiadam - Potrafię bardzo szybko pisać na komputerze.
Koszmar. Moje zaniedbane ciało to przerażający koszmar Panie Pawle. Cieszę się, że post się zaczął. Jest pretekst do prawidłowej diety. Bo jeżeli tak dalej pójdzie? Po prostu nie chcę w wieku 30 lat wyglądać jak kompletna ciamajda, której brzuch wylewa się ze spodni, która poci się gdy ma przebiec 100 metrów do autobusu.

Jeżeli doda Pan "dusznące lenistwo", o którym pisałem wcześniej, to ma już Pan cztery nuty szatańskie. Sprostałem Pana wymaganiom. Czekam na Pański finał.

Ukłony

Stefan W.

Dave Grohl umiera!

Szanowny Panie,

to chyba jakaś kpina, czyż nie? Ja pamiętam, że z mieczem radził Pan sobie trochę jak białogłowa, ale spodziewałem się trochę więcej ikry. Czy reaguje Pan w ten sposób na wyzwania każdego rodzaju? A może chce mnie Pan zbyć? Krwawe zajady u kota?! To Pana największe zmartwienie? Ja wiem, że nie jest łatwo walczyć ze swoją naturą, ale Panie Stefanie… Panie Stefanie… Wstyd! A dopiero co wrócił Pan z Ameryki… z Ameryki! Kraju zwycięzców! I co? Walkowerem Pan oddaje? Dobrze. Niech i tak będzie. W zasadzie nie czuję się już w obowiązku do przedstawiania mojego „Studium myśli pozytywnej”. Jednak zrobię to – pokażę swoją wyższość. Niech Pan jednak ma na uwadze to, że od tej chwili nie życzę sobie żadnych komentarzy dotyczących mojego marudzenia.

Dziś jednak żaden smutek się mnie nie ima! Dziś jest dzień mojej wielkiej wiktorii! Oho… i już mamy pierwszy z pięciu wyczekiwanych promyków. Hm.. ale dobrze. Nie będę już tak się znęcał nad Pana nieporadnością. Chodzi mi bowiem o rywalizację w ogóle. Rywalizacja, jeśli zdrowa, to rzecz piękna. A tu akurat Olimpiada nam się przytrafiła. No i już na początek mieliśmy medal NASZEGO Adasia! Ja Panu powiem – zawsze kibicuję weteranom. Jakoś mnie to rusza wewnętrznie. Weźmy powrót na ring Rocky’ego – to było coś. Ledwo co się ruszał, a tylko nieznacznie przegrał. Albo Gołota! Ja wiem, że wszyscy byli za Adamkiem, ale ja Panu w tajemnicy napiszę, że wcale bym nie płakał jakby góralowi pacnął raz i drugi. A właśnie, właśnie… czas już pacnąć Pana kolejnym radosnym szturchańcem.

Ogrodnictwo – oto słowo klucz! Jeszcze kilka lat temu sam bym się o to nie podejrzewał, ale okazało się, że mam rękę do roślin. Cóż, genetyki nie oszukasz! A tak się składa, że Rodzicielka moja kochana prace ogrodowe wprost ubóstwia. U mnie jest to na razie skala mikro, ale i tak przynosi mi to mnóstwo satysfakcji. Co potrzeba do stworzenia własnego rajskiego ogrodu? Niewiele: parapet, kilka doniczek, tyleż samo odnóżek (z czego przynajmniej pierwsza kradziona), szczypta miłości i kilka kropelek wody (od czasu do czasu). Później trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo tu nic nie przychodzi od razu, i doglądać tego cudu. Oczywiście, jak w życiu, tu też zdarzają się przykre historie. Na przykład Dave Grohl okazał się jakiś wątły i już go chyba nie odratuję. A właśnie… zapomniałem wspomnieć, że w celach porządkowych postanowiłem kolejnym roślinkom nadawać imiona sławnych (a także nieco mniej sławnych) muzyków. Niestety legendarny perkusista Nirvany okazał się marnym patronem.
I tym płynnym ruchem przejdźmy do ostoi mojego wewnętrznego szczęścia, czyli do muzyki. Wiem, nie natrudziłem się nad tym zbytnio. To takie… oczywiste. Co mam jednak poradzić? To nie jest hobby, Drogi Panie – to przykład kryształowej, nieskazitelnej miłości. Niech Pan na chwile zamknie oczy i wróci myślami do czasów dzieciństwa…

Ma Pan jakieś 7 lat. W zasadzie to już nie taki gówniarz.– w swoich oczach jest Pan osobistością całkiem poważną. Spogląda Pan na swoich młodszych braci z pewną wyższością. „Dzieciaki. Phi”. Nie to co Pan. Przecież dopiero co zakończył Pan swój pierwszy rok nauki. Nie było łatwo , ale pokazał Pan, że zasługuje na pełen szacunek. Kiedy wręczył Pan świadectwo swojej mamie, aż jej się łza w oku zakręciła (wierzę, że z dumy). Teraz na wszelkich rodzinnych spotkaniach zewsząd dobiega Pana łechtający szmer: „Nasz uczeń!”. Nie uśmiecha się Pan wtedy wcale. Wciąga Pan powietrze i powoli, eleganckim krokiem, płynie Pan wśród osób, które do niedawna wydawały się Panu tak bardzo dorosłe (żeby nie powiedzieć stare). Teraz czuje Pan, że przekroczył pewną granicę. Czyżby już wkroczył Pan do ich elitarnego kręgu? Z pewnością jest Pan już duży… tak… „Duży chłopak!”, „Kawaler!” – tak teraz o Panu mówią. Nie taki dzieciak, jak ten Konrad!

W kilka dni po zakończeniu tego pamiętnego roku szkolnego z mozołem drepcze Pan warszawskimi ulicami. W zasadzie ciężko to nazwać dreptaniem – mama ściska pańską drobną rączkę i ciągnie Pana za sobą wzdłuż ul. Marszałkowskiej. Mówiła, że ma dla Pana niespodziankę. To chyba nagroda za to pierwsze w Pana historii świadectwo (jak pokaże historia, nie każda Pana cenzurka będzie się później spotykać z tak ciepłym przyjęciem). W zasadzie był Pan nawet podekscytowany, ale teraz już ma Pan tego powoli dosyć. Żar leje się z nieba, butki Pana ocierają, a do tego Pana młodsze rodzeństwo jest teraz u babci. Z pewnością jedzą tam lody. A na obiad na pewno jest chłodnik. O nie! Został Pan oszukany! Oni się bawią, pewnie się zimną wodą ze szlauchu oblewają, a Pan jest zgrzany, zmęczony i zły. I po co to wszystko? Na szczęście mama mówi Panu, że to już prawie kres tej katorgi. Żeby tylko wiedział Pan, czym jest ta cała „katorga”? Chwilę później słyszy Pan „No już, już, Stefanku. Już jesteśmy na miejscu. Plac Konstytucji… O do licha! Jaka kolejka!”. Podąża Pan wzrokiem za wzrokiem swojej mamy, a kiedy Pana oczy dosięgają celu, aż robi się Panu słabo. „O nie, nie, nie, nie, nie! Nie będziemy tu stać!”. Łzy zaczynają płynąć Panu po policzkach strumieniami. To ma być niespodzianka? Stanie w kolejce wielkiej jak dom (na swoim ówczesnym etapie rozwoju, nie dostrzega Pan bezsensu takiego porównania)? W ciągu następnej godziny widzi Pan przed sobą tylko plecy jakiegoś rozkrzyczanego jedenastolatka. „Taki duży, a taki niegrzeczny” – myśli Pan sobie w duchu (być może to jest właśnie ten moment, w którym postanawia Pan już nigdy więcej nie narzekać). Zresztą łzy otarł Pan już wcześniej, bo gdzieś z boku przemknęła jakaś błękitnooka piękność (a każdy wie, że żadna dziewczyna z beksa lalą się nie zada). Generalnie, cała sytuacja zaczęła Pana powoli intrygować. Skąd te inne dzieci? Po co? Żeby chociaż móc obejść tę kolejkę i zobaczyć, co tam czai się na początku. Uścisk mamy jest jednak żelazny. Wychyla Pan głowę na lewo i prawo. „Czemu człowiek nie ma szyi jak żyrafa?”. Kolejka kroczy powoli, acz niezłomnie, i w pewnym momencie dostrzega Pan kolorowy szyld. „No. Czas przypomnieć sobie to przeklęte Abecadło! Co my tu mamy? K… I… D.. znowu D? Jak to przeczytać?! Ech… Dobra. Są wakacje. Z czytaniem poczekamy do września”. Mijają kolejne minuty. Jedenastolatek znika w końcu za ciemna kotarą. Zaczyna odczuwać Pan coraz to większą ekscytację. Cóż jest za tymi drzwiami, za tą kurtyną przedziwną? Przychodzi czas na Pana. Mama mówi z radością – „No chodź Stefanku. Teraz nasza kolej”. W przejściu dwóch eleganckich mężczyzn pozdrawia Pana… tak, że rzeczywiście czuje się Pan jak Pan (a może już nawet jak Panisko?). Przez chwilę myśli Pan jeszcze, że to jakaś wielka tajemnica dorosłych… tylko przez chwilę. Kilka sekund późnej zapomina Pan całkowicie, że skończył Pan już tę pierwszą klasę. Dorosłość? To jeszcze na tysiąc lat przed Panem. Jakby nieco z oddali słyszy Pan głos swojej mamy… „Wybierz sobie co chcesz… Tylko nie przesadzaj”. Nie wie Pan już nawet czy ten głos jest prawdziwy. Czy cokolwiek jest tu prawdziwe? Ileż kolorów! Jak to możliwe, że w jednym miejscu zgromadzono tyle zabawek? Z wypiekami na twarzy, i z buzią otwartą z oszołomienia stoi Pan tak jeszcze przez jakiś czas. Później rzuca się Pan w ten wielobarwny wir. Euforia. Szaleństwo. Radość w swojej najczystszej postaci.

Nie wiem czy tak wyglądała Pana przygoda z pierwszym w wolnej Polsce „Kiddielandem”. Nie jest to też opowieść autobiograficzna. Nie mniej jednak opis ten przytoczyłem nie bez powodu. Ma tu służyć za ilustrację tego, czym (mniej więcej) jest dla mnie muzyka. To taki równoległy świat. Wielki sklep z nieskończoną ilością zabawek. Miejsce w którym czas traci swoje właściwości, a wszelkie inne zasady wielkiego świata to tylko nic nieznacząca błahostka.

To był dopiero punkt numer trzy. Mam nadzieję, że nie jest Pan jeszcze zmęczony? No nic. Będę się zatem uwijać… albo wie Pan co… nie będę. Dokończę następnym razem. Możliwość porzucenia zajęcia w samym środku jego trwania, to też jest piękna rzecz (przynajmniej z mojej perspektywy). Taki przejaw wolności wyboru (świetnie umiem wytłumaczyć swoje lenistwo, nieprawdaż?).

Pozdrawiam serdecznie,

Paweł D.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Dłużej nie dla mnie

Szanowny Panie,

Ja miałbym walczyć z postacią marudną w samym sobie? Skąd znowu. U mnie po prostu postaci marudnej nie ma. Nie istnieje. Nie potrafię się nawet zmusić do marudzenia. I w tym mój cały problem, bo po marudziłbym sobie na to i owo. Śnieg na przykład powinien już mnie męczyć, ale nie. Śnieg napawa mnie takim optymizmem, że trudno wytrzymać. Odśnieżanie jest dla mnie porcją ćwiczeń, przebijanie się przez zaspy to tor z przeszkodami, a zakopany samochód jest wyzwaniem. Do tego przyjemny mróz w policzki, albo radość z ciepłego mieszkania i rozgrzewającej herbaty w ręku.
Zastanawiałem się nad tą Pana zabawą. To dopiero wyzwanie, znaleźć pięć nut szatańskich w tak pięknym świecie. Jedyne co mi przyszło do głowy to krwawe zajady na pysku mojego pięknego, lśniącego, czarnego kota. Teraz jednak jak myślę o czymś co jest palcem chaosu naznaczonym to do głowy przyszła mi bezczynność. Pozwolenie sobie na przeciągającą się bezczynność, która przeradza się w lenistwo. Nie te przyjemne lenistwo, ale te duszne, zakurzone prowadzi do chaosu wewnętrznego. Trzeba zebrać całe siły, aby z lenistwa wyjść. Moja optymistyczna natura już szepcze, że przecież zebranie sił w sobie jest dowodem na to, że lenistwo złe wcale nie jest. Bo jeżeli wywołuje nagłą potrzebę zmiany swojej sytuacji, wzięcia się w garść, pracy nad sobą, to jest przydatne, a wręcz wskazane. Miało być jednak mrocznie, więc proszę sobie ostatnie dwa zdania wykreślić.
Panie Pawle nie buduję w sobie żadnych czarnych zamków, ale też mój świat nie jest cukierkowy. Widzę piękno w najbardziej "szarym" dniu, odnajduje radość w zwyczajnej czynności, codzienność mnie nie przeraża bo jej nie czuje. Dla mnie nie istnieje. Zgadzam się i ja mam "dość". Gdy brzydzi mnie świetlówka, światło monitora, zapach wykładzin w biurze po prostu zmieniam otoczenie. Widocznie to nie jest już dłużej dla mnie.

Z wyrazami szacunku

Stefan W.

czwartek, 11 lutego 2010

Ciastka z kremem

Szanowny Panie,

chyba Pan mnie jakoś opacznie zrozumiał. Nuda wcale mi nie doskwiera i doba wciąż jest dla mnie za krótka – tym się Pan martwić nie musi (no, chyba że obawia się Pan o częstotliwość moich odpowiedzi pisemnych). Organizacja swojego czasu to jedna sprawa, a bezideowość działań to już zupełnie co innego. Nie będę jednak zaśmiecał Pana głowy tego typu dywagacjami, bo widzę, że już powoli zaczynają Pana męczyć.

Swoją drogą to nawet ciekawe, że taki optymista jak Pan i taki pesymista jak ja są w stanie znaleźć wspólny język. Choć nie do końca Pana rozumiem. Czasem odnoszę wrażenie, że narzucił Pan sobie taki schemat pozytywnego działania (myślenia?). Czy to przeze mnie? Patrzy Pan, i widzi postać marudną i żałosną, no i walczy Pan z takim obrazem siebie samego, czy tak? Drogi Panie, może to i dobre podejście, ale czy do końca zdrowe? Czy nie buduje Pan w sobie przypadkiem jakiegoś czarnego pałacyku?

Może zróbmy taki test. Ja spróbuję opisać Panu w następnym liście pięć rzeczy cukierkowych, pięknych i kolorowych, a Pan wyszuka pięć nut szatańskich, mrocznych i palcem chaosu naznaczonych? Co Pan na to… Panie Blikle?

Pozdrawiam Pana serdecznie. Wybaczy Pan, że tak krótko, ale jak się okazuje 24 godziny to zdecydowanie za mało na życie. Czółko!

Paweł D.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Na zatracenie

Szanowny Panie,

to musi być jakiś znak czasów. Żeby młody człowiek ognia nie miał w sercu? Słyszałem już takie cuda od innych. Ja tego zrozumieć nawet nie chcę. Przecież jeszcze przed chwilą pisał Pan, że "inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi". Sądziłem, że pod tym stwierdzeniem kryje się informacja, że jest Pan czymś na tyle pochłonięty, że aż żałuje doby co ma tylko 24 godziny.

Panie Pawle. Mam ochotę pójść do fryzjera. Poszedłbym do jakiejś ładnej fryzjerki aby czerpać przyjemność z tego, że się kręci nad moją głową. Moja żona, która do tej pory była ową ładną fryzjerką wyjechała, więc muszę iść do profesjonalistki. Bardziej niż do fryzjerki, chciałbym pójść do golibrody. Czy był Pan kiedyś u golibrody? Takiego, co ma prawdziwą brzytwę, a nie jednorazową żyletkę. Od razu przyszła mi na myśl historia szanownego Pana Witkacego. Ten cudak miał swojego golibrodę. Poznał jego narzeczoną i od razu ją zaczarował, poderwał i stali się kochankami. Załamany narzeczony poprzysiągł zemstę i chodził za Witkacym z zamiarem zabicia go. Witkacy jak tylko się o tym dowiedział znów zaczął chodzić do swojego golibrody. Siedział na jego krześle i kazał się golić brzytwą, którą mu ten wcześniej się odgrażał. Witkacy fascynował się śmiercią i podniecała go myśl, że człowiek który go nienawidzi może go zaraz zarżnąć.
Oczywiście, że nie. Nie chcę poderwać narzeczonej golibrody, aby czuć to co Witkacy. Dla mnie już sam fakt, że ktoś obcy majstruje brzytwą przy mojej grdyce będzie niezwykły. Znajdę golibrodę i pójdę do niego. Wybierze się Pan?

Narzeka Pan i narzeka. A przecież i zima jest fascynująca. Wczoraj byliśmy na kuligu. Prawdziwym! Z końmi, saniami, sianem, płozami, woźnicą bez zębów za to z batem. Był las, śnieg i pies za nami biegnący. Co się działo! Usiadłem na sankach doczepionych do sań. Na drugich sankach mój brat ze swoją połową. I dalej jazda. Pędem przez las na zatracenie. Ale było radochy, kiedy wyskakiwaliśmy na muldach, kiedy brat ze swoją połową wypadali z tych sanek i musieli potem ścigać sanie, bo rozpędzone konie truuudno zatrzymać. Ja trzymałem się dzielnie, ale przyznać muszę, że miałem lepsze sanki i byłem na nich sam. W jedną stronę wywaliłem się tylko dwa razy, kiedy Oni cztery. W drugą stronę wywaliłem się dwa razy, kiedy oni znowu cztery. A jednak... tragedia. Kiedy już wstałem z tych sanek, po pół godzinie szaleńczej jazdy zakręciło się mi w głowie. Czy to ze zmęczenia bo biegłem za tymi sankami jak wariat, czy to z powodu tego, że z pozycji siedzącej nagle wstałem na baczność i krew na czas nie dotarła do głowy, czy to dlatego, że starałem się tak bardzo nie spaść z tych sanek przez co tak się w sobie spiąłem, że odpłynęła mi krew, a może z powodu tego że ostatnio jestem przeziębionym. No nie wiem, ale zwyczajnie nie byłem w stanie iść, aż ćmiło mnie przed oczyma. Co oczywiście przeszło gdy wypiłem pyszną czekoladę, zjadłem kiełbaskę z ogniska a już w ogóle po wypiciu grzańca. Stałem się idealnym przedmiotem szykan brata i jej połowicy. Kochana mama od tamtej pory, gdy tylko na mnie patrzy to się roztkliwia, co z kolei strasznie śmieszy drugiego brata (nie był na kuligu) i mówi "Biedaczyna. Pobiegał za sankami, zasapał się i zemdlał".
Ech. Takie życie. Starałem się udowadniać, przekonywać, ale to na nic. Już na początku byłem przegrany. Potem obrażać się zacząłem na czym świat stoi, ale to też nic nie pomogło. Aż w końcu machnąłem ręką. No bo czy to nie jest śmieszne?

Trzymałem kciuki przez całą Pańską rozmowę kwalifikacyjną.

Ukłony

Stefan W.

sobota, 6 lutego 2010

Jeźdźcy z piekła rodem!

Szanowny Panie,

ja tak czułem, że ta „Toksymia” to może być lektura nie na Pańskie gardło. Pan jest zbyt pozytywnie nastawiony do otoczenia. A tam, jak na złość, świetlistych punktów niewiele, a humoru niby dużo, ale za to ciężkiego, a może nawet czarnego. Nie, nie… to kompletnie nie dla Pana! Już chyba bardziej dla mnie, choć ja z kolei, jako pierwszej wody ponurak, negatywnie reaguję na humor wszelaki. Mówiąc szczerze – jestem jak dziewczyna z prowincji. Ja ponad wszystko cenię wzruszenia. Nie ma nic wspanialszego niż dramatyczna historia z dobrym zakończeniem!

Weźmy chociażby tę moją wizytę w kinie, o którą Pan pytał. Panie Drogi – na takie filmy to bym wydał ostatnie pieniądze! Bez żartów. „Wszystko co kocham” wprawiło mnie w permanentny stan melancholii. Muzyka, miłość, młodość, wolność i szczypta historii. Wszystko zmieszane w odpowiednich proporcjach i ze smakiem. Jestem jednak pewien, że ta piękna opowieść nie jedną osobę przyprawiła o ból głowy (hm… albo serca). Zresztą tak się sprawy mają z niżej podpisanym. Pamięta Pan, jak Panu ostatnio narzekałem na swój „podeszły” wiek i na moje smutki związane z przegranymi bitwami z Jaśnie Wielmożnym Czasem? Teraz to wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Epoka wielkich korporacji nie ma mi nic do zaoferowania. Może mi Pan nie wierzyć, ale piękne stroje, szybkie samochody i łatwe życie, to nie koniecznie to, co skrywa się pod hasłem „Marzenia Pawła D”. Wieczna młodość – oto czego chcę. Nie w dosłownym tych słów znaczeniu. Chcę ognia w sercu, idei za które warto nadstawić karku! Ha! Tylko gdzie się skryła przede mną ta iskra szlachetna?

Właśnie. Wróćmy na ziemię. Oczywiście nie chcę też żyć „ciężko”. A tu kieszenie pustkami świecą. I co począć? Trzeba iść, Islandczyka o chleb prosić. Buty obce lizać. Tyle tylko radości, że już nie czerwone. Chociaż rodzice nasi przynajmniej wroga swojego widzieli. My wroga mamy w nas samych. W tych ambicjach, w tej chciwości. Zastanawiać się zaczynam – czy Bóg ze mnie kpi, czy marketing w farmacji to rzeczywiście ta ścieżka? Przecież to nieludzko wręcz nudne; prawie jak polityka, o której dopiero co dyskutowaliśmy. Niestety, bezrobocie to również mordęga psychiczna, dlatego spróbować trzeba. Och. Globus mnie dopadł z tego wszystkiego. I jeszcze trzy godziny rozmowy rekrutacyjnej mnie czeka! Ach ten dzisiejszy, rozbudowany HR – mam wrażenie, że to tak naprawdę skrót od Hell Riders (tak, wiem - poczucie humoru we mnie wciąż jest iście młodzieńcze!).

Chętnie bym tu jeszcze coś nasmarował, ale najwyższa pora przygotować „case’y” (takie to żałosne, że nawet mi się tłumaczyć nie chce, o co chodzi). Marność Panie! Wszystko marność! Tylko wiosny czekać, wina smaku i całonocnych eskapad bez celu wyznaczonego. Wierzę, że wrócić to musi!

Paweł D.

piątek, 5 lutego 2010

Zew pierwotny

Mam teorię, że mężczyzna jest o tyle bezwolny o ile zależy mu na kobiecie. Jeżeli mu nie zależy to płeć piękna może na rzęsach stawać i tak nic nie wskóra. Zresztą teoria działa w dwie strony, z tym że chłop to proste zwierze, więc jak mu zależy to swoje działania, starania nastawia tylko w jednym kierunku, w stronę kobiety. Nic na to nie ma wpływu, prócz samego dziewczęcia. Kobieta oczywiście stara się także, ale kombinuje. Bawi się w gry, jakby cały czas sprawdzając swojego partnera. Coś robi, mówi, insynuuje, aby potem obserwować reakcję i w zależności od niej dalej prowadzić swoją grę.
Nie wiem czy moje tłumaczenia są dość wyraźne. Temat ten przypomina mi nasze poprzednie listy, kiedy to rozmawialiśmy o Tomku Sawyerze. I właśnie w książce Marka Twaina najlepiej zaobserwować relacje damsko-męskie. Może oddajmy głos Mistrzowi:

"Rzucał teraz nowemu aniołowi ukradkowe, lecz pełne podziwu spojrzenia, póki nie spostrzegł, że i ona go zauważyła. Wówczas, udając, że jej nie widzi, począł - jak to chłopcy - wyczyniać różne cuda, aby ją wprawić w podziw. Trwało to dość długo. Gdy wreszcie, w trakcie jednego ze swych karkołomnych łamańców gimnastycznych, zerknął ukradkiem w jej stronę, spostrzegł, że dziewczę zmierza już ku domowi. Poszedł więc bliżej i oparł się o parkan. Pogrążony w smutku nie tracił nadziei, że może dziewczynka zatrzyma się jeszcze chwilkę. Rzeczywiście, zanim zniknęła w drzwiach, przystanęła na schodkach. (...) dziewczyna w ostatniej chwili rzuciła mu bratek przez parkan."

Ten fragment idealnie pokazuje jak chłopak się stara, aby dostać odrobinę uwagi. Po wielu tygodniach "karkołomnych łamańców", batów od nauczyciela i wyczekiwania pod domem Tomkowi udaje się pocałować swojego "anioła", zaraz potem jednak palnął głupstwo i sprawił, że dziewczyna się na niego obraziła. I tutaj Pan pozwoli znów, że zacytuję:

"Tomek chciał ją objąć za szyję, ale odepchnęła go, odwróciła się do ściany i płakała rzewnymi łzami. Tomek przysunął się do niej i starał się ją pocieszyć, ale znów został odepchnięty. Obudziła się w nim duma, odwrócił się i wyszedł. Przez chwilę stał przed szkołą w rozterce ducha, spoglądając ku drzwiom. Miał nadzieję, że Becky pożałuje swego postępku i wyjdzie do niego. Ale nie przychodziła. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, czuł, że to była jego wina. Stoczył ze sobą walkę. Ciężko mu był jeszcze raz wyciągnąć do niej rękę, ale wreszcie przemógł się i wrócił do klasy. Becky ciągle jeszcze stała w kącie twarzą do ściany i pochlipywała. Tomkowi serce omal nie pękło. Podszedł do niej i stał chwilę nie wiedząc, co począć, wreszcie powiedział nieśmiało:
- Becky, poza tobą naprawdę nikt mnie nie obchodzi.
Nie było odpowiedzi - dziewczynka łkała.
- Becky! - błagał - Becky! Powiedz choć słówko.
Znów łkanie.
Tomek wydobył największy swój skarb, mosiężną gałkę od kominka, podsunął jej przed oczy, żeby zobaczyła, i powiedział:
- Becky, chcesz to?
Becky strąciła gałkę na ziemię."


Czy to nie idealny fragment pokazujący, że chłopak potrafi zrozumieć swój błąd? A dziewczyna skoro postanowiła sobie pobeczeć to już na całego, do końca, bez możliwości prostego rozwiązania sytuacji?
I to właśnie z tym fragmentem wiąże się nazwa naszego blogu "Fanga w nos". To termin ukuty przez Pana po to, aby w prosty sposób wyjaśnić to o czym pisze Mark Twain pod słowami "Becky strąciła gałkę na ziemię." Naprawdę proszę mi wybaczyć, ale muszę znów zacytować:

"Wówczas Tomek odmaszerował i poszedł, gdzie go oczy poniosły, by tego dnia już nie wrócić do szkoły. (...) Tomek kluczył zaułkami, aż znalazł się w przyzwoitej odległości od szlaku, którym jego koledzy wracali do szkoły i ociężałym krokiem ruszył w drogę. Dwa czy trzy razy przeszedł w bród strumień, ulegając rozpowszechnionemu wśród chłopców przesądowi, że przeprawa przez rzekę udaremnia pościg."

O to nam chodzi. O to, że w pewnym momencie facet ma dosyć. Musi zgubić pogoń, kilka razy przechodząc przez strumień. Pan to świetnie swego czasu opisał: "To taki zew pierwotny - to coś, co sprawia, że lubimy się czasem upodlić, dostać fangę w nos, czy zerwać z otoczeniem i zaszyć się w sercu lasu. Sól życia."

A co do Pani Małgorzaty i jej "Toksymii". Ma Pan tą wyższość nade mną, że czytał reportaże Pani Małgorzaty. Może Pan porównać. Mnie jednak "Toksymia" zmęczyła. Okazała się dla mnie toksyczna. Zwykle identyfikuje się z bohaterem i przeżywam jego los tak jakby to był mój los. Taka identyfikacja sprawia mi przyjemność. Tutaj tego nie miałem. Jedynie Longin, był sympatyczniejszy, ale też mnie denerwował swą rezygnacją z marzeń i z tego co lubi na rzecz zaczytanego kierowcy tramwajów. A zatem nie miałem kotwicy. Czułem się przez to zagubiony i musiałem odnaleźć się w nowej roli człowieka nie biorącego udziału w akcji, a zatem tylko obserwatora. I jak Pan podziwiam umiejętność pisania Pani Małgorzaty. Też tak chciałbym umieć.

A zatem szykuje się Panu kariera co się zowie. Zarządzać oddziałem specjalnym Domu Pomocy Społecznej to nie lada wyzwanie. Będzie miał Pan okazje być świadkiem dziwnych zdarzeń i może coś się stamtąd Panu ciekawego urodzi. Trzymam kciuki.

Jak tam wczorajszy film?

Ukłony

Stefan W.

czwartek, 4 lutego 2010

Fabryka owiec

Szanowny Panie,

musi mi Pan wybaczyć tę politykę. Nie wiem, co mi właściwie do głowy strzeliło. Zgadzam się z Panem całkowicie, że polityka to nudy. Powiem Panu szczerze, że nie rozumiem kompletnie ludzi pasjonujących się tym zagadnieniem. Nie jest to przecież ciekawsze od mszy świętej – ciąg następujących po sobie rytuałów. Tyle że w kościele to do czegoś prowadzi (a przynajmniej można mieć taką nadzieję). A w polityce? Mam wrażenie, że nasi wybrańcy obierają sobie cele z taką świadomością jak rozbitkowie na środku oceanu. Tak, Drogi Panie, nasz parlament dryfuje na drzwiach od kajuty kapitańskiej. Zamiast chodzić na wybory, lepiej modlić się o pomyślne wiatry. Chociaż może faktycznie trzeba trochę zmyślności, żeby zrobić żagiel z pantalonów. Swoją drogą, po co Pan chodzi na wybory? Skoro polityka nie leży w kręgu Pana zainteresowań, to ile warty jest Pański głos? To chyba dlatego legendarny Pan T. nakazywał nam większą uwagę, jeśli chodzi o te sprawy.

Och. Jak ja mam błyszczeć humorem, jeśli dyskusja nam schodzi na takie mdłe tematy? Chodźmy zatem dalej – do Pańskiego wuja chodźmy. Zapewne wiele było prawdy w jego słowach. Prawdopodobnie jego teoria góruje nad moją, przy której zresztą wcale się nie upieram. Czyli uważa Pan, że w raju mogło być nudno? Ja też zawsze miałem takie wrażenie. I znów muszę się z Panem zgodzić (co mojej naturze wcale łatwo nie przychodzi). Powiem więcej. Sądzę, że zawdzięczamy tej upadłej parze więcej, niż nam by się mogło wydawać. Skąd na przykład bierze się u mężczyzn pociąg do niegrzecznych dziewcząt? Przecież nikt nas tego nie uczy. Kobieta powinna być dobra, miła… czy nawet usłużna. A jednak jest coś, co sprawia, że - paradoksalnie - odczuwamy pewien pociąg do zepsucia. No i ta męska uległość. Ja jednak wierzę (choć generalnie trochę się to kłóci z moimi szowinistycznymi poglądami), że Adam był bezwolną kukłą. Na całe szczęście Ewa nie była taka głupia – wiedziała, że facet jak pies za nią pójdzie. A niech Pan pomyśli, co taka charyzmatyczna kobitka miała tam z życia? Ile można zwierząt doglądać? Nawet nie ma jak się bawić w żadne gierki psychologiczne. Bo o co ma być ten Adaś zazdrosny? Och, jak tak o tym pomyślę, to faktycznie straszny los mieli Ci nasi pradziadowie.

Kurcze, może powinienem częściej brać z nich przykład? Jakoś buntować się więcej. Bo muszę Panu powiedzieć, że Góra Kalwaria jakoś raj mi ostatnio przypomina.

A co do „Toksymii”, to chyba już Pan zna mniej więcej moje zdanie. Osobiście wolę Małgorzatę R. w roli reportażystki. W zasadzie to w jej książce najbardziej odpowiada mi właśnie jej opis Warszawy. To, że postacie i wydarzenia są tak głęboko zakotwiczone w tych konkretnych lokacjach. Nawet mnie denerwuje to, że ta akcja tak pędzi, bo ja bym jeszcze chętnie poobserwował niektóre miejsca jej oczyma. Cóż, jakie czasy, taka literatura – czyli taka… szybka. Co nie znaczy, że zła. Może dziś, aby przykuć czyjąś uwagę, należy podbiec, zaaplikować mu fangę w nos (właśnie!) i uciec. Widzi Pan, problem w tym, że ja w zasadzie nie czytam współczesnej polskiej prozy, dlatego ciężko mi umieścić tę książkę w odpowiednim kontekście. Podobno jest to dzieło, które bywa postrzegane nawet jako nieco staroświeckie. Chyba zatem czas zajrzeć do Kobierskiego czy Żulczyka, co by trochę obraz wyostrzyć (bo Masłowskiej się boję zwyczajnie). Z czysto ludzkiej perspektywy patrzę na dziecko Małgorzaty z zazdrością. Jakże miło by było przelewać się na papier z taką łatwością.

To już powoli kończę. Wspomnę jeszcze tylko o mojej dzisiejszej rozmowie w sprawie pracy. Okazało się, że istnieje szansa (choć niestety niewielka), że będę zarządzał oddziałem specjalnym w miejscowym Domu Pomocy Społecznej. Z pewnością zastanawia się Pan, co oznacza określenie ”specjalny”. Otóż, Szanowny Panie, ma być to takie miejsce, do którego sprowadza się mieszkańców, którzy rozbijają ład w ośrodku. Są to Ci, którzy piją, biją i wyzywają innych. Wrzuca się ich do jednego kotła, tam piłuje się ich rogi i przytwierdza im się anielskie skrzydła. Na końcu nie piją, nie biją i nie używają brzydkich wyrazów. Taka mała fabryka cudów. Myślę, że to byłoby miejsce idealne dla mnie!

Pozdrawiam serdecznie,
Paweł D.

Nie zjem to zostanę sam

Szanowny Panie,

Zdziwił mnie Pan niezmiernie, że zaczął swoją wypowiedź od polityki. Musi się Panu naprawdę nudzić w tym domu, żeby oglądać jak szanowny Pan Schetyna tłumaczy się przed komisją śledczą. Aby mi takie pomysły do głowy nie wpadały dawno zrezygnowałem z abonamentu i telewizji w ogóle. Dzięki temu w domu nie mam wyjścia: czytam, czytam i czytam. Wiem. Zaraz Pan powie, że brak telewizji zastępuję internetem. Trochę w tym prawdy, ale komputer u nas jeden i trzeba się nim dzielić. Dużo czasu zostaje wolnego akurat właśnie na książki. A tam świat daleki od polityki, a jak już o polityce to o tej która jest historią.
Martwię się trochę moją polityczną ignorancją z powodu naszego nauczyciela z czasów licealnych, Pana T. Ten wesoły człowiek zawsze bardzo serio traktował politykę. Powtarzał, że naszym psim obowiązkiem jest polityką się interesować i na wyborach głosować. Mnie z jego nauk zostało tylko to drugie. Na wybory chodzę bo naiwnie wierzę, że coś zmienię. Codziennością polityczną się nie interesuję bo jak było, tak jest i będzie. A zatem nudno i parszywie, a nawet nie śmiesznie.

Dość, dość, dooość. Teraz to co ciekawsze, czyli Pana filmowe przemyślenia. Mój kochany wuj kiedyś mi powiedział, że w życiu człowieka najczęściej raz, tylko raz pojawia się sytuacja, którą trzeba schwytać jak byka za rogi i wykorzystać tak aby zmienić swój los na lepsze. Większość ludzi tą sytuację przegapia, nie zauważa, nawet nie wie, że taka była. A zatem wuj przestrzegał mnie, żebym zawsze się rozglądał, przyglądał, przypatrywał aby przypadkiem nie zagapić się i potem nie żałować. Pan, jak zwykle zresztą, opowiada o zupełnie innej sytuacji. W Pana teorii mamy ułożony scenariusz i wydarzenie, które zmienia to co ustalone, pewne i dobre bo pochodzące od Najwyższego. Nie znam się, ale myślę sobie, że Bogu dzięki za taką możliwość. Dzięki temu życie jest pasjonujące.
Czy to herezja, że nie mam za złe Ewie za skuszenie Adama? Gdyby nie skosztowali owocu z zakazanego drzewa to co byśmy my w Raju robili? Powiem Panu. Nudzili się!
Wyobrażam sobie inny scenariusz. Adam jest mądrzejszy i nie zjada tego jabłka, gruszki czy śliwki które podaje mu kobieta. Ewa wypędzona a Adam zostaje sam. Bez baby? To tak można? Czy to w ogóle po chrześcijańsku? Wątpię, ale się zapytam.
Teraz dochodzę do wniosku, że Adam głupi nie był. Pewnie sobie pomyślał tak: "ta wariatka ugryzła owoc, którego nie można było jeść. Przecież Bóg tak mówił. Bóg! Wszechmocny! Wszystkowiedzący! Mówił wyraźnie, a ona jednak zjadła. Co robić? Ona zostanie wypędzona. Nie zjem to zostanę sam." I co? Wygrała odwieczna prawda, żaden mężczyzna nie odmówi nagiej damie.

Cały czas mam w głowie książkę naszej wspólnej znajomej Małgorzaty Rejmer. Co Pan myśli o "Toksymii"?

Z wyrazami szacunku

Stefan W.

środa, 3 lutego 2010

Ekspres z Wiednia

Szanowny Panie,

choć pomysł na założenie bloga wydał mi się nie najgorszy, to doprawdy nie wiem od czego zacząć. Czuję się najzwyczajniej w świecie zawstydzony. Nagle słowo nie jest już zwykłym słowem, myśl zwykłą myślą, a wszystko wydaje się takie inne, kiedy Panu na ręce patrzą. I żeby tylko na ręce... jak zwyczajny golas się czuję. Doprawdy, nie wiem, jak osoby publiczne są w stanie funkcjonować w miarę normalnie. Dajmy na to tego nieszczęsnego Grzegorza Schetynę. Chłopaczynę tak dziś męczyli, że mi go aż szkoda było. Jako rasowy absolwent politologii nie mam oczywiście zielonego pojęcia, o co w tej sprawie w ogóle chodzi, ale próbowałem się postawić na jego miejscu. Kilka godzin Pan siedzi i odpowiada na durne pytania. Ludzi dookoła bez liku, kamery… toż to piekło na ziemi! Ryzyko wystąpienia przed taką komisją nie jest warte żadnych pieniędzy! A ile to już osób w Polsce udowodniło, że jednak warto, i że można, i że nawet w tak ciężkich chwilach należy pamiętać o uśmiechu. Dla wszystkich tych ludzi mam głęboki szacunek. Na mieście powiadają, że politycy to złodzieje, bandyci. Ja Panu jednak powiem, że dla mnie to współcześni herosi. To ludzie przebiegli, inteligentni, potrafiący kłamać bez mrugnięcia powieką; a często również dobrzy mężowie i ojcowie. Przy nich czuję się jak nic nieznaczący pyłek.

Dość już jednak o sprawach smutnych. Może wrócimy do tematu bliskiego Panu, a mianowicie do podróży. Poza naszą ukochaną komisją hazardową oglądałem dziś również bardzo przyjemny film (tak, telewizja to zbawienie dla bezrobotnych). To znaczy… hm… określenie „przyjemny” nie jest do końca trafne. Rzecz ma miejsce w Paryżu – i to jest właśnie ta część budząca pozytywne uczucia. Piękne miasto, skąpane w słońcu, a w nim dwoje kochanków. Romantyczna historia. Tak sobie spacerują i rozmawiają. Później płyną Sekwaną (a w zasadzie płyną promem po Sekwanie) i na końcu lądują w jej (dziewczyny, a nie Sekwany) klimatycznym mieszkanku, gdzie Ona śpiewa mu piosenkę o nocy, którą spędzili ze sobą w Wiedniu dziewięć lat wcześniej. Wie Pan o czym myślałem, kiedy oglądałem ten film? O tych pięknych europejskich miastach! Jak ja mało w życiu widziałem. A przecież to wszystko nie tak daleko. Powiem jednak Panu, że nie chcę być turystą. Turysta to obcy. Ktoś z zewnątrz, kto niczego nie rozumie. Nie chcę zbierać fotografii i oglądać zabytków. Żeby poczuć klimat miejsca, trzeba tam przynajmniej trochę pomieszkać. Znaleźć sobie ulubione sklepy, miejsca w których przesiaduje się wieczorami, zacząć rozpoznawać twarze pojawiające się w twoim otoczeniu. Zresztą, wie Pan o tym wszystkim dużo lepiej ode mnie. Jak to się stało, że wyrósł ze mnie domator? Ech. Z perspektywy czasu nawet ten Londyn jakiś ciekawszy się zdaje.

Wróćmy jednak na chwilę do tej pary kochanków, których dotyczy wspomniana historia. No bo to jest ta część nieprzyjemna, czy może mniej przyjemna. Sprawa wygląda na pierwszy rzut oka banalnie. Spotkali się przez przypadek w Wiedniu w roku 1995. Tam też spacerowali i rozmawiali. Do tego wypili wino i kochali się w parku. Rano musieli wsiąść do różnych pociągów i obiecali sobie, że spotkają się za rok w tym samym miejscu. Tymczasem ona nie przyjechała. No i teraz wpadają na siebie w tym Paryżu, prawie dekadę później. I co się okazuje? Otóż staje się jasne, że przez tę jedną noc popaprali sobie całkiem życia. Nie chce mi się opisywać tego ze szczegółami, ale opowiastka ta jakoś mnie do myślenia skłoniła. Nawiązuje to bowiem do pewnej teorii, która chodzi za mną od dłuższego czasu. Czy to możliwe, że w życiu każdego zdarza się moment, w którym można oszukać swoje przeznaczenie (nie, nie ma to nic wspólnego z tą uroczą makabreską, o której Pan teraz myśli)? Wydaje mi się, że czasem Bóg daje nam wyraziste sygnały, że coś należy zrobić w taki a nie inny sposób. Jeśli jednak przeoczymy lub zignorujemy te znaki, i zrobimy coś, co nie zostało przewidziane w scenariuszu, to sprawiamy, że rzeczywistość zaczyna wariować. Jak Pan uważa?

Hm… Chyba już trochę za późno i załącza mi się jakiś dziwaczny tryb myślenia. Przepraszam zatem i żywię nadzieję, że sprowadzi Pan tę dyskusję na odpowiednie tory.

Z wyrazami szacunku,
Paweł D.