sobota, 27 lutego 2021

Ćwiczenie nr 1

 Szanowny Panie,

co do tego domniemanego ataku sprzed trzech postów, to oczywiście, nie poczułem się zaatakowanym. (spokojna głowa). Dziwne, że tak to zostało odczytane. Czasem się oburzam zwyczajnie, że ludzie biorą mnie za marudę, a ja przecież nie marudzę. Po prostu staram się dosyć subiektywnie komentować otaczającą mnie rzeczywistość. A cóż poradzić, że jest ona dalece niedoskonała? A od gówniarskich lat słyszę tylko: Maruda! Maruda!

Kiedy usłyszał to przezwisko po raz pierwszy, mógł mieć lat piętnaście lub szesnaście (może jednak siedemnaście lub osiemnaście) – pamięć lubi płatać figle. Na pokładzie urokliwego, acz leciwego autosana mknęli właśnie ku przygodzie. Ucieczka od szkoły, od rodziców, od wszelkiej władzy zwierzchniej. Z każdym kilometrem pręty klatki stawały się cieńsze, słabsze, powoli kruszały, wiatr je rozwiewał, jak pył nic nie znaczący. Z każdym łykiem ciepłego, odgazowanego piwa, przelanego wcześniej do plastikowych, półtoralitrowych butelek, mysz powoli przeistaczała się w tygrysa. Z domów wyruszały dzieci. Przyzwyczajone do światów poukładanych, obiadów pod nos podsuwanych i obiadu złożonego z ziemniaków, marchewki i kotleta. Teraz, kiedy zawieszenie stukało, świat tańczył kolorami za brudnymi szybami, a wkoło śmiechy i głosy, zaczynało się przyśpieszone kwitnienie. Sto, dwieście, trzysta kilometrów, zastosowanie odpowiednich nawozów, i kwiaty rozkwitną, eksplodują beztrosko radosną wolnością. Na obiady będą puszki zabrane z domów, bo pieniądze muszą zostać na inne puszki, te nektar bogów zwierające. Tydzień się na tym pojedzie.

Tylko Adam twierdzi, że bez ziemniaków nie przeżyje…

Zapisałem się na internetowy kurs pisania kreatywnego. To znaczy „zapisałem się”, bo to jest jakaś apka (wiadomo: apki na wszystko). Czy forma ma jednak takie znaczenie? Mi to pasuje. Anonimowo, można korzystać w przerwie na kanapkę w pracy lub czekając na dziecko, które po szkole przebiera się pół godziny. Zawsze miło liznąć trochę teorii. A tam jeszcze Pan gada takim dostojnym głosem, wyraźnym angielskim. Okazało się jednak, że poza słuchaniem każą też coś robić samemu (yyy???). Oczywiście postanowiłem to olać i skupić się na słuchaniu, ale potem pomyślałem, że ok, przecież co mi szkodzi spróbować.

Dostałem zatem jakieś dziesięć czy dwanaście wyrazów do wykorzystania i miałem napisać scenę. Wyrazów trzeba było zużyć jak najwięcej, ale przynajmniej sześć. Scena miała przedstawiać bohatera, który ma jakieś jedno pragnienie i jedną słabość, a kolejne zdania miały budować akcję.

Zacząłem zatem pisać o tym cholernym Marudzie. Miał to być bohater inspirowany dalekim znajomym mojego znajomego (raz w życiu gościa spotkałem). Jednak historia oczywiście miała być uniwersalna. Grupka młodych ludzi rusza na pierwsze nadmorskie wakacje bez rodziców. Hormony buzują, ale że wszystko jest nowe, to dużo jest też strachu i wstydu, dlatego topi się to w litrach alkoholu i niewybrednych żartach. Z jednej strony, każdy chciałby zaliczyć (w zasadzie to „zaliczyć” brzmi tu tak bardzo sztucznie – wiadomo, że w Polsce każdy chce po prostu „poruchać”). Z drugiej strony wszyscy trochę się czają – bo najgorsze w tym wieku to nie podołać. Jak coś nie wyjdzie, to porażka może stać się podstawą żartów, które będą się ciągnąć za człowiekiem do końca szkoły. Do tego jeszcze wchodzą uczucia, przyjaźń i miłość. Wiadomo, że na tym etapie odczuwalne w stopniu najwyższym - do czego później się tak tęskni, będąc dziadem starym i śmiesznym.  No wie Pan sam. Taka miała być scena typowo z jakiegoś „Jeziora marzeń” wrzuconego na polskie kartoflisko – czyli więcej wódki, dzieciaki trochę bardziej swojskie. Wiadomo, że trochę ironii i żartów, bo też i ja nauczyłem się, że jak staram się być poważny (chociaż z natury rzeczy jestem), to przeważnie się ośmieszam. Chociaż w zamyśle proste to wszystko było, jak budowa cepa, po tych kilku linijkach poczułem straszliwy opór materii.

Z wykorzystywaniem słów zasadniczo nie mam problemów. Prawie wszystkie wykorzystałem już w tym krótkim fragmencie. Bohater, który czegoś chce? No chyba jakoś da się wywnioskować – nacieszyć się wolnością, zaliczyć/poruchać (o tym drugim miało być więcej w dalszej części). Słabości? Jest młody – jeszcze nie zaliczył, a dodatkowo maruda (chociaż to w zasadzie nie zostało odpowiednio podkreślone). Budowanie akcji. Tak. To jest to. Dramat. Kompletnie tego nie potrafię. Jak tak pomyślę, to w ogóle przejawiam niezrozumiałą niechęć do czasowników. Pewnie Pan zauważył, jak nadużywam tych pojedynczych wyrazów stawianych zamiast zdań całych. No i widzi Pan, tu polecenie było jasne. To ma być scena, ale każde kolejne zdanie ma być kolejnym krokiem w budowaniu akcji (przy okazji – może ma Pan lepsze tłumaczenie na określenie „raising action”?).  Ja przez dziesięć linijek tekstu nawet nie ruszyłem z miejsca. Jadą. I tyle. Reszta to już zabawa słowami. Rozbudowane zdania opisowe. Nuda. Nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie. No nie mogłem tego kontynuować, bo aż mnie bolało wszystko w środku.

 

Pozdrowienia znad przepaści! (o, weno!),

Paweł D.

PS. Słowo „ruchać” wydaje mi się obecnie wyjątkowo nieurokliwe. Nie wiem, może mi się to zmieni z czasem, bo takie odczucia jednak są zmienne, niemniej trochę mnie dziwi jego niebywały sukces.

PS2. Tak jakoś mi się nasunęło, że gdyby ktoś chciał kiedyś napisać książkę lub zrobić film o mojej młodości (chociaż naprawdę nie wiem, po co miałby to robić), to prawdopodobnie określenie „polska parodia Jeziora Marzeń” mogłoby służyć za krótkie acz trafne podsumowanie jego zawartości.

PS3. Jakoś w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki mieliśmy napisać opowiadanie o początkach państwa polskiego, nawiązujące luźno do legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Pamiętam, że było to takie pierwsze „poważniejsze” wypracowanie do oddania. Ja już wtedy przechodziłem pierwszą fascynację fantastyką, więc i w takim tonie była ta historyjka. Lech wpadł w tarapaty, wylądował w jakimś lochu, a orzeł biały pojawił się znikąd, niczym feniks w drugiej części Harry’ego Pottera i uratował sytuacje. Tak to pamiętam mniej więcej. Byłem z tego bardzo dumny i chyba dostałem 5-. Pani Beata miała jednak zastrzeżenie, że w każdym zdaniu coś tam się dzieje, że nie ma chwili na oddech. W każdym zdaniu czasownik, każde zdanie to kolejne zdarzenie. I widzi Pan jak to sobie wziąłem do siebie. Trzydzieści lat później nie może mi to wyjść z głowy. Zatem to jej wina. Ten mój podskórny strach przed czasownikiem.

PS4. No ja wiem, że wszyscy to na pamięć znają, ale nie mogłem sobie pozwolić, żeby z tego nie skorzystać:


PS5. Z tymi "Braćmi Karamazow" to doprawdy skandal! Współczuję. Niemniej ja bym już chyba dokończył, a potem brał się za tę wersję pierwotną/właściwą. Byłby Pan wtedy zapewne w wąskim gronie osób, które mogą się swobodnie wypowiadać na temat różnic pomiędzy nimi. Poza tym może ta wersja trafiła do Pana nie przez przypadek? Może to lepsze zakończenie bardziej do Pana pasuje? Cholera wie, co też los chciał. A co do tych "niewłaściwych" wersji, to mi na przykład rękopis "Dzidka" podszedł bardziej niż wersja ostateczna ;).

środa, 24 lutego 2021

Nic tylko płakać w poduszkę

 Szanowny Panie,


wczoraj podarliśmy największy spanker na świecie, 214 metrów kwadratowych żagla. Poleciał na trzech metrach, wzdłuż liku dolnego. 

Postaram się inaczej wytłumaczyć. 

Na żaglowcu są trzy maszty, na każdym po kilka rei. Na ostatnim maszcie, tym najbliżej rufy jest też bom i gafel, czyli dwie metalowe tyczki. Pomiędzy nimi rozpięty jest żagiel. Nazywany ster żaglem albo spankerem, taki daleki krewny grota, z którym miał Pan do czynienia na Mazurach. Tylko że ten jest ogromny. No i go podarliśmy w tej dolnej części, tuż przy bomie. Zdarza się. W sumie nic takiego, żaglomistrz naprawi go w trzy godziny, gorzej że trzeba go zdjąć, a zakładaliśmy go dwa dni. Ech. Cały tydzień pracy do tyłu.

Zły dzień.  

Potem nie mogliśmy odpalić samochodu. Okazało się, że padła bateria w pilocie i immobilizer odcinał dopływ paliwa, więc nie mogliśmy nawet ruszyć. Trzeba było jechać taksówką. Tak mnie wszystko zniechęciło, że zdecydowałem się iż nie będę ćwiczył, bo bym sobie jeszcze coś naciągnął. Dodam, że żagiel podarłem ja, chociaż nie z mojej winy, a samochód nie odpalił mi, chociaż to znów nie moja wina, że chłopaki baterii w pilocie nie wymienili.

Nieszczęścia lubią chodzić trójkami, więc trzecie wczorajsze nieszczęście nie powinno mnie zdziwić. Niestety jednak było dla mnie okropne.

W poprzednim liście napisałem Panu, że czytam Braci Karamazow. Została mi jedna piąta książki. Zacząłem buszować po internecie i szukać opinii, jakichś ciekawych krytyk, recenzji. Na początku dowiedziałem się, że publikacja ma 900 stron tekstu i jest uważana za największe, ale i najbardziej zagmatwane dzieło Dostojewskiego. Dodam tutaj, że książkę czytam na czytniku, więc nie wiedziałem, że jest aż tak opasła. Mówiąc szczerze całkiem dobrze wchłaniałem tę historię, większość połknąłem dosyć szybko. Nawet się zdziwiłem, ale przyjąłem, że widocznie jestem już na tyle dojrzały, iż tyle tekstu nie robi na mnie wrażenia.

W tych moich internetowych poszukiwaniach znalazłem dziewczynę, która zrobiła filmik-przestrogę. Opowiedziała, że jedno z wydań Braci Karamazow na rynku polskim jest skrócone o dwieście stron!!! i zmienione jest zakończenie na przyjemniejsze!!!

Niech Pan zgadnie, kto czyta to wydanie? 

Czy Pan sobie to wyobraża? Przeczytałem około pięciuset stron tekstu. Własnymi palcami wydrapywałem sobie duszę, interesując się Aleksiejem, Iwanowem i Dymitrem. Płakałem gdy Starzec umierał. (to nie jest spoiler, wiadomo o tym od początku książki). Zaglądałem w najdalsze i najgłębiej zakopane strachy. Odnajdywałem swoje własne uczucia w poszczególnych bohaterach. Kłóciłem się z nimi. A gdy w końcu dochodzi do tragedii, książkę odłożyłem na tydzień, aby pocierpieć kilka dni nad człowieczym losem, zanim doczytam końca, dowiaduję się, że w zasadzie to ja nie przeczytałem Braci Karamazow, nawet ich nie zacząłem... Tylko jakieś coś o tym samym tytule. Czy tak w ogóle można?

Panie Pawle, okazuje się że wydawnictwo MG opublikowało w zeszłym roku Braci, ale tłumaczenie na język polski zostało wykonane przez panią Beaupre w 1913 roku!!! 

http://www.wydawnictwomg.pl/bracia-karamazow/

Mogło być to wtedy cenzurowane, albo skrócone przez tłumacza, albo przetłumaczone z języka francuskiego na polski bez zaglądania do oryginału. Tak czy inaczej, jeżeli nawet wydaje się taką książkę, powinna być o tym nota od wydawnictwa. Bo, historycznie interesujący fakt, ale żeby wydawać książkę i udawać iż jest bliska oryginału... Zwyczajne świństwo. 

W dodatku wiadomo o tym już od minimum pół roku, bo Onet pisał artykuł na ten temat w sierpniu 2020 roku:

https://kultura.onet.pl/ksiazki/bracia-karamazow-wydawnictwa-mg-niekompletna-ksiazka-dlaczego/8zyz992

A ja kupiłem książkę nic nie wiedząc przez platformę Woblink:

https://woblink.com/ebook/bracia-karamazow-fiodor-dostojewski-12982u?szukaj=bracia+karamza&gdzie=ebooks

I oni też nic nie napisali na ten temat. Sprzedają wydanie jakby było pełnoprawnym Braćmi Karamazow. Napisałem do nich, że czuję się zaniedbany i oszukany. 

No to dostałem maila z podziękowaniami. Dam im czas do końca tygodnia, jeżeli nic nie zmienią na swojej stronie, nie umieszczą żadnej dodatkowej informacji, uznam, że celowo wprowadzają czytelników w błąd.

Co mam zrobić Panie Pawle? Czytać wydanie do końca? Jakoś nie chcę się mi sięgać. No ale szkoda czasu, który poświęciłem na książkę. Na pewno będę musiał raz jeszcze ją przeczytać. Znów wydrapywać sobie oczy, denerwować się codziennością bohaterów, niezrozumieniem, fałszem. 

Nic tylko płakać w poduszkę.

Ukłony

Stefan W. 

 

sobota, 20 lutego 2021

Dwie wiosny

 Szanowny Panie,

trzy tysiące kilometrów dzielące stolicę Polski od stolicy Galicji przejechałem w trzy dni w towarzystwie Braci Karamazow, niewybrednych żartów moich współtowarzyszy podróży i z poczuciem ciążącej mi nadwagi. W Dortmundzie przenocowałem. Miasto puste i zimne. Największym tam wydarzeniem była odmowa picia lokalnego piwa, na które miałem wielką ochotę, ale sobie przyrzekłem, że pić nie będę. Niezrozumiały jest ten mój umysł. Po jakiego grzyba przyrzekać? 

Potem minąłem Paryż. Jego obwodnice niezmiennie zakorkowane. Nocowałem w Bordeaux. Ulice pełne kurierów, którzy kursują po knajpczane zamówienia. Ciepło. Starówka śliczna. Miasto bez wysokiej zabudowy wygląda bardzo ludzko. Wydaje się przystępniejsze dla człowieka. Turystów jak na lekarstwo. W dodatku we Francji panuje godzina policyjna od 1800 do 0600 rano. Tutaj skusiłbym się na wino, ale na szczęście dla mojego przyrzeczenia w postaci nie picia alkoholu sklepy były pozamykane gdy dotarliśmy, a knajpa obok hoteliku miała jedynie popularną markę piwa. Nie wartą łamanego słowa. Nasza europejska trasa była w zasadzie pusta. Jedynie ten wspomniany zakorkowany Paryż i wcześniej ciągnący się od obwodnicy Berlina w stronę granicy niemiecko-polskiej korek samochodów ciężarowych. A tak puściutko. Przyjemnie się zatem jechało. Tak idealnie by zanurzyć się w trudną relację z ojcem braci Karazamow.

Przyjechałem znów do Vigo. Tym razem zimowego bo lutowego. Tfu... Wybacz, ale chciałem napisać wiosennego miasta. W powietrzu unosi się kwiecień, miasto pachnie naszą Wielkanocą, tylko koszyczków brak. Drzewa różane oblepione pąkami, magnolie pełne swych roztrzepanych kielichów, dogrzewają się pomarańcze na zielonych gałęziach. Wieje już tu wiatr niosący w sobie słodki zapach nadziei na słoneczne dni. 

Na ulicach jednak smutno. Sklepy zamknięte. Godzina policyjna zaczyna się o 2200. Ostatni dzień karnawału - święto wolne od pracy. Zwyczajem są imprezy uliczne. Tym razem tylko dzieci biegały poprzebierane jak na Halloween. Mimo to smutno. Owszem deszcz pada pół dnia i całą noc. Ale czym jest deszcz na pół dnia, gdy potem słońce? Powinno być wesoło. Jest smutno. Mnie tak w sercu gra.

Winnych nie szukam. Dostrzegłem, że smutek nie różni się od wesołości w swym jestestwie. Jest. W pierwszym jednak zawsze szukam przyczyny, drugie uczucie uważam za swój stan naturalny. Teraz myślę, że jedno i drugie są podobne. Po prostu są. Zresztą pasuje mi ten smutek. Niech sobie w sercu będzie. Może coś dobrego przyniesie? Z pewnością nie wiedział Pan, że smutek może nieść coś dobrego. Uświadomię Pana. Idzie tu o wrażliwość na świat. Serce unosi się w błękitnej mgle. Jest zamknięte na biegające maluchy w strojach supermenów, zielone trawniki, a nawet pełne kobiecości hiszpanki spacerujące po ulicach. Takie smutne serce jest skupione na sobie samym. Nie potrzeba mu bodźców. Jest sobą w pełni, w swym jednostajnym biciu, we własnym rytmie i tempie. Trzeba uważać. 

Zapamiętałem sobie zdanie w Braciach Karazamow, że wrażliwym ludziom na starość trudno oprzeć się zgorzknieniu. Ze względu na rozczarowującą codzienność.

Mam nadzieję, że nie należę do tej grupy i nie zgorzknieję. Ten smutek pojawił się dopiero teraz, a tak normalnie to jestem wesół. W ogóle Bracia to dobra książka. Dostojewski jest cały czas narratorem emocji a nie wydarzeń. Oczywiście, że tam się dzieje, ale świat zewnętrzny jest mniej ważny niż wyrzuty sumienia, powody, przyczyny, moralne pomyłki, omyłki tych wszystkich bohaterów.

Tytułowi bracia i cała reszta postaci mają nieprawdopodobnie bogatą duszę. Każdy swoją. Inną. Moralnie różniącą się. Wielowarstwową. I aż dziw, że najstarszy brat Dymitr ma tylko dwadzieścia osiem lat. Wydaje się mi, że w tym wieku tyle w moim sercu się nie działo.

A może to czas? I już widocznie nie pamiętam jak bogato działo się w moim wnętrzu gdy miałem dwadzieścia osiem lat. Rok wcześniej rozwiodłem się. I zaczynam sobie przypominać o cierpieniu jakie nosiłem w sobie. O poczuciu skrzywdzenia, opuszczeniu, przekreślonych szansach na założenie rodziny. Przypominam sobie, że serce miałem w strzępach, albo raczej rozgniecione szpilką na kobiecej stopie. Pamiętam też, że aby zagłuszyć ten stan, musiałem podróżować, pracować, zapijać, bawić się, żyć codziennie w pełni, brać i nie myśleć. Tylko nie dumać.

Tyle z mojej przedwczesnej dorosłości. Czy wie Pan, że Anna bohaterka innej wielkiej powieści, o nazwisku Karenin, miała 26-28 lat gdy przeżywała romans z Aleksandrem Wrońskim? I ona opisana jest przez autora jako kobieta niemłoda. Tak a propos Pana checkpointów, w Annie Kareninie kilkunastoletnie dziewczyny z bogatych domów swą kobiecość zaczynały balem. Nie pierwszą miesiączką, a właśnie balem. Stawały się osobami społecznymi, przestawały być dziećmi. Można zatem przyjąć, że skoro w tym naszym świecie nie ma takich wyraźnych punktów, dorastamy w chwili, gdy akceptujemy naszą rolę w społeczeństwie. Tfu... Kurczę znów nie tak chciałem. Idzie mi tu po prostu o akceptację, nie koniecznie ról społecznych. Pogodzenie się z sobą. 

I znów wracam do Braci. Najmniej lubię Dymitra, ale... Jednocześnie lubię go najbardziej. Gdy autor zaczyna opowiadać historię od jego strony, okazuje się najwspanialszy. Ta jego własna droga wiedzie ku nieszczęściu. Ale jest jej wierny. Pięknie wierny prawdzie o sobie samym,. Żyje najpełniej i najszczerzej ze wszystkich braci. Bardzo mi przypomina jednego z moich braci. Taka szczerość wobec siebie. Gdy jest smutno to smutno, gdy wesoło to wesoło. Na całego. Bez patrzenia na konsekwencje. Może właśnie to jest dorosłość. Analizowanie konsekwencji swoich czynów. Czy w ogóle jest możliwe życie bez tych analiz co mi wypada, co mogę a czego nie?

Ukłony

Stefan W.

P.S. Przepraszam za to, że odczuł Pan w poprzednim liście atak na siebie. Jakoś tak mnie słowa poprowadziły. A tymczasem podziwiam Pana.



niedziela, 14 lutego 2021

Cel! Pal!

Szanowny Panie,

chodziło oczywiście o Stygimolocha (to nawet ja wiedziałem).

Dużo Pan nawrzucał myśli przeróżnych – trudno to ogarnąć. Powycinam zatem trochę i pokleję:

I odpowiedź na pytanie quo vadis? Dokąd idziesz? Jaki jest cel mojego żywota? Jakie wartości są dla mnie ważne? Czy słucham swojego głosu wewnętrznego, który podpowiada mi że powinienem robić tak a nie inaczej? Czy ten głos systematycznie zagłuszam? Bo jeżeli zagłuszam, to po omacku podążam, bez celu, jak włóczęga w Odysei.

Cel. Oczywiście. Długa droga, mozolna nawet, wydaje się jednak lżejsza, gdy ma się poczucie, że idzie się w konkretnym kierunku. Chyba. No bo jesteśmy ludźmi, a co za tym idzie, na końcu nie czeka nas zachód słońca, morze i napis „the end”. Czeka nas śmierć. I może coś po tym. Odkładając na chwilę na bok życie wieczne, oznacza to, że te cele pośrednie musi Pan skądś wziąć. I tu pojawia się ten wskazany przez Pana „głos wewnętrzny”. No i czymże jest on? Skąd się bierze? Nie twierdzę, że go nie ma, bo sam go słyszę czasem, ale niestety jestem podejrzliwym skurczybykiem. Czy ten głos, to ten sam, co był wczoraj, czy już inny, tylko podobny? Czy to ja, czy Bóg? Czy może to mówią moi rodzice, którzy nagrali mi wiadomość do odsłuchu kiedyś w procesie socjalizacji, no i teraz akurat magnetofon odpalił? A dziś to chyba odpaliły magnetofon hormony, bo od rana mi głos nawija o gołych babach, cyckach i dupach. To znaczy te konkretne hormony, bo są też inne, które mi gadają, co innego, na przykład, że po co już wieczorem pisać, skoro można zamknąć oczy i zasnąć po prostu. A może to jednak jeden głos, może to ten ja idealny próbuję po prostu kierować tym mną zewnętrznym? A może prawdziwa jest wizja z Kaczora Donalda, gdzie na jednym ramieniu masz Pan aniołka, a na drugim diabełka? No, ale cel, cel, cel. Czy Panu rzeczywiście ten głos mówi, dokąd iść, czego chcieć? Bo, jak pominę te komunikaty wewnętrzne, które sprowadzają się do: siku! kawy! jeść! to mój na przykład dosyć regularnie powtarza, że muszę zmienić pracę. Ale czy to może być cel? No wydaje mi się, że nie. To raczej potrzeba. I zaspokojona po prostu zniknie. To za mało na cel. Celem mogłoby być napisanie książki na przykład. Tylko ten cel nie jest zgodny z celami innymi, wynikającymi z pewnych ról życiowych. Na przykład, żeby odgrywać poprawnie rolę dobrego ojca, pisanie książki jest zbędne. Ba, może być nawet szkodliwe (brak czasu dla dzieci, brak środków do życia). Cel „wychowanie dzieci” to inny cel, inna do niego droga prowadzi. Tu stabilna praca, stała pensja wydają się mieć sporą wartość. Samozadowolenie oczywiście też nie jest bez znaczenia. Myślę jednak, że dziecko musi nauczyć się bycia szczęśliwym, tak samo, jak uczy się wszystkiego innego. Jakiegoż to młodego człowieka ma szanse wypuścić spod swych skrzydeł rodzic, który jest wiecznie wściekły i zdołowany? Odpowiedź raczej jedna się nasuwa. Nie jest to wszystko jednak wcale takie proste. Bo to zaledwie drugi wspomniany cel. Przypisany do drugiej roli. A ról odgrywamy przecież więcej. Syn. Kumpel. Mąż. Przyjaciel. Profesjonalista. Kierownik. Uczeń. Entuzjasta. Czy wszyscy Ci ludzie patrzą w tym samym kierunku? Nie wydaje mi się.

(…) Ja sobie całkowicie zdaje sprawę z rzeczywistości, ale czy ja wyglądam Panu na masochistę? Ja się doceniam i lubię otaczać przyjemnościami, dobrymi ludźmi i małymi cudami. Życie jest zbyt prędkie, aby się cackać nad sobą jak kura nad jajkiem.

Nie, Panie Stefanie. Zdecydowanie nie wygląda mi Pan na masochistę. Czy ja wyglądam Panu na masochistę? Nie jestem nim. Czy nie lubię się otaczać dobrymi ludźmi, przyjemnościami, małymi cudami? Uwielbiam małe cuda. Ile razy tu już o nich pisałem? Nawet szkoda mi się powtarzać. Te wszystkie piosenki, które wciąż kołują nad moją głową, książki, filmy. Panie Stefanie, jeśli coś mnie boli, to jedynie to, że tych wspaniałości jest tyle, że nie jestem w stanie ich wszystkich doświadczyć. To jest problem, że nie umiem zagospodarować sobie życia w ten sposób, żeby popróbować wszystkiego. Zachłanność. To mój grzech największy. Ale tego o tym „cackaniu” to nie rozumiem. Bo nad kim Pan się masz cackać, jak nie nad sobą? Ostatecznie, jest Pan pępkiem swojego świata, tak jak i ja jestem swojego. Oczywiście mogę dbać o innych bardziej niż o siebie, ale centrum mojego świata zawsze pozostanie tu. Wszak stąd wszystko widzę.

Inna sprawa: skąd Pan wziął ten związek frazeologiczny? Bo jakiś podejrzany mnie się wydaje. Czy można w ogóle cackać się nad czymś? Czy raczej z czymś?

Wracając do Pana listu, bardzo mnie interesują te momenty, w których dziecko staje się chłopcem, chłopiec młodzieńcem, młodzieniec mężczyzną. Czy można je sprecyzować? Jasno określić, że w tym momencie chłopak dorósł, dojrzał, zmężniał. Kiedy to się dzieje? 

No ja to nie wiem właśnie. O tym pisałem wcześniej. W pewnym sensie w tej rzeczywistości „kawowo-herbacianej”, jak Pan ją nazwał, brakuje tych wyraźnych „checkpointów”. Może też w naszych czasach brakuje trochę rytuałów. To znaczy, nie że jakoś za nimi tęsknię, ale w pewnym sensie Zachód przestał zawracać sobie głowę tymi momentami przejścia. My tu jeszcze jedną nogą stoimy w Polsce katolickiej, gdzie są komunie, śluby, chrzty, a drugą już w tym liberalnym bezkrólewiu. Jest to zatem dosyć mylące. Bo może i ludzie przyjmują dosyć tradycyjnie, że skoro Pan po ślubie i już z wózkiem Pan łazisz, to niechybnie mężczyzna. Powiem Panu jednak, że widzę tu czasem tych chłopców, co to właśnie wózek prowadzą z rana i wcale nie wali od nich facetem. Przeciwnie – spojrzenia jakieś przestraszone, zmieszane, krok niepewny, często jakby zawstydzeni swą rolą. To oczywiście nie jest zasada, ale chodzi mi o to, że człowiek sam jest zaskoczony tym, że przechodzisz Pan na drugą stronę, a tam nie ma żadnych odpowiedzi, tylko nowe znaki zapytania. No weźmy Pana na przykład. Jak Pan się zdecydował na swój pierwszy ślub, to dla Pana kolegów to był niemal szok. Tak go ciągnie do tej dorosłości? I powiem Panu, że tak czułem, że Pan już wchodzisz w inny świat. Ten poważny. Że już właśnie będzie Pan Stefan, a nie Stefan po prostu. I czy było tak rzeczywiście? Czy mając te dwadzieścia kilka lat i żonę u boku poczuł się Pan mężczyzną? Ja z żoną, dwójką dzieci i z trzydziestką ósemką na karku wciąż mam wątpliwości, co do swojego statusu. Może to jednak ten „nowy wspaniały świat” daje mi za dużo dowolności w wydawaniu osądów? Czy może jest już tak, że konsumpcyjne bóstwo zachodniego świata pozwoli mi nazwać się mężczyzną dopiero wtedy, kiedy złożę w ofierze nowy samochód prosto z salonu, dom na przedmieściach i złotą kartę kredytową? Głupie? Sam już nie wiem.

Znaczy nie rozumiem po co wjeżdżać na siebie tyloma inwektywami, kiedy i tak rzeczywistość dookolna nas chłoszcze po łydkach jak ten chiński właściciel restauracji, w której pracowałem w Londynie.

Ach, Panie Stefanie, to jednak chyba tylko kwestia stylu. Wcale nie czuję, żebym jakoś szczególnie wjeżdżał na siebie w tym wpisie ostatnim moim. Nawet się zdziwiłem, że tak Pan to odebrał. No że mam dużo pytajników  w głowie, czy to coś złego? Jeśli rzeczywiście mam coś przeciwko sobie, to jedną konkretną rzecz, a mianowicie to, że nie mam żadnego fachu w ręku. Wszelkie inne inwektywy to tylko zabawa myślami i słowami. Niewinna raczej.

Dobra, bo chciałem rozbić tę odpowiedź na punkty, żeby jakoś ładu nadać mojej odpowiedzi, ale już widzę, że woda się zaczyna lać.

Pozdrawiam i czekam na pierwsze relacje z powrotu do Vigo.

Paweł D.


poniedziałek, 8 lutego 2021

Grzeszne ciało Tołstoja

 Szanowny Panie, 

nie podzielam Pańskiego samokrytycyzmu. Znaczy nie rozumiem po co wjeżdżać na siebie tyloma inwektywami, kiedy i tak rzeczywistość dookolna nas chłoszcze po łydkach jak ten chiński właściciel restauracji, w której pracowałem w Londynie. Stał za pół nagimi kucharzami i niczym Hefajstos skąpany w płomieniach swej kuźni, bił trzcinką po nie okrytych łydkach swych pracowników, przeklinając przy tym i poganiając po kantońsku czy innemu. Alegoria. Skoro życie ma już w rękach trzcinkę i bije, i znienacka, i ile sił, po co najdroższy Panie P. ułatwiać mu sprawę? Po co podciągać bożonarodzeniowy dres? Żeby w gołą skórę walił? Nie. Nie dla mnie. Zwykle, gdy rozbieram się do naga, staję przed lustrem... patrzę krytycznie na wszystkie swoje niedokładności, łuki i wklęśnięcia. Podziwiam jak mało czasu mi zajęło by stracić sylwetkę i całą siłę, którą mogłem pochawlić się w listopadzie zeszłego roku. Pracowałem na nią cztery bite miesiące na siłowni. A teraz po niej zostało jedynie wspomnienie. Patrzę na siebie nagiego. Obracam się i widzę, że jestem piękny. Dosłownie sobie mówię: Jesteś pięknym mężczyzną Panie S.

Proszę mi wierzyć, że niemal raz w tygodniu znajdzie się ktoś, kto z miłą chęcią wytknie mi moje słabości. Nie godzę się. Nie będę dorzucał chrustu do ognia. Powie Pan, że się oszukuję. Bynajmniej nie zgadzam się. Ja sobie całkowicie zdaje sprawę z rzeczywistości, ale czy ja wyglądam Panu na masochistę? Ja się doceniam i lubię otaczać przyjemnościami, dobrymi ludźmi i małymi cudami. Życie jest zbyt prędkie, aby się cackać nad sobą jak kura nad jajkiem.

Wczoraj przypomniał mi się apetyczna historia Tołstoja. Wiadomo, wielki moralista, większy jeszcze grzesznik. Nabawił się różnorakich chorób wenerycznych od obcowania z prostytutkami. A sumienie leczył chłostaniem swego grzesznego ciała. 

Wracając do Pana listu, bardzo mnie interesują te momenty, w których dziecko staje się chłopcem, chłopiec młodzieńcem, młodzieniec mężczyzną. Czy można je sprecyzować? Jasno określić, że w tym momencie chłopak dorósł, dojrzał, zmężniał. Kiedy to się dzieje? 

Literacko-historycznie podchodząc do tematu musi być jakiś czynnik zewnętrzny. Niech będzie niechciana miłość, czy też pożoga wojenna, a może śmiercią grożąca przygoda? No ale życie nie jest przecież usłane zwrotami akcji jak w 90-minutowych przygodach Indiana Johnsa. Wszystko jest znacznie bardziej rozciągnięte, czasowo długie. 

Codzienność jest raczej kawowo-herbaciana, obiadowo-mizeryjna. Codzienność stawia nam takie problemy jak zaśnieżony samochód. I dobrze. Ale gdzie w tej zupie emocji, wydarzeń i miłostek jest ten punkt, w którym P. stanie się Panem P.? Gdzie się to wydarza? 

Droga jest wyjściem. Mozolna i długa. Ścieżka w kniejach dnia powszedniego. I odpowiedź na pytanie quo vadis? Dokąd idziesz? Jaki jest cel mojego żywota? Jakie wartości są dla mnie ważne? Czy słucham swojego głosu wewnętrznego, który podpowiada mi że powinienem robić tak a nie inaczej? Czy ten głos systematycznie zagłuszam? Bo jeżeli zagłuszam, to po omacku podążam, bez celu, jak włóczęga w Odysei.

A w Grecji nie śmierć a wygnanie ze swojego miasta najgorszą było karą. 


A co do dinozaura. Z początku myślałem, że triceratops, potem Regaliceratops peterhewsi, w końcu poczytałem o Pachycefalozaur, który miał wyjątkowo twardą czaszkę. Podejrzewa się, że bił się uderzając bokiem łba jak np. żyrafy biją się swoimi szyjami.

Skoro jednak na S. to może Spinozaur albo Stegozaur??


Ukłony

Stefan W.

sobota, 6 lutego 2021

Niedorost

Szanowny Panie,

Wojtek Sokół rapował o sobie jakiś czas temu (czy tez melorecytował w zasadzie, bo do tego bardziej sprowadza się jego rapowanie): jeszcze nie zgred, już nie małolat. Mam wrażenie, że połowa ludzi w naszym wieku jakoś to podłapała, bo też i Wojtek Sokół, bądź co bądź, ma wyczucie tego, co też jego rówieśnicy chcieliby usłyszeć. Ja może wielkim fanem Wojtka nie jestem (chociaż lubię go w miarę – nie powiem), ale poniekąd przez długi czas też tak o sobie myślałem. No, że wie Pan, może już pesel wskazuje na dojrzałość, ale w sercu wciąż zielono i czarno (w sensie trochę fajnych zajawek, ale i jakieś gówno-emo w głowie).  

***Antek usiadł obok mnie i czyta na żywo, co też ja tu wypisuję. Muszę zatem uważać, co spod palców wychodzi, bo już właśnie musiałem się przed chwilą tłumaczyć z wyrazu na „g” użytego w poprzednim akapicie.

Antek, o czym napiszemy wujkowi?

Zagadka od Antka: Który dinozaur charakteryzował się bardzo twardą czaszką?

Podpowiedź: Jego nazwa zaczyna się na literę „S”.  ***

Kontynuując wątek z pierwszego akapitu… Ogólnie to wydawałem się sobie dosyć fajny. W tym, że raczej dają mi mniej lat niż mam w rzeczywistości, że jeszcze się umiem zabawić, że kontynuuję niektóre zainteresowania z młodzieńczych lat, że wciąż pielęgnuję w sobie różne naiwne marzenia itp. Ostatnio dochodzę jednak do wniosku, że to może i faktycznie sympatyczne, ale jednak świadczy o jakiejś ułomności. Może i nie tylko mojej, ale i całego systemu – bo też takich niedorostków teraz na pęczki. I jak patrzę na tych innych, to wie Pan – no flaki się we mnie przewracają. Widać, jak to się kurczowo trzymają tych symboli młodości, a tymczasem młodość obśmiać ich tylko może, bo do niczego innego to się nie nadaje. Niemniej są wciąż ci normalni, trzymający się pewnego porządku i odnajdujący się na kolejnych etapach tego maratonu, wzrastający. I jakoś zupełnie niezależnie od własnej woli, coraz częściej odwracam głowę w ich kierunku. Sam nie wiem do końca dlaczego. No pewnie, żeby ich podpatrzeć trochę, żeby oswoić wzrok, nauczyć się czegoś i ostatecznie może jakoś zacząć ich małpować. Po co? Najbardziej zazdroszczę inicjatywy i zdecydowania. Wie Pan, w takich codziennych sprawach, ale i w takich życiowych (nazwijmy je już tak). Zakup samochodu? Ok. Tu popatrzę, tam pojadę, do tego zadzwonię  i kupię. Mieszkanie? Brakuje pieniędzy? Sprawdzę swoje możliwości, ocenię sytuację, sprawdzę rynek. Potem najwyżej wezmę ten kredyt na 10, 20, 30 lat i będę spłacał. Jeśli ma to sens, bo jeśli nie, to po prostu nie kupię i będę inaczej sobie tę przyszłość budować. Sprawdzę, pomyślę, zdecyduję, zrobię.

Och. Do bani jest być niedorostkiem. Stary, pomarszczony, ale ciągle chłopiec. Jakaś pokraka z filmów Lyncha. Chcemy z J. poszerzyć przestrzeń życiową. Chcemy? No, może J. chce (nie wiem tego). Ja chcę wybrnąć z tego z twarzą po prostu. No tak, tak. Powiększamy to, czy szukamy nowego? Kilkaset tysięcy i raty możliwe do spłaty? Wszyscy to robią. Lepiej teraz – poczekamy jeszcze trochę, to nie dadzą, bo człowiek za stary będzie. Takie czasy, trzeba się zdecydować tylko. Poszukać. Zbadać swoją zdolność kredytową. Potem coś obejrzeć. Podpisać umowę i działać. Iść do przodu.

O, łaaa! No, ale widzi Pan. Ja nie umiem znaleźć przyjemności w ogarnianiu. Jak coś takiego robię, to w panice, gubiąc się co chwila, a potem ciężko oddycham ze zmęczenia. Jak pomyślę o kredycie na lat 30, czy nawet 20, to serce od razu mi szybciej zaczyna bić i to bynajmniej nie z podniecenia, ale ze strachu. Ze zmęczenia przyszłego.  Ze stresu, który nadejdzie.

Z drugiej strony, kim będę, jeśli nie zacznę patrzeć na siebie, jak na mężczyznę, nie zacznę udawać mężczyzny, aż w końcu nie stanę się mężczyzną? No, powiem Panu – na pewno nie będę chłopcem. Nie będę nawet młodzieńcem - kimś pomiędzy chłopcem a mężczyzną. Nie będę, nawet jeśli bym chciał (a w sumie to i chcę coraz mniej). Bo i jednak to bzdura, że jesteśmy tak starzy, na ile się czujemy. Ludziom oczu nie zamknę, a i swoje odbicie w oczach tych widzę. No i męczy mnie, że to, co tam odnajduję, jest takie raczej nieokreślone. Niemniej to coś jest jednak z roku na rok tylko bardziej pomarszczone, jakieś chropowate, niezdrowe.

Mam może ze dwa swetry, które noszę tylko do pracy, od czasu do czasu. Jeden garnitur (ślubny), jedną marynarkę luzem (od siedmiu lat tę samą), jakieś jedne bardziej eleganckie spodnie (kupione z przymusu). Za to chyba sześć bluz z kapturem. Z osiem czarnych t-shirtów. Jeden biały z Black Sabbath. Jeden z Kornem. Jeśli buty, to raczej sportowe. Moje ulubione – białe Reeboki. Fajne czarne dresy, które dostałem od Mikołaja, i w których rozbijam się teraz po dzielni, oraz dwie czapki Yeyo.

Dwadzieścia lat temu byłbym zachwycony swoją szafą. Dziś patrzę i myślę, czy aby na pewno wszystko jest w porządku.

No.

Pozdrawiam,

Niedorost

 

PS. Rusz Pan dupę i odpisz, bo mi nie starczy motywacji, żeby tak w próżnie wysyłać.