wtorek, 27 października 2015

Czasem słońce, czasem siku

Szanowny Panie,

pewnie Pan już ma wieści z Polski i wie doskonale, że nastało nowe. Tak. Zwycięstwo jest wielkie i przede wszystkim ta większość jest. Jest samodzielność. Ja się cieszę, że mi wódka została z robienia nalewek, to mogę sobie chlapnąć na wieczór. Zresztą akurat alkoholizm z punktu widzenia nowej władzy jest chyba wporzo. Swojski, męski i katolicki. Alko-folklor z Polski B.

No i dobrze.

No i pierwszy raz bez lewicy. Akurat, jak ja pierwszy raz w życiu na lewicę głos oddałem. Łel, łel, łel...

My tu jednak o dupie Maryni (Marynie), a przecież jeszcze są rzeczy ważne, o które Pan pytał w esemesach ostatnio, a ja nie odpowiedziałem, bo konował ze mnie. To odpowiem. Po kolei...

"Hello my friend, jak idzie...

(Część I.) wychowanie syna

Złota, polska jesień. Piękna, polska jesień. W poniedziałek zwłaszcza o 6.30, jak budzik trzeci już napierdala,  a Pan od oka otwarcia myślisz sobie, że musisz się zmusić do powstania, zęby zacisnąć i po prostu dotrwać do piątkowego popołudnia. No i jeszcze Pan sobie myślisz, że może jeszcze przestawisz budzik raz, ale zaraz się rozsądek włącza, że wtedy to już cały plan poranka, a w zasadzie i dnia całego pójdzie się jebać, humoru nie będzie i zupełnie już nic nie będzie. Tak, jakby rządy PiS-u nadejść miały (ha, ha, ha). No i Pannie J. trzeba powiedzieć, żeby wstała, bo na trening nie zdąży i jak wstanie, to jeszcze chwilę poleżeć, potem szybko, na nogi, dresów szukać, czy czegokolwiek przypadkowego do ubrania, bo najpierw to z Gastro na siku lecieć trzeba, a potem dopiero można ogarniać, czy też dalej nie ogarniać, ale ważne, że dalej. Na spacerze Pan myślisz sobie, że ludzie są pojebani, że w mieście siedząc, psy sobie biorą, żeby później z nimi łazić przed 7 godziną jeszcze, jakby mogli spokojnie te kilka minut pospać jeszcze. A to łażą i się witają, i zagadują (o zgrozo!).
No, anyway, wracasz Pan... Wracam ja z tego spaceru, Panna J. na trening śmiga, Pan A. śpi jeszcze, bo do północy na nogach był, to co ma nie spać. Zatem szybko, szybko. Zęby myjemy, prysznic, koszulę prasujemy, skarpetek szukamy, gatek szukamy, ubrania przerzucamy i przerzucamy, się ubieramy, jajko gotujemy, chyba, że na wieczór ugotowaliśmy, jakieś coś innego jeszcze na śniadanie dla młodego szykujemy. Ok. Można budzić. Wstać nie chce. Wstawaj! Elo, chłopaku! No, do cioci A. idziemy, do B. i do K. Wstawaj, wstawaj... Nie wstaje. Chcesz Elma obejrzeć? "Obejrzeć Elma", Wstaje.  Po drodze mu pieluchę ściągam z nocy zasikaną. Będziesz sikał? Nic. Chcesz na nocniczek? Nic. Nie chcesz? "Nie". Elma? "Elma". Ok. Nie chcesz usiąść na nocniczku? I będziesz oglądał. "Nie". Ok. To idę po suchą pieluchę. Nic. Trzydzieści sekund później klnę i tapicerkę z poduch kanapowych ściągam, bo zaszczane. Ja się wkurzam, Pan A. płacze, bo ja się wkurzam. Ale to głupie siki tylko, więc się uspakajam. Przepraszam. Przeprosiny chyba przyjęte. Ubieramy się? Nie. Płacz i dramat. Próbuję, próbuję, gram spokojnego. Przekonuję. Negocjuję. Z pokoju wybiegam. W futrynę zaraz z bani przywalę, bo już mnie cholera strzela. Skąd ta Panna J. całą tę cierpliwość bierze, ja się pytam? No skąd? Jednak matka, to matka. Na ring wracam. Zjesz coś? "Nie zjem". No zjedz, trzeba śniadanie zjeść. "Zjem". Jest sukces. No i teraz śniadanie. Pan A. na szczęście ma apetyt, więc aż miło patrzeć. Jajo zje i nawet sam sobie bułę smaruje masłem. I pół godziny może sobie to śniadanie tak konsumować i masło dziugać i bułki masłem taplać. A Pan tylko patrzysz na zegarek i myślisz sobie, ile to do pracy się spóźnisz z samego poniedziałku. 

Zatem nie jest tak, że zawsze lekko i poezja, i dźwięki melodii...

(część II) opieka nad moją siostrą (w sensie, że Pańską)

No. Sama się sobą opiekuje. Feministka w końcu i na MMA chodzi. Serial jakiś obejrzymy sobie z wieczora albo coś. Jeśli Pan A. akurat jakoś wcześniej zalegnie, bo jak nie, to nie. A zresztą teraz to jeszcze Pannie J, studia doszły, więc i prace ma domowe, no i na piwo ma z kim wyjść. Czasem ją nakręcę, żeby mnie po plecach pogłaskała. 

(część III) cała ta reszta rzeczy bardziej (ważnych)

Wszyscy zdrowi, na chleb jest. Tylko na kosza mało osób chętnych. Jak Pana nie ma, to ludzie zapał tracą.

(część IV) i mniej ważnych

Pastę z fasoli czerwonej zrobiłem ostatnio. Może w ramach nowego hobby wezmę się za potraw przyrządzanie. To chyba ten wiek już, żeby znaleźć sobie jakieś chujowe hobby. 

I jeszcze był drugi esemes, w którym Pan pytał między innymi o to, czy "ćwiczysz tatuaże na świńskiej skórze?"

Otóż nie ćwiczę rzecz jasna, co jest o tyle słabe, że obiecałem koleżance, że do końca 2015 r. zrobię jej dziarę. To mam dwa miesiące, nie mam sprzętu i nic nie umiem. Jakoś to będzie. 

A z tymi Pańskimi żaglowcami to niezły zbieg okoliczności - jak z filmu jakiegoś. 

Czekam na kolejne fotki okrągłe. 

Paweł D. 

sobota, 17 października 2015

Maska wieku



Szanowny Panie,

Fryderyk Chopin i Eye of the wind ("Albatros") w A Corunie fotografowane z pokładu Le Quy Don.
Pan się zupełnie nie martwi o Pana A. bo jak Panu i Pani J. zejdzie się z tego świata, to przecież ja się nim zupełnie dobrze zaopiekuje. Wezmę go sobą w świat i razem zwiedzimy, zdobędziemy, zakochamy się w jakichś pięknych dzięwczętach itd., itp. A że nie będzie o Panu pamiętał? Pan chyba zwariował. Trudno zapomnieć o takimś człowieku jak Pan. Nie chcę Pana za bardzo chwalić, ale do cholery jasnej, przestańmy się oszukiwać i powiedzmy sobie szczerze, że niezła dupa z Pana. Nie tylko przystojny gość, w końcu wziął Pan za żonę przęśliczną moją kuzynkę, ale także jest Pan dość mądry, zabawnym człowiekiem. Mam z Panem mnóstwo historii i musiałaby stać się naprawdę rzecz niezwykła, gdyby popadł Pan w zapomnienie. Umieraj sobie Pan zatem spokojnie. O nic się nie martw. Lataj gdzie chcesz drogi chłopie. Bo to tylko śmierć.

Trudność w pisaniu do Pana polega na tym, że gdy zaczynałem to robić parę lat temu, miałem pod ręką kilka historii, które ratowały sytuację. W tej chwili z historii wypsztykuje się gdzie indziej i okazuje się, że nie ma we mnie nic więcej niż tych kilka opowiastek z dnia codziennego. Przestałem przejmować się jednak swoimi niedoskonałościami i po prostu przyjmuję możliwości mojego umysłu takimi jakie są. 

W podróży dookoła świata, bo przecież może uda się mi tego dokonać, dużo można się o sobie nauczyć. Nigdy nie będę takim bosmanem, ogarnięcie szplajsu, forma węzła na linie, jest dla mnie nie do opanowania. Już nawet kręcenie śrubą rzymską w prawą czy też lewą stronę jest trochę ponad moje możliwości. Nie chcę powiedzieć, bo to przecież nieprawda, że jestem totalnym idiotą. Ale gdy mam zająć się techniczną stroną życia, mój umysł zaczyna błądzić po niezbadanych ścieżkach. I nie w jakimś celu konkretnym, czy też przychodzi mu do głowy myśl ogromna. Po prostu, jak bywa z błądzeniem, gubi się w swoich zakamarkach, a potem znajduje drogę i stara się przypomnieć, jak z tą śrubą było. W lewo? Czy w prawo? A jak w prawo, to w którą tak naprawdę? Bo przecież śruba wisi do góry nogami, więc najlepiej zrobić dokładnie odwrotnie niż się mi wydaje. Słowem bosmanem nigdy nie będę, bo też nie takie mam ambicje i możliwości życiowe. Żeglarzem już być mógłbym bardziej. Oficerem? Być może. Ale to przecież bardzo nudne. Siedzi taki na mostku, wydaje rozkazy, a raczej pilnuje wykonywania rozkazów przez sternika. No właśnie. Gdyby chociaż oficerowanie polegało na sterowaniu? Ale nasi przodkowie marynarze nawet tego się wyzbyli. Oficerom zostało nadzorowanie, co najczęściej wygląda tak, że narzekają na umiejętności sterników. W zdaniach typu: „dupa nie sternik”, albo „kurwa 190 to nie 180” jest trochę ludzkiego ego. Pewność siebie to wspaniała cecha, ale sądzę, że często niepewność przykrywana jest łatą funkcji. Pełniąc jakieś zaszczytne stanowisko, człowiek po prostu nasiąka cechami, które stereotypowo z tą pozycją się wiążą. Buduje to maskę, gębę, jakby powiedział Pana ulubiony autor. Ta gęba śmierdzi mi niemytymi zębami, znaczy oszustwem. Tak jak ta dziewczyna w A Corunie, którą widziałem, a która z daleka wyglądała całkiem ładnie, zwłaszcza dzięki mocno podkreślonym czerwoną szminką ustom, ale jak się zbliżyłem, okazało się, że szminka podkreśla także jej żółte, papierosowe zęby. Tak jest z tym maskami, które mamy na sobie. I naprawdę szukam człowieka, który ich nie ma. I chyba znam paru, zazwyczaj są moimi przyjaciółmi, albo nimi będą.

Oczywiście nie oznacza, że sam maski nie noszę. Mam pełną świadomość istnienia i to jest narzędzie, które można stosować do wielu aktywności związanych z wpływem na społeczeństwo. Mając świadomość masek, które noszę, zdziwiłem się odkrywając nową: wiek. Od jakiegoś czasu traktowany jestem inaczej, bo jestem starszy od pozostałych. To mnie bardzo dziwi, bo czuję że nie zasługuję na specjalne względy. Z powodu wieku jednak, mniej się do mnie czepiają, więcej szacunku okazują i bardziej liczą się z moim zdaniem. Wiek nadaje mi pewnych cech, które uchodzą i odbiera smaczku innym cudownościom wieku, ale młodzieńczego, gołowąsowego. Cudne, przerażające, zachwycające i okropne. Wszystko w jednym.

Z wiekiem i noszeniem mask wiąże się ten wpis, nie przypadkowo. W A Corunie oprowadzałem polską załogę Le Quy Dona po żaglowcu Fryderyk Chopin. Tak długo tam staliśmy i naprawialiśmy bukszpryt, że w końcu moja miłość, kwintencencja przygody, otwartego życia, morza, przestrzeni... Przypłynęła i spotkały się dwa żaglowce w hiszpańskim porcie. 
W zasadzie to trzy żaglowce, bo stał tam też „Eye of the wind”. Pan nie wie co to jest „Eye of the wind”, ja też nie wiedziałem, dopóki nie uświadomiono mnie, gdy z niego zszedłem. To żaglowiec, który grał rolę „Albatrosa” w filmie „Biały szkwał”. To ten, który opowiada o chłopakach pływającyh na początku lat 60-tych w szkole pod żaglami na Karaibach. Ten film sprawił, że zakochałem się w żaglowcach i już po nim chciałem pływać. I proszę. Pływam. Tym razem do Wietnamu.

Czy to nie filmowa sytuacja, że w jednym porcie spotykają się trzy tak ważne dla mnie jednostki? Ta która jest moim ideałem i która wszystko rozpoczęła. Ta która jest mi szczególnie bliska, bo na niej pływałem po raz pierwszy, bo pachnie mi przygodą i zabawą, wolnością. I w końcu ta, która jest moją pracą, ale ważniejsze, że umożliwia przepłynięcie ogromnej części świata. Zebraniem nowych historii, wzbogaceniem się o ogrom doświadczeń, których cena rynkowa nie istnieje.

Z mojego nowiutkiego żaglowca, przeszedłem na ten najstarszy, ponad stuletni i zaskoczył mnie rdzą, ciasnotą i małością. A potem poszedłem na Chopina. Nigdy nie doznałem takiego wstrząsu. Ja wiem, że Le Quy Don to nieśmigany żaglowiec, ale i tak Fryderyk w moich oczach zrzucił swoją maskę. Pokazał się mi takim, jakim jest. Dojrzałym, zardzewiałym, lekko zapuszczonym statkiem. Jego wspaniałe wanty, przestały być wspaniałe, wydałe się małe i przeznaczone dla dzieci. Jego mostek kapitański wydał się zabawny, przy tym który jest tutaj. Jego wnętrze, było takim jakie jest w rzeczywistości: ciasnym, nawet klaustrofobicznym. Wyszedłem stamtąd zawstydzony. Coś jakbym zobaczył nagą siostrę. Zmieszany. Zaniepokojony tym, że coś straciłem. Bezpowrotnie straciłem. Tak jakbym odkrył prawdziwą twarz swojej kobiety, która zmyła makijaż i wyszły wszystkie jej naturalne cechy. Czas. Wiek. 

Teraz się z tych myśli już otrząsnałem i nawet sądzę, że zyskałem więcej niż straciłem. Zyskałem spojrzenie, całkiem nowe spojrzenie, umiejące nazwać rzeczy po imieniu.

Ukłony

Stefan W.

środa, 7 października 2015

Wpis pospolity

Szanowny Panie,

przede wszystkim wielkie podziękowania za widoki z bułaja, czy też przez bułaj - pomysł bardzo mi się podoba i w ciekawy sposób przedstawia tę Pańską nową, "którątojuż?" przygodę. Ja rzeczywiście jakoś nie potrafię się zmobilizować od dłuższego czasu do regularnego pisania (ani też w ogóle do niczego tak na prawdę), więc proszę w ogóle nie czekać na te moje posty, tylko cały czas bułaj obserwować, fotografować i galerię powiększać. Ja pisać się oczywiście też postaram -  nie, że to jakoś odpuszczam, ale wie Pan najlepiej, jak to ze mną jest...

Lwów to był miły wyjazd. Nie był jednak chyba jakąś szczególną przygodą, jak zasugerował Pan w swoim wpisie. Taka przygoda standardowa raczej. Co zapamiętam z tego wyjazdu? Że w knajpach mają tanio na tej Ukrainie, więc łatwo popłynąć. To zresztą właśnie uskutecznialiśmy - bo to był w końcu chyba nasz pierwszy wyjazd bez Pana A. od Sylwestra, więc oddaliśmy się głównie takiemu błogiemu pijaństwu. No może nie tylko błogiemu. Momentami było to pijaństwo całkiem biesiadne i rubaszne. Bo to w końcu w jakiejś tyrolskiej karczmie wylądowaliśmy i się dobijaliśmy do dna. Skończyło się tym, że mnie to jakieś jedzenie musiało zaszkodzić, bo po powrocie do hostelu (drogi której nie pamiętam prawie wcale) zwróciłem je na lodówkę, na której to leżała moja biedna empetrójka. Piotr Pan natomiast (wszystko to jego wina) zaginął gdzieś zupełnie w tych ciemnych lwowskich zaułkach i gdyby nie to, że Panna J. ogarniała sytuację, to w ogóle mogliśmy źle skończyć (zwłaszcza ten Piotr Pan - łazęga pijacka).

Zabytki też były.

Na wyjazdy dalekie to ja się już jednak zupełnie nie nadaję - przyznam się do tego. Coś tam u mnie w głowie przeskoczyło i się boję. Drogi się boję. Jak na wiosnę z tego Paryża wracałem, to tak się jakoś czułem okropnie na pokładzie samolotu. Żołądek mi do przełyku podłaził. I myślałem, że to tylko kwestia latania, którego w zasadzie w ogóle przecież nie lubię, ale to nie o to chodzi chyba. Teraz busem jechaliśmy, a bus ten nie miał pasów bezpieczeństwa, no i znowu zestrachany byłem. Najbardziej to o to, że razem z Panną J. podróżuję. I nie mogłem myśli takiej odgonić, że jakbyśmy na coś wpadli, to bez tych pasów, to przecież byśmy nie przeżyli na sto procent, a wtedy Pan A. by sierotą został. A najgorzej, że On przecież jeszcze mały. To On by nas w ogóle w przyszłości nie pamiętał nawet. Chyba na jakiś czas to w ogóle rzucę podróże nawet takie bliższe, Zresztą i tak czasu mam na nie niewiele, bo tylko praca, praca i praca. To się na razie nie zmienia. No, ale na chleb jest. Nie ma co narzekać.

Nie będę kontynuował, żeby się za bardzo nie przemęczać i pozostawić sobie jakiś niedosyt. Może wtedy będzie mi łatwiej następnym razem posta rozpocząć.

Pozdrawiam i czekam na dalszą fotorelację.

Paweł D.

PS. Zmieniłem tytuł, bo poprzedni mnie się zupełnie nie podobał.

poniedziałek, 5 października 2015

Bulajowa seria


Szanowny Panie,

nie doczekam się pańskich przygód we Lwowie, więc wysyłam serię zdjęć bulajowych. Po tygodniu płynięcia, jesteśmy w A Corunie, czyli hiszpańskiej stolicy Galicji. To jest miejscowość po drugiej stronie Biskajów, która słynie z jednej z najstarszych latarni morskich. Nie jesteśmy tu dla tej przed chrystusowej budowli, ale dlatego, że nam pierwszy napotkany sztorm o sile 8-9 w skali Beauforta rozwalił saling w bukszprycie. Musimy go naprawić. Nie jest to złe miejsce na takie działanie. No ale nie będę Panu się zbytnio rozpisywał, bo chciałbym coś specjalnego tutaj zamieszczać. Potrzebuje na to trochę więcej czasu. Proszę jednak nie być zły na mnie. Proszę cieszyć się zdjęciami.

Ukłony
Stefan W.


Pierwsze zdjęcie Bałtyku.

Ciuchcia na Północnym

Pierwszy przechył i bulaj pod wodą.

Ta czapka jest ze mną od początku.

Białe brzegi Dover.

Zachód na Biskajach.

A Coruna.