piątek, 31 grudnia 2010

Do siego roku

Panie Pawle,

w ostatnim wpisie w starym, wysłużonym roku napisał Pan o naszym blogu "badziewny". Panie Pawle, nie tylko zawiódł Pan mnie, ale też i podejrzewam czytelników. Żeby udowodnić Panu ile złego Pan uczynił to zgłaszam niniejszym naszą Fangę do konkursu Blog roku 2010! A co? Mogę, więc to zrobię.
Jest kilka kategorii. Jedna z nich to blog prywatny, a druga absurdalny i offowy. Wydało mi się, że śmieszniej będzie gdy będziemy w tej drugiej kategorii. Zresztą tym samym przyznaję Panu rację. Absurdem jest, że ktoś to czyta... he, he

Modą i tradycją w ostatni dzień starego roku są podsumowania. A tutaj nie tylko mamy rok 2010, ale całą dekadę. Ostatnio z olsztyniakami zastanawialiśmy się jak będą te 10 lat nazywać. Kurna mol takie ludziska żyjące w pierwszej dekadzie XX wieku mieli fajnie. Żyli w Młodej Polsce. Czasie dekadencji, modernizmu. Naszymi sukcesami jest ipod, google, youtube... no jakoś nie fajnie to brzmi. A może ten fejsbuk? - najlepiej opisuje naszą dekadę. Nuda!!! A może w muzyce wydarzyło się coś tak niepojętego, że nazywać ten okres będą dziesięcioleciem GAGA. Ale to chyba już kiedyś było. No to w takim razie proponuję nazwać te lata czasem terroryzmu. Fajnie brzmi. Mieliśmy zamachy, wariatów w brodach. Nie. Musi być coś opisującego ten okres. Kwintesencja zmarnowanego czasu... bo przecież pisze Pan, że 2010 był rokiem zmarnowanym. Pamiętam, że ten poprzedni też tak Pan nazywał. A poprzednie zapewne podobnie. A lata lecą, brzuszki rosnął, włosy się przerzedzają, człowiek wcale nie mądrzeje. Opisanie tego dziesięciolecia jest dla mnie trudne, bo tyle się działo w moim prywatnym życiu, że to chyba zamazuje mój obraz. Jak tak sobie patrzę wstecz, to dochodzę do jednego i powtarzanego wniosku, życie jest jednak piękne.

Zaskoczyło mnie jak bliskie Pana postanowienia noworoczne są moim postanowieniom. Języki, ćwiczenia fizyczne, podróże, muzyka, książki i książka. Jedynie to z tą abstynencją Pan przesadził. Dziwi mnie też to, że tak Pan przywiązuje się do tych postanowień noworocznych. Byłoby dziwne i podejrzane, gdyby choć jedno zostało dotrzymane. Bo co? Bo to 2011? Bo Pan się zmieni, bo ja się zmienię? E tam... ludzie się nie zmieniają. Więc i Panu urośnie miły brzuszek, nie spłodzi Pan w 2011 roku trójki dzieci... chociaż... w sumie to jest możliwe. Nie podejrzewałem Pana o takie skłonności. Pana panienka musi dobrze przemyśleć swój wyjazd na podbój Niemiec. Kurna mol. Skupmy się choć na jednym postanowieniu, albo dwóch... dla ciała i ducha. Jedno to ćwiczenia, drugie ja mam, a Pan sobie coś tam wymyśli. Z tymi ćwiczeniami, to postanowiłem wdrożyć, to co w komentarzu wpisała pańska czytelniczka. Idę biegać. Od jutra punkt dziewiętnasta jogging po śniegu. Dołączy Pan?

Do zobaczenia za rok.

Stefan W.

czwartek, 30 grudnia 2010

Co to z nami będzie?

Szanowny Panie,

jak człowiek nie robi czegoś regularnie, to w ogóle przestaje to robić. Pan weźmie ćwiczenia fizyczne. Jak się Pan zmusi raz i drugi, to za trzecim już jest fajnie. Ale jak się przestanie na kilka dni, to już mogiła. Krew zastyga i nic, tylko umierać. I z pisaniem to samo. Cały dzień się człowiek tych bzdur nawymyśla i wieczorem już na komputer patrzeć nie może… ale patrzy.

Pomyślałem jednak, że w tym starym 2010 roku wypada jeszcze coś tam skrobnąć. Zatem… skrobię.

W zasadzie, to chyba za bardzo się przejmuję tym końcem roku. Wymyślam sobie jakieś głupie normy. Na przykład ubzdurałem sobie, że muszę na blogu audycji zamieścić 50 recenzji… w sensie do końca grudnia. No i co? Trzech mi brakuje. A już mi tylko jutrzejszy dzionek został. A do pracy idę i na imprezę sylwestrową chciałem. Ale może nie pójdę? I skończę wtedy! Eee… nie skończę. Nie ma się co oszukiwać. Zwłaszcza, że mam do obejrzenia jeszcze drugą połowę meczu Orlando Magic – Boston Celtics. Ech, widzi Pan – ot, i cały ja. Zawsze zwalniam na finiszu i się nie wyrabiam. Trudno. Będzie 47. Żeby to tak było jedyne postanowienie, którego nie udało mi się dotrzymać. Ale za rok będzie lepiej. A to dlatego, że zamierzam spisać sobie moje postanowienia i bezwzględnie się z nich rozliczać przed samym sobą. Może stworzę sobie jakiś system kar i nagród? Bo muszę przecież tyle rzeczy zrobić! Ten 2010 człowiek przemarnował całkiem. Trzeba będzie nadrabiać!

Angielski, hiszpański, rosyjski, basen, bieganie, brzuszki, pompki, sukcesy zawodowe, trójka dzieci, budowa domu, zasadzenie drzewa, ślub, podróże, ciekawe hobby, abstynencja, nauka gry na gitarze, pięćdziesiąt przeczytanych książek (sama klasyka), unikanie chorób, obcowanie ze sztuką, otwartość na ludzi (ale także asertywność), spisywanie swoich snów, brylowanie w towarzystwie, pozytywne nastawienie do świata, rysowanie, uśmiech, regularne odpisywanie Panu Stefanowi.

Ajwaj, już widzę, że 2011 będzie do dupy. Znowu nic nie zrobię. A jakie Pan ma plany?

No i znowu jest krótko i tak, jakbym to na kolanie pisał. Głupia praca. Co się teraz stanie z „Fangą”? Co to będzie? Co to będzie? Panika ogarnęła serce strwożonego młodziana. Jezusicku, jakież to nieszczęście spotka przyszłe pokolenia, jeśli Pan Stefan i Pan Paweł zaprzestaną swojej mozolnej pracy nad tym badziewnym blogiem? Na świętości wszystkie, czyż nie zachwieje to równowagi całego świata bożego? Czy rozpaść się to wszystko musi? Czy nic wiecznym być nie może?

A skoro już przy pytaniach jesteśmy, to… czy Pan Paweł kiedyś wydorośleje? Czy zmądrzeje chłopak? Powiedzże Maryjko, powiedz. Czy oleju pojawi się trochę w pustej głowie jego? Czy mężczyzną się okaże? Dobrze będzie czy nie będzie w tym roku nowym? No i czy Boston Celtics mistrzostwo zdobędą? Bo przecież zasługują!

Życzę Panu udanej zabawy na imprezie sylwestrowej. Proszę tam złożyć życzenia ode mnie Wujostwu, Becikostwu i Monikostwu. Przepraszam za nieobecność, ale… obowiązki, obowiązki, życie – zrozumieć mnie trzeba.

Pozdrawiam,

Paweł D.

sobota, 18 grudnia 2010

Chwali pięta jest przeklęta

Szanowny Panie,

a zatem wróciliśmy do tego od czego uciekaliśmy rzucając robotę ponad rok temu, tylko że tym razem zdajemy sobie sprawę z wartości pracy jaką wykonywaliśmy. Z wartości tego, że wstajemy o piątej albo szóstej rano, że wracamy o nieprzyzwoitych porach. Co nam szkodzi zarabiać, pracować? Tylko nabieramy wartości w oczach innych, ale przede wszystkim swoich. Czy nie jest wspaniałym uczuciem, jak idzie Pan do pracy i wykonuje ją najlepiej jak potrafi i to doceniają! Albo to uczucie, że robi się wszystko tak jak szefostwo sobie życzy, a i tak jest niezadowolone, bo coś tam... Też fajnie. Co z tego że zbesztają, pokrzyczą?! Niech krzczą! Toż to miód na uszy. Może to tylko pierwsza fascynacja, podobna do pierwszego miłosnego uniesienia. Przejdzie ci! - powiadają starsi w branży. Pewnie przejdzie, ale cieszę się narazie z tego, że codziennie w pracy się uśmiecham, bo robię co lubię. Nie chodzi o telewizję, która dalej jest moim zdaniem stratą czasu. Ale o samą zabawę w układanie wiadomości. Pojechanie na temat, wypytanie ludzi, wyszukanie odpowiedniej wypowiedzi, nagranie tego. Wynalezienie czegoś ciekawego, zmontowanie tego tak, żeby zaskoczyło nas samych. To jest jak krzyżówka dla dorosłych. Ekstra wyzwanie!

No i oczywiście muszę się pochwalić. Wpiszę kilka linków, aby mógł Pan obejrzeć i posłuchać jaką to piękną mam dykcję i jak sobie ładnie wymyśliłem tematy.
1.
Tutaj proszę suwakiem sobie przesunąć na minutę 12 i 46 sekundę.
http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/181210-godz-1830/3596568

2.W tym miejscu należy przesunąć suwak na 18 minutę i 32 sekundę.
http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/161210-godz-1830/3588227

3. A tutaj suwaczek idzie na 13 minutę i szóstą sekundę
http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/151210-godz-1830/3583542

No i z tym ostatnim materiałem miałem prawdziwe przejście. No ale o tym opowiem panu przy procentach, w czasie jakieś naszej wspólnej Wigilli. Przyjeżdżam na święta, więc mam nadzieję, że poświęci mi Pan chwil kilka.

Tymczasem dobrej niedzieli (ja oczywiście pracuję)

Stefan W.

czwartek, 16 grudnia 2010

zegarmistrz.pl

Szanowny Panie,

duma miesza mi się z zazdrością. Cóż, mogę powiedzieć, że świetnie Panu poszło, jak na pierwszy raz. Proszę, proszę – prawdziwy reporter! Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby mówił Pan tak wyraźnie! A to akcentowanie – majstersztyk! Cholera, ale teraz znów będę żyć w Pana cieniu. A już się tak cieszyłem z tej mojej pracy. Ech… trudne to życie. Będę się cieszyć Pana szczęściem zatem i tym, że mam kilka monet w kieszeni chociaż.

Bo w zasadzie jestem zadowolony z ostatnich dni mojej egzystencji. Znaczy… nie są to oczywiście ostatnie dni mojego życia w ogóle, tylko te, które było ostatnio… chociaż, kto wie, może i są tymi ostatnimi… Boże! Cóż to za chaos w mojej głowie! Chyba mnie bierze przeziębienie, albo coś takiego. Dobra… oczyść głowę, oczyść głowę… ok... jestem już.

Skoro pisanie o sobie mi dziś nie idzie, to zacznijmy temat nowy – Święta Bożego Narodzenia! Toż to już za momencik! A prezenty oczywiście jeszcze nie kupione… No. Nie cierpię tego! Chodzenia po tych wszystkich zatłoczonych sklepach. Zwłaszcza, kiedy nie ma się żadnego konkretnego pomysłu na to, co tu komu sprawić. Dawanie ludziom prezentów powinno być zakazane. Wszędzie kryzys, a my tu nagle trwonimy pieniądze na głupoty. A przecież trzeba oszczędzać. Bo jak nie, to gaz odetną. I wyngiel zostanie. A każdy wie, że jak już wyngiel będzie, to i wojna będzie. Bo przed wojną też był.

Jedynie te ryby wszystkie i grzyby, i pierogi jeszcze… tak… to jedno jakoś pozwala mi zęby zacisnąć i przebrnąć przez te przedświąteczne męki. No i dobrze, że jest śnieg, i że zimno. Przynajmniej klimat będzie. Chyba, że nagle się ciepło zrobi. Oj, najgorsze to już są ciepłe święta. Hmm… a widzi Pan, jednak jest we mnie jakiś taki romantyk ukryty. Że to piękno przyrody tak człowiekowi potrzebne? Kto by pomyślał? Przecie to bez sensu. Przecie zimy nie lubię. A jednak. W te trzy dni w roku, to i nawet lubię. Ale wie Pan, co lubię w zimie najbardziej? Ciepłe łóżko! I to moje już tak sobie leży w kącie i mnie tak kusi. I już tak mi się oczy kleją. I jak sobie pomyślę jeszcze o tych wszystkich pięknych snach, które mnie czekają… Przykro mi Panie Stefanie. Chciałbym napisać Panu coś więcej, ale nie napiszę. Bo idę spać. Ach, nie tak dawno pisałem Panu o tym, że mi się zegar biologiczny zupełnie popsuł. I co? Wystarczyły dwa tygodnie pracy i uciążliwych dojazdów. Znów wszystko działa na tip-top. Sypiam, jak dziecko. I zaiste – to jest dobre.

Pozdrawiam,

Paweł D.

sobota, 11 grudnia 2010

Pożyteczne są nauszniki na zimę

Szanowny Panie,

jeszcze tak nie było, że nie pisałem do Pana tydzień! Musi być Pan i nasi liczni czytelnicy bardzo stęskniony. Jakby tu interesująco przykuć uwagę? Oczywiście materiały są najciekawsze wtedy, gdy wypowiadam się, że "ja", że "przeżyłem", że "zobaczyłem" i najlepiej "zwyciężyłem". Wiedział o tym sam Cezar! Więc czemu ja mam nie wiedzieć? A tak w ogóle najważniejszy jest obraz. Człowiek zapamiętuje siedemdziesiąt procent informacji poprzez obraz, więc jak nie ma dobrych zdjęć to dupa blada. A zatem dupa blada z tej naszej fangi. Nikt i tak nie pamięta tego co piszemy. Nie dość, że brak obrazu to i treść wątpliwej wagi. A zatem zero pożytku z naszej pracy. Że też nam się w ogóle chce - sam się dziwię. Zaraz, zaraz... przypomninam sobie słowa naszej Pani T. Pamięta Pan? Ciągle to powtarzała: "pożyteczne to są nauszniki na zimę". Patrząc za okno sprawa jest nader aktualna. Ale nie o mrozie i śniegu będzie. A o tym, że niekoniecznie wszystko w naszym życiu musi być pożyteczne. Nawet nasza fanga. Mało tego. Niech właśnie będzie inna... niepożyteczna. To jej siła. Ostatnio zastanawiałem się nad tym jak to fajnie byłoby nosić wąsy i kontusze, i szable, i cały ten strój nasz polski, szlachecki. Oczywiście zostałem natchniony lecącym w telewizji "Panem Wołodyjowskim". Jego wąsa kręcenie spodobało się mi bardzo, szabla wyciągana w chwili zagrożenia jeszcze bardziej, a jazda na koniku - to już zupełnie. No i na te moje zachwyty nad szablą przy boku i wąsem pod nosem dostałem komentarz, że to jest niepożyteczne. Smutne prawda? Cóż, niepożytecznie jest mieć dzisiaj bibliotekę w mieszkaniu, bo lepiej mieć komputerek z tysiącami książek, a jednak mnie bardziej pociąga biblioteka. Niepożytecznie jest mieć domek z ogródkiem, bo przecież trzeba przy tym robić. Lepiej mieć wspomniane mieszkanko, w centrum miasta... a jednak ja wolałbym domek. Niepożytecza jest encyklopedia bo jest google. No dobra, akurat tutaj się zgodzę. Chociaż niekoniecznie google zawsze prawdę ci powie. Co jest jeszcze niepożyteczne a warto mieć? Akurat przyszła mi kocica Melina na kolana. Koty są niepożyteczne, gdy nie ma myszy w domu. To futrzaste zwierzę tylko je, tyje i prycha. Kotów nie lubię, znaczy lubię gdy mruczą i dają się pogłaskać... tak jak teraz. Ale w innych przypadkach to wolę psy. To są pożyteczne zwierzęta: wierne, pilnują domu, posiadanie ich zmusza właścicieli do codziennych spacerów. A to oznacza codzienne ćwiczenia fizyczne. Cholibcia blada zboczyłem trochę z tematu, a nie chcę żeby stęskniony czytelnik mi się tu znudził. W takich wypadkach specjaliści uczą, że najlepiej skończyć wypowiedź. Po co ciągnąć coś co nie ma sensu. Nie ma z tego żadnego pożytku. Nie dlatego jednak skończę, ale dlatego, że mam ciekawy film w telewizji. A właśnie, czy ja nie twierdziłem, że telewizja jest niepożyteczna? Ech... chyba krowy, co nie zmieniają zdania, są jednak najmądrzejsze.

Niech Pan nie czeka... tylko pisze.

Stefan W.

niedziela, 5 grudnia 2010

Ludzie z marmuru

Szanowny Panie,

coś mi się zdaje, że częstotliwość ukazywania się nowych postów na „Fandze” znacząco spadnie. W końcu rozmawiają ze sobą dwaj panowie pracujący. Tacy, co to żadnej pracy się nie boją i na swe twarde klaty przyjmują coraz to nowe wyzwania. No i żeśmy obaj Panie Stefanie ni stąd, ni zowąd wylądowali w telewizji. Cóż to za dziwne zrządzenie losu? Oczywiście, powiem szczerze, moja praca wiele wspólnego z Pańską nie ma, ale… po kolei…

W czwartek musiałem wstać o 5.30. Pan to sobie wyobraża? Nie 11.00. Nie 10.00. Nie 9.30 (to moje standardowe godziny otwierania prawej powieki przez ostatni rok). O 5.30!!! Wszystko po to, żeby dojechać na 8.00. Byłem spóźniony o dwie minuty. Tak to się u nas teraz jeździ. Tyle w temacie komunikacji. Nie jest dobrze. Przyznam jednak, że staram się spoglądać na sprawę z pewną dozą optymizmu. Myślę zatem: „Do diaska! Jest zimno, jak… Czyli bardzo zimno. Autobus jedzie dwie godziny. W metrze ciasno. Cóż to Boże drogi za niezwykłe doświadczenia na mnie zesłałeś? Jakież to inne. Ile w tym uroku!” Nie śmieję się. Tak to jest właśnie. I doskonale Pana rozumiem! A, nie oszukujmy się, nie zdarza się to często. Tak, można czerpać przyjemność z rzeczy, które z natury swojej są cholernie nieprzyjemne. I (bez ściemy) czerpię radość z zaistniałej sytuacji pełnymi garściami. Czy praca ta jest taka różowa i cukierkowa? Hm… odpowiedź na to pytanie znajdzie Pan w następnym akapicie, który roboczo zatytułowałem: „Śmierć uchwycona kamerą!”

Jak może Pan wnioskować z tytułu, wylądowałem w miejscu, które trochę mnie przeraża. To coś, jakby „Fakt” w wersji TV. Tytuły muszą krzyczeć! Zresztą – to jest tu najważniejsze. Umiejętność wymyślania krzykliwych (chwytliwych?) tytułów. Obawiam się, że gardzi Pan czymś takim. Ja – nie. A czemuż to? Bo i nie mam tyle doświadczenia z mediami. Telewizja internetowa? Kto to widział? Dziwna sprawa. Filmiki z dupy. Trochę sensacji. I najważniejsze – cycki! Co się klika? Cycki i dupy – każdy to Panu powie. Ale sprawa nie jest prosta. Bo toż to nie portal erotyczny. Zatem. Jaka jest reguła? Sam jeszcze do końca nie wiem. Ale coś tam już liznąłem (hmm… to słowo akurat nie na miejscu – przynajmniej w danym kontekście). Zatem. Jak robisz playlistę na portalu, to dupy muszą być oddzielone czymś w miarę neutralnym. Co jest neutralne? Największe pożary w historii Izraela? Powódź w Wenezueli? Zamachy bombowe w Bagdadzie? Nie! To nie są nawet przecinki do dup. Dupy bowiem można oddzielać materiałami interesującymi, a nie jakimiś pożal się Boże kataklizmami. Zatem – „Zabili misia”, „Joanna Jabłczyńska o pokazie mody Ossolińskiego”, „Relacja z planu nowej produkcji TVN”. Jak Pan widzi, mój zasób wiedzy znacznie się poszerzył od środy. Wiem, kim jest Joanna Jabłczyńska (taka z twarzą, jak delfin – tak przynajmniej twierdzi Pana rodzeństwo). I też wiem już, co to „setka” (więc niech mi Pan tu nie zgrywa mądrali).

Praca moja jest zatem moralnie wątpliwa. Ale też bez przesady. Daje rade. Poza tym – ma kilka plusów. To fakt! Mają tam bowiem ekspres do kawy, a samą kawę nie jakąś tam rozpuszczalkę, tylko prawdziwą – w ziarenkach! Problem jedynie w tym, że w mojej redakcji nikt nie pije kawy, zatem do tej pory nie wiem, jak ową machinę obsługiwać… No sam Pan przyzna. W redakcji nikt nie pije kawy. Cholera, jak to w ogóle brzmi? Nikt nie pije kawy! Jeden się nie nauczył. Drugi nie lubi. Trzeci wprost nienawidzi. Hmm… nowe doświadczenia… wspominałem o tym, czyż nie?

Inne plusy? Można wychodzić do sklepu, na obiad, a nawet do toalety.

Minusy? Nie ma umowy o pracę i można wylecieć w każdej chwili. I kręgosłup mnie boli od siedzenia. Co jest trochę przerażające, bo ostatnio odkryłem, że jak zaczynam już mieć z czymś problemy, to się jakoś nie cofają, tak jak to było kiedyś, tylko raczej się pogłębiają. Starość nie radość.

No i zaczynam dziś jednodniowy weekend! Pierwszy wolny poniedziałek! Jak tu go spożytkować?

A kiedy będzie Pan w okolicy?

Paweł D.

czwartek, 2 grudnia 2010

Weekend zza rogiem

Szanowny Panie,

zapewne stęsknił się Pan za moim dobrym słowem. Co tu dużo mówić zapracowany jestem. Dzień wygląda szaleńczo. Szaleństwo zaczyna się o godzinie szóstej minut piętnaście kiedy to muszę wstać z mięciutkiego dmuchanego materaca, spod ciepłej kołderki, przerwać... niemal zgwałcić sen, który przez parę pięknych godzin nęcił mnie moją bogatą wyobraźnią. Przerywam to wszystko, aby wykonać czynności dawno zapomniane. I tutaj szaleństwo moje się znów objawia. Zimna woda na twarz, prysznic, golenie, bielizna, spodnie, koszulka, zaparzenie wody, przygotowanie śniadania, kanapek do pracy, zalanie herbaty, obranie cytryny ze skórki, wykrojenie plasterka, posłodzenie herbaty, spożycie śniadania, umycie zębów, ubranie koszuli, marynarki, butów, kurtki, odśnieżanie samochodu, słuchanie Pink Floydów z wujkiem w korku, półgodzinny spacer do redakcji... te wszystkie czynność nie wykonuje jeszcze mechanicznie, ale z pietyzmem. Każdy szczegół rozstrząsam, zagłębiam się i cedzę jakby z takich czynności składało się życie, jakby nie były codziennością, zwyczajnością, szarością. Siadam na przykład na krzesełku i zakładam skarpetki na zimne stopy. Cieszę się z faktu, że zaraz będzie im cieplutko i przyjemnie, albo ta cytryna... Żeby Pan wiedział ile ja czasu spędzam nad tym aby ją ładnie okroić, aby równiutko plasterek sobie przygotować. Po tym wszystkim zaczyna się dzień pracy, który pewnie pana najbardziej interesuje. Bo w sumie niewielu wie jak wygląda kuchnia telewizji. Jak się nagrywa, montuje i puszcza. Co znaczy mówić z offa, co znaczy kręcić setki, czym jest biała w runnerze, do czego służy maczek i po jakiego grzyba pisać wizytówki? A ja to wszysko wiem i wiele innych ciekawych rzeczy też wiem.
Zacznę od tego, że praca w telewizji to zupełnie inna bajka niż praca w gazecie. Tutaj należy operować obrazem. Jedziemy na zdjęcia i ja już muszę myśleć o tym co będę mówił do zdjęć. Nie mam takiej swobody, że piszę o tym co chcę i jak chcę. W dodatku trzeba nauczyć się myśleć jak operator. Bo to on nagrywa obrazki i one będą opowiadały pewną historię. Oczywiście można wpływać i podpowiadać operatorowi co chcemy mieć nagrane, ale koniec końców będę musiał pracować na tym co da mi obsługujący kamerę. Pomiędzy obrazkami nagrywamy setki, czyli 100 proc. obrazu i 100 proc. dźwięku. Jest to telewizyjny sposób na cytowanie. Trzeba mieć wyczucie. Setka nie może być długa i nudna. Musi być jednym zdaniem, które jest kluczowe w naszej wypowiedzi. Gdy przyjeżdżamy do redakcji to na kasecie mamy tzw. surówkę. Surówka ta musi być przez nas obrobiona. Na początku dzieje się to w programie runner, który delikatnie mówiąc jest przedpotopowy i przypomina Nortona Commandera. Czy ktoś o nim jeszcze pamięta? Tam zapisujemy najpierw tzw. białą, czyli to co będzie mówiła redaktorka w studio, a potem całą resztę, czyli to co będziemy mówili z tzw. offa i cytaty setek. Następnie czyta to wydawca i jak zatwierdzi to idziemy do montowni. Monetrzy charakteryzują się tym, że siedzą w takich wyciszonych bunkrach przed pięcioma telewizorami i przynajmniej trzema odtwarzaczami. Mają do dyspozycji konsolę, która zastępuje klawiaturę. Walą w tą konsolę z zapamiętaniem przycinając, wklejając i wyprawiając tym podobne cuda. Z surówki tworzą materiał. Pomaga im w tym reporter, który wskazuje co chce mieć i przy którym wyrazie ma się pojawić jaki obrazek. Od montowni idzie się znów do wydawcy, który ogląda materiał i wydaje ocenę. Wtedy idzie wszystko na antenę a ty masz spokój.
Siedzę tutaj od godziny 8.10 do 18.30 czasami wychodzę o 16. Wszystko jest tymczasowe. Uczę się więc nic dziwnego, że tak długo tutaj przebywam. Reporterzy siedzą tutaj zwykle od 8.10 do 15, czasem do 13, a czasem od 6 do 24. Czas jak wszędzie jest względny! Tak też jest i tutaj.
Moje szaleństwo trwa dalej. O godzinie 20 jestem w domu i nic nie robię przez dwie godziny ciesząc się dniem. A potem znów sen i moja wyobraźnia. Miło.

Hurra! Już jutro weekend!

Stefan W.

niedziela, 28 listopada 2010

Grzech pierworodny

Szanowny Panie,

zacznę od tego, że też tak nie do końca jestem już osobą niepracującą (jak już Pan wie). W zasadzie zostały mi dwa dni tej uciążliwej wolności, a później… właśnie, co będzie później? Trochę się tego wszystkiego obawiam. Jak też się odnajdę w nowych zadaniach, w nowym środowisku? Mam tylko nadzieję, że nie wylecę już na początku. Cały czas rozkminiam, jak to zrobić, żeby dojechać pierwszego dnia na czas? Bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że uda mi się zwlec z łóżka o szóstej rano. A może nawet wcześniej powinienem wstać? Na PKS-y zawsze można liczyć – jeśli jest potrzeba, żeby nie zawiodły, to zawsze zawodzą. Więc trzeba wszystko zaplanować z zapasem. Może wstać o piątej? I jak się ubrać? Ajwaj, łapię stresa (jak to się ładnie teraz mówi).

W zasadzie potraktował Pan swoją obecną sytuację bardzo skrótowo, a przecież dzieje się u Pana tak dużo (nawet jeśli nie do końca). Najbardziej mnie interesuje ta część z przeprowadzką do Olsztyna. Będzie Pan coś wynajmować? Jeśli tak, to Pan pomyśli o czymś na tyle dużym, żeby można Pana było odwiedzać (grupowo).

Zapytał Pan też o wybory. Cóż, jak Pan też już chyba wie, nie udało mi się… tym razem. Otrzymałem 19 głosów. Chociaż chodzą też pogłoski, że po dokładnym podliczeniu liczba ta wzrosła do 24. Nie chcę jednak tego sprawdzać – wolę myśleć, że plotki są prawdziwe. Wszystkim tym, którzy oddali na mnie swoje głosy serdecznie dziękuję. Postaram się nie zawieść waszego zaufania… czy też… postarałbym się nie zawieść waszego zaufania, gdybym się do rady dostał. Jak by na to nie patrzeć, generalnie odniosłem porażkę. Jakie były przyczyny takiego stanu rzeczy? Pojąć tego nie mogę. W skrytości ducha wierzyłem, że jestem osobą znaną i popularną. Czy Ci wszyscy ludzie zapomnieli już, że przez całą podstawówkę przynosiłem do domu świadectwo z czerwonym paskiem? Że biłem się rzadko i przeważnie nie rozrabiałem? Czy nikt już nie pamięta czasów, kiedy to w sklepie u Pani Tereski można było dostać parówki z Łukowa – najlepsze w mieście – heloł? Wydaje mi się jednak, że o moim słabym wyniku przesądził jeden mały incydent. Było to bodajże w 5 (może 6) klasie podstawówki. Dzień zawodów międzyszkolnych w… czymś. Nie pamiętam. Koszykówka? Siatkówka? Ważne, że po szkole naszej kręciło się wtedy sporo „obcych”. Wpadliśmy z kolegami do łazienki szkolnej (chyba po meczu, żeby się przemyć i ochłodzić). Prawdopodobnie trochę przez przypadek jeden z kolegów zniszczył kran poprzez wygięcie króćca do góry (czyli po prostu tę rurkę co wystaje wygiął). Oczywiście później puścił wodę i… zabawa była przednia. Woda leciała na wszystkie strony. Ale jeden tryskający do góry kran na całą naszą gromadę? Każdy chciał mieć swoją fontannę! Więc hyc, doskoczyli my każdy do swojej baterii i… zaczął się obrzydliwy akt bezmyślnej destrukcji, którego wstydzę się rzecz jasna do dziś. Wstyd wstydem, ale cośmy radości mieli, to nikt nam tego nie odbierze. A konsekwencje? - Pan zapyta. Uprzejmy Panie, wspominałem przecież o tych zawodach. Pewne było, że wina spadnie na „obcych”. Tak przynajmniej sądziliśmy. Nie ma jednak wcale tak łatwo w życiu. Bo przesłuchania oczywiście były. Ustaliliśmy oczywiście jedną słuszną wersję: „Co złego, to nie my!”. Tego się też trzymaliśmy. Okazało się, że Pan M. (znany bardziej jako Pan T. – ten sam, którego uważam za jednego z mych najbliższych kolegów) nie wytrzymał presji. Cóż, (dziś) nie mam mu tego za złe. Prokurator mu na karku już prawie siedział (hmm… tak przynajmniej wmawiała biednemu chłopakowi nasza Pani pedagog). Zostaliśmy zdradzeni. No i na jaw wyszły nasze niecne postępki. I trzeba było odkupić nowe baterie. Większych sankcji w zasadzie nie było… tak mi się przynajmniej wydawało. Aż do tych wyborów nieszczęsnych. Bo pamięć o niechlubnych czynach pozostaje w małych społecznościach długo. Oczywiście, może te dwie czasowo odległe od siebie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale… czy może być inna przyczyna tego, że wyborcy nie powierzyli mi władzy? Ja takowej nie widzę! To przez te cholerne krany! Raz człowiek coś w życiu spieprzy, a smród się za nim ciągnie całe życie!

Na dzisiejszej lekcji moje przyszły dzieci i wnuczęta nauczyliśmy się bardzo ważnej rzeczy – nawet to, że nie myjecie rączek przed obiadem, nie słuchacie się mamy i nie kładziecie się spać zaraz po dobranocce może się wam kiedyś odbić czkawką. I będziecie płakać. Bo życie jest okrutne, a ludzie pamiętają!

Czekam na wrażenia z nowej pracy. Pozdrawiam,

Paweł D.

wtorek, 23 listopada 2010

Nie do końca

Szanowny Panie,

pierwszy raz piszę do Pana jako człowiek pracujący. No... nie do końca pracujący bo na bezpłatnym stażu. Zresztą wszystko na razie jest takie jakieś "nie do końca". To oczywiście stan przejściowy, ale jednak... A zatem nie do końca mam pracę, nie do końca się przeprowadziłem, a  nawet jak to już zrobię to też pewnie nie do końca, bo na razie stać mnie na jakiś jedynie pokoik za parę złotych. Żona zaraz wyjedzie, więc też jakaś taka "nie do końca". Pogoda "nie do końca" bo to ni zima ni jesień za oknem. Mam wrażenie, że tak "nie do końca" jest wszędzie i właściwie to wiem dlaczego. Powodem są wybory! Niby już wybraliśmy, ale nie do końca bo trzeba iść na uzupełniające. Tutaj w Olsztynie mieszkańcy będą wybierać między Panem M., a Panem G. Pierwszy podejrzany jest o molestowanie seksualne kobiet w ratuszu, drugi o nic nie jest podejrzany, więc taki jakiś nudny. A propos, wujek mówił, że dużo pań pracuje w ratuszu, więc jak Pan M. zostanie wybranym, to wreszcie będą miały dużo pracy. To podobno taki żart na mieście. Moim i cioci zdaniem Pan M. pozbawiony jest honoru. Nawet jeżeli nie molestował seksualnie kobiet, to powinien poczekać na wyrok sądu (oskarżyła go kobieta, więc nie będzie się z nią przecież pojedynkował), albo "jeżeli to prawda" strzelić sobie w łeb. Kto jednak pamięta dzisiaj o takiej przestarzałej sprawie jaką jest honor? Nawet, jak widać, wyborcy o tym zapomnieli! Nic nie pomoże telewizyjny serial "Czas honoru". Nikt dzisiaj plam na honorze nie zmywa krwią tak jak robił to hrabia Monte Christo. Dziś nikt nie pojedynkuje się,  najwyżej łazi do sądu, aby dochodzić sprawiedliwości. Trwa to dziesiątki lat, aż wszyscy, włącznie z oskarżonym, zapomną o co właściwie chodziło. Na szczęście można od czasu do czasu dostać po mordzie. Szkoda tylko, że najczęściej powodem nie jest obrona honoru, a pijacka zabawa.

Czy jest Pan już radnym?

Stefan W.

piątek, 19 listopada 2010

Tyk... tyk... tyk... (bum?)

Szanowny Panie,

mój pomysł z oszukiwaniem organizmu okazał się jednak jakiś niedopracowany. Noc przetrwałem spokojnie. Zrobiłem sobie długi spacer około 7 rano (choć moja mama uznała, że chyba jestem czubkiem skoro robię takie rzeczy…). Generalnie do południa byłem w miarę z siebie zadowolony. Później zacząłem być tak głupio zmęczony. Czyli na przykład nie mogłem czytać książki bo zasypiałem i byłem taki otępiały. Czekałem już tylko na ten wieczór, ale… wieczorem przyszedł Pan Adam i wyciągnął mnie na piwo. I już nie byłem taki zmęczony. Poszedłem spać o 2 chyba. Wstałem około 10. I dziś znów wstałem około 10. Bez sensu. Chociaż zastanawiam się, czy po prostu nie robić tak, że będę spał co dwa dni. Zawsze to odzyskam trochę tych straconych godzin.

Jakoś zresztą zagadnienie czasu pojawia się tu i ówdzie. W płatkach śniadaniowych, za oknem – wszędzie. No i wziąłem się za czytanie „Czarodziejskiej góry”. No i tu to samo. Ale co ja się będę wysilać:

O istocie nudy rozpowszechnione są różne błędne poglądy. Na ogół mniema się , że nowa i interesująca treść „zabija” czas, to znaczy skraca go, że monotonia natomiast i pustka opóźniają i powstrzymują jego bieg. Nie jest to bez zastrzeżeń słuszne. Pustka i monotonia mogą wprawdzie sprawić, że chwila i godzina rozciąga się i „dłuży”, ale sprawiają też, że długie i najdłuższe okresy czasu skracają się, a nawet ulatniają aż do zupełnej nicości. Na odwrót treść interesująca i bogata jest wprawdzie w stanie godzinę, a nawet i dzień cały skrócić i uskrzydlić, ale jeśli idzie o większe okresy, nadaje biegowi czasu szerokość , wagę i solidność, tak że lata bogate w zdarzenia upływają znacznie wolniej niż owe ubogie, lekkie, które ulatują z wiatrem. To, co nazywa się nudą, „dłużeniem się” czasu, jest więc właściwie raczej chorobliwie prędkim „schodzeniem” czasu wskutek monotonii: przy nieprzerwanej jednostajności wielkie okresy czasu kurczą się w sposób, który napełnia serce śmiertelnym przerażeniem; jeżeli każdy dzień jest taki sam jak wszystkie, to wszystkie one są jak jeden dzień, i przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie. Przyzwyczajenie jest jakby uśpieniem albo przynajmniej osłabieniem zmysłu czasu i jeżeli lata młodości upływają wolno, a życie późniejsze coraz szybciej przebiega i pędzi, to z pewnością polega to również na przyzwyczajeniu. Dobrze wiemy, że odzwyczajenie się i przyzwyczajanie do czegoś nowego jest jedynym środkiem, który utrzymuje nasze życie, odświeża nasz zmysł czasu – jedynym, dzięki któremu możemy odmłodzić, wzmocnić, zwolnić nasze przeżywanie czasu i tym samym odnowić nasze poczucie życia w ogóle. To właśnie jest celem zmian miejsca i klimatu, podróży do miejscowości kąpielowych: odprężenie, które daje odmiana i epizod. Pierwsze dni na nowym miejscu mają rozmach młodości, to znaczy bieg szeroki i mocny – trwa to jakieś sześć do ośmiu dni. Potem w miarę „wżywania się”, daje się zauważyć stopniowe skracanie się biegu czasu: kto jest przywiązany do życia albo, dokładniej powiedziawszy, kto chciałby nim być, może ze zgrozą zauważyć, jak dni znowu stają się lekkie i zaczynają się przemykać, a ostatni tydzień, mniej więcej czwarty, jest niesamowicie chyży i lotny. Zapewne, to odświeżenie zmysłu czasu działa jeszcze kiedy interludium się skończyło, i daje się na nowo odczuwać po powrocie do reguły: pierwsze dni po odmianie spędzone w domu wydają się znowu nowe, szerokie i młodzieńcze, ale nieliczne tylko; bo każdy wżywa się ponownie w regułę prędzej niż w jej zawieszenie, i jeżeli zmysł czasu jest już przez wiek osłabiony albo – co jest oznaką wrodzonego braku żywotności – nigdy nie był silnie rozwinięty, to bardzo szybko znowu omdlewa i już po dwudziestu czterech godzinach jest tak, jak gdyby się nigdy nie wyjeżdżało i jak gdyby przyśniła się tylko człowiekowi.

Moja walka ze snem uzmysłowiła mi też, jak bardzo przywiązani jesteśmy do szatkowania czasu, do niszczenia kontinuum i wprowadzania cykliczności tam, gdzie tylko jest to możliwe. Chociaż bez wątpienia robimy to trochę z przyzwyczajenia. To normalne i naturalne. Kalendarza nikt nie wymyślił ot tak. Serce bije niezależnie od naszej woli (chyba że mówimy tu o woli życia – ale nie, teraz o niej nie mówimy). Nie mówiąc już o kobiecym organizmie, który też przypomina nieco klepsydrę (a może nie tylko butelka Coca-Coli powstała na podobieństwo płci pięknej?). Zastanawiać się zatem zacząłem – czy takie powstrzymywanie się od snu nie jest czymś na kształt herezji, występkiem przeciw naturze, a tym samym amoralnym i godnym potępienia. Oczywiście – mówię tu o poziomie czysto teoretycznym, bo przecież faktycznie jest to rzecz o znaczeniu dla świata zupełnie marginalnym.

No i ten Pana fejsbuk. Przecież to też rozbija się o czas. O to, że Marc Zuckerberg wsadza nas przed monitory i nakazuje wymianę swojego prawdziwego życia na to sztuczne, uproszczone i bezduszne. I choć w zasadzie moje odczucia nie są aż tak różne od Pańskich, to jednak – tylko z wrodzonej przekory – pozwolę sobie wysunąć kilka argumentów, które jednak tego wstrętnego fejsbuka bronią. Bo tak, Pan pomyśli o tych wszystkich biednych ludziach zamkniętych w swoich dusznych, małych biurach (tych samych, o których już kiedyś pisaliśmy). Wstają o 6 rano, poranna toaleta, brak śniadania, kawa, 2 godziny w korkach, a na miejscu – kolejny ośmiogodzinny gwóźdź do trumny. I wchodzą na tego cholernego fejsbuka, patrzą, a tam akurat jest „aktywny” ich najlepszy kumpel z czasów młodości. Oczywiście, powinni się umówić na piwo. Ale kiedy? W domu żona, dziecko. A zresztą w domu będą o 20. Zmęczeni. A jutro to samo. I pojutrze to samo. To przynajmniej sobie pogadają, powspominają. Zawsze też istnieje prawdopodobieństwo, że będzie się rozmawiać tak dobrze, że jednak zechcą się spotkać. Inna sytuacja. Jest Pan znów młody. Kocha się Pan w koleżance ze szkoły, ale trudno Panu nawiązać taki pierwszy kontakt. No i widzi Pan. Wrzuciła zdjęcia ze swoich wakacji. I nikt ich nie komentuje. Na pewno na to liczyła. To Pana szansa. Wciska Pan – lubię to! i po sprawie. Ona już patrzy na Pana przychylniej, a to też takie mało zobowiązujące. No dobra… wie Pan co… moje własne argumenty wydają mi się kompletnie do bani! Próbuję się jednak jakoś bronić, bo sam korzystam z fejsbuka często i obficie. I wstydzę się tego. Ale cóż - przeniosłem swoje życie koleżeńskie do świata wirtualnego. A to niby co? „Fanga” to też taki fejsbuk w wersji hiper-mini – wchodzę, patrzę co Pan napisał, patrzę czy może Panna J. coś skomentowała. Taki teraz lajf.

A propos czasu. Pamięta Pan, wkleiłem tu jakiś czas temu zdjęcie pewnej łąki, która znajduje się tu w moich okolicach. Ponura wersja jesienna:

Lubi Pan to? ;)

Paweł D.

czwartek, 18 listopada 2010

Fejsbuk is not cool

Szanowny Panie,

i jak się spało? Wstał Pan wcześnie rano? Zgodnie z Pana poleceniem słucham (na razie tylko) soundtracka z filmu Social Network. Wykorzystam sposobność i trochę się wyżyję na facebooku. Nie rozumiem popularności tego durnego internetowego programu społecznościowego i nieustannie się dziwię, że ludzie z niego korzystają. Toż to głupota!!! Rozumiem wcześniejsze portale społecznościowe, ale facebook? Facebook śmierdzi! I mam na to dowody!

Grono pachniało jeszcze świeżością. Nasza-klasa była o tyle ciekawa, że skupiała ludzi z klas, którzy znali się z lat szkolnych. Fajnie było zobaczyć ludzi z podstawówki. Jaki jest sens facebooka? Nie mam pojęcia! Narzędzia, które oferuje ten portal i które są jego siłą napędową, mnie wydają się przereklamowane. Po pierwsze tablica. Wgrywa się na nią m.in. głupawe filmiki z internetu... co jest po prostu debilne! I zajmuje niepotrzebnie czas. Sam o tym doskonale wiem, bo nie jedną godzinę przesiedziałem gapiąc się w ekran komputerowy, na którym wyświetlane były durne zdjęcia i filmiki, które nic, absolutnie nic ciekawego nie wniosły do mojego życia, z których niczego interesującego się nie nauczyłem i które są zwyczajnie zbędne w moim jestestwie. Ale nie! Jak wkręcę się, to nie ma przebacz.

Tablicę facebooka wykorzystują użytkownicy do tego także, żeby poinformować ogół społeczeństwa o swoich planach i czym się akurat interesują. Po co? Do tego służy telefon i poczta email! Oczywiście z telefonu i maila ewentualnie poczty (kto dziś pisze listy?) skorzystamy jeżeli mamy coś ważnego do powiedzenia. Na facebookowej ścianie wypowiemy się na tematy tego typu, że właśnie jemy, pijemy, uczymy się, czyli mówimy o rzeczach codziennych, zwyczajnych... a najdziwniejsze, że innych ludzi to interesuje, czego wyrazem jest klikanie ikonki że to (dosłownie) LUBIĘ! Pana też lubię, ale z całym szacunkiem, jeżeli nie mam planu wyciągnąć Pana na piwo czy z Panem pogadać to nie dzwonię do Pana z informacją, że właśnie jem i nie interesuje mnie, że Pan akurat siedzi na kibelku i czyta sobie gazetkę. Co to za informacja? Żadna. Czarna rozpacz. Doszło do tego, że facebookowe profile mają własne życie. Użytkownicy potrafią skomentować profil osoby, z którą przebywają na co dzień np. brat komentuje profil siostry, żona męża, ojciec syna. Idiotyzm i odwrotnie.

Fejsbukowych (tak, od teraz w ten sposób będę pisał tę nazwę) gier nawet nie chce mi się komentować. Bo to ani inteligentne, ani graficznie doskonałe... takie jakieś zwyczajne a nawet nie! Brzydkie!

Dobra, można dzielić się zdjęciami, ale po co dzielić się zdjęciami z tysiącami użytkowników, którzy nie wiadomo dlaczego są naszymi znajomymi. Przecież ważniejsi są ci naprawdę bliscy. I do tego właśnie istnieją takie programy jak np. Picassa. Poza tym oglądanie czyichś zdjęć jest deprymujące. Siedzi Pan w Górze a kolega jest akurat na wakacjach i przysyła Panu informację jak to on się dobrze bawi. Czy naprawdę Pana interesuje to, że ktoś inny się dobrze bawi, zwłaszcza gdy Pan ma wszystkiego po dziurki w nosie?! Nie sądzę.

Wracając do fejsbukowych znajomości. Niektórzy mają ich zatrważające ilości: setki a nawet tysiące i najciekawsze, że są z tego dumni! Jacy to znajomi, ja się pytam? Z większością rozmawiało się raz i to dawno i w ogóle nie prawda, gówno prawda.

Wszystko sprowadza się do tego soundtracka, który Pan polecił. Jak oni tam śpiewają "i wish i will special"? Cholera czyli moja teoria na temat normalności się sprawdza. Czy to nie ja mówiłem, że nie ma ludzi "normalnych". Zwyczajność nie istnieje, bo żaden z ludzi nie myśli o sobie jako o kimś "zwyczajnym, szarym, normalnym". Co prawda oni w piosence sobie życzą tego żeby być kimś wyjątkowym, ale w domyśle chodzi, że tacy są i na fejsbuku szukają jedynie potwierdzenia. Nie wiedziałem jaki ja mądry byłem. Teraz fejsbuk to udowadnia. Każdy, w swoich oczach, jest wyjątkowy i nawet jego codzienne czynności są wyjątkowe. I inni to potwierdzają. Mówią tobie: "jesteś super gość, skoro robisz właśnie siusiu". I użytkownik w to wierzy! Jesteśmy cool bo "nudzimy się w pracy", bo "mamy szefa idiotę", bo "coś tam" (przekaz nie jest ważny, bo cokolwiek nie zrobimy jesteśmy SPECIAL).

Tak sobie pomyślałem, że internet miesięcznie kosztuje około 70 złotych. Za to można pójść do kawiarni, piwiarni, winiarni (dzisiaj akurat jest święto młodego wina) gdzie siedzą prawdziwi ludzie a nie fejsbukowe profile. Przy takim stoliku można sobie poćwiczyć dyskusje a nie tępo powtarzać, że "LUBIĘ TO" czy tamto.

Auf Wiedersehen

Stefan W.

środa, 17 listopada 2010

Ja sem netoperek

Szanowny Panie,

postanowiłem nie iść dziś spać. Już tak leżałem, przewracałem się z prawa na lewo, już zaczynałem się zmuszać do snu, ale w końcu poszedłem po rozum do głowy. Bo Pan patrzy. Męczę się i męczę. W końcu po trudach wielkich zasypiam. A później co? Budzę się o 10:40 (tak jak wczoraj). Dodatkowo od samego rana (południa?) jestem zły, bo tyle mi dnia przepadło. No to pomyślałem – czas na oszustwo. Przetrzymam swoje ciało. Tak. A jutro rzucę je wymięte na łóżko około ósmej wieczorem i utulę do snu. I będzie wtedy spać smacznie i wypoczywać. A w czwartek rano będzie jak nowe i znów będę mógł je wdziać, i służyć mi będzie dobrze (a na pewno lepiej). Ha! Ale ze mnie cwaniak! Czasami. Problem oczywiście pojawił się jeden. Co też mogę robić do rana? Sam nie wiem jeszcze. Jest 4:30. Napisałem jedną recenzję (ścieżka dźwiękowa do „The Social Network” – polecam), zrobiłem monitoring wiadomości szczecińskich, a teraz do Pana piszę i planuję jednocześnie poranny spacer.

A właśnie, właśnie! Przed chwilą (we wspomnianych już wiadomościach) było o gimnazjalistkach z Chopina, które wróciły do domu. Ależ Pana ominęła przygoda (tak, znęcam się)! Myślę, że taki sztorm rzeczywiście zmienia ludzi. Wszyscy chcą tam wrócić, wszyscy chcą płynąć dalej. Nie dziwię się, że rozpatruje Pan ten wyjazd i pomoc w naprawie łajby. To chyba zupełnie inny świat, czyż nie? Ale może Pan już jest redaktorem w telewizji olsztyńskiej? O tych przesłuchaniach też słyszałem. Oglądałem sprawozdanie w wiadomościach lokalnych (olsztyńskich) i od razu zacząłem Pana wypatrywać. Widzi Pan, oglądam teraz te informacje lokalne z różnych stron Polski i wszędzie są jakieś rzeczy, z którymi ma Pan coś wspólnego. Mam tylko nadzieję, że to nie Pan jest odpowiedzialny za dzisiejsze podpalenie Napoleona (to było w lubuskich… ale też w ogólnokrajowych).

Wie Pan, chociaż pojęcie „małych cudów” oczywiście wydaje mi się nieco irytujące, bo wolałbym „wielkie cuda”, to i tak muszę Panu podziękować. Jednak Pana bezpodstawny (a czasem nawet obrzydliwie naiwny lub wręcz pretensjonalny) optymizm życiowy ma jakiś pozytywny wpływ także na moje istnienie. No, „pozytywny” to mocno powiedziane. Zostańmy przy „jakiś”. Otóż, jako osoba chorobliwie zazdrosna (o wszystko i wszystkich), zawsze mierzę swoje życie (i wszelkie jego przejawy) cudzą miarą. Moje motto życiowe: „Zawsze znajdzie się ktoś, wobec kogo wypadasz blado i żałośnie”. Problem jednak w tym, że Pana już znam całkiem dobrze, a co ważniejsze w naszych dawnych zmaganiach mieczowych nie raz przetrzepałem Panu skórę i do łez doprowadzałem. Co za tym idzie? Ano głupio tak wypadać blado i żałośnie wobec szermierza o umiejętnościach małej dziewczynki. Staram się zatem przynajmniej za Panem daleko w tyle nie pozostawać. Więc zawsze, kiedy wpadnę na jakiś głupi pomysł (typu: nie idę dziś spać) i już mam go zarzucić, bo stwierdzam, że jest jednak głupi, zawsze wtedy myślę – co zrobiłby Pan Stefan? No i przeważnie dochodzę do wniosku, że Pan nie poddałby się logice, a nawet specjalnie by się Pan zbuntował. Bo przecież słowo „normalny” jest największą obrazą, jaką zna ludzkość, czyż nie? Miałem w zasadzie w zanadrzu jakąś dalszą część tego wywodu, ale jakoś mnie się to rozmyło w niewyspanej głowie…

Konkluzja jest taka, że to dzięki Panu dziś nie śpię. Małe cuda. Tak. Pięknie. Czyli opowieść z serii: „kto jest głupszy – sam głupiec, czy ten, kto za nim podąża?”

Dobranoc, czyli dzień dobry.

Paweł D.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Głęboki wdech i wydech, wdech i wydech...

Szanowny Panie,

ale żeś Pan tu smuty walnął! W dodatku pojechał Pan mi po całości. Wyszedłem na potwora, który oczernia kobiety. A ja chciałem jedynie pokazać czary jakie wyprawiać potrafi pewna Pani. Skoro jednak uważa Pan, że zabrakło mi subtelności, to mógł być Pan delikatniejszy!

Roztrząsanie przemijania, nawet przy urodzinach "Fangi" dla Pana delikatnej natury musi być druzgocące! Aby Pana nie przygnębiać, nie straszyć wizją wychowania przyszłego potomstwa skorzystam z Pana prośby i rozpiszę się nad życiem pełną piersią.

Panie Pawle przecież wystarczy głęboko i szeroko oddychać! Czy zwrócił Pan kiedyś uwagę jaką przyjemność sprawia oddychanie? Czy ja o tym kiedyś Panu nie pisałem? Powtórzę najwyżej. Niech Pan wyjdzie na ogród i dwa razy głęboko się sztachnie powietrzem. Co za przyjemność! Nie potrzeba przecież żadnych używek, przygód rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Przynajmniej na początek wystarczy powietrze! O tym jak to przyjemnie oddychać na pewno Pan nie jeden raz się przekonał, gdy się Pan zakrztusił, albo gdy pod wodą zabrakło Panu tlenu. Tak a propos, zauważył Pan, że pożądamy czegoś, gdy nam tego brakuje, a jeżeli coś mamy to nawet nie zauważamy, że mamy? Wracając do tematu... jak Pan widzi nawet w przydomowym ogródku można żyć pełną piersią. Nie oszukujmy się jednak i powiedzmy sobie szczerze, że nie każdemu wystarczyć będzie oddychanie! Tylko, że dalej to już niewiele pomogę bo każdy ma swój własny sposób na życie pełną piersią. Wojak Szwejk mawiał, że "jakoś to będzie" i to "jakoś" było jego pełną piersią. Znam innego żołnierza, który mówi że ma na wszystko "wyjeb...", co oznacza że po prostu nie przejmuje się pierdołami i robi swoje. Dzięki czemu żyje tak jak chce, a zatem pełną piersią. Znam marynarza która za swoje motto przyjęła sentencję z poezji Horacego "Carpe diem", która odnosi się do epikurejskiego pomysłu, że teraźniejszość jest ważniejsza od przyszłości. Blisko jestem tej drugiej wersji, ale nie do końca się z nią zgadzam. Sam wychodzę z założenia że życie jest piękne, jak w tym filmie i w nawet najcięższych chwilach przy odrobinie humoru odnajduję jego małe cuda.

Uwielbiam pojęcie "małe cuda"! Chodzi tu o rzeczy które mijamy codziennie i nie dostrzegamy, że to są właśnie "cuda".

Wpływ na Pana humor ma Pana sytuacja, więc spróbuję zainteresować Pana moją sprawą, którą żyje ostatnio. Tydzień temu dostałem telefon z telewizji olsztyńskiej, że chcą przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałem tam i przed kamerą rozwiązywałem zagadki redaktorskie, wyjaśniałem trudne słowa takie jak: "dogmatyczny, retorsja, bilateralny i abnegat" a także czytałem słowa dobrze je akcentując. Denerwowałem się oczywiście, ale nie było tak źle jak się mi na początku wydawało. Było całkiem nieźle, na tyle przynajmniej dobrze, że szef tamtejszej telewizji powiedział mi iż mam dobry głos i lustro mnie lubi, a także zapowiedział iż jestem w czołówce i najprawdopodobniej dostanę tą pracę. Miałem czekać do poniedziałku. W między czasie zadzwoniły do mnie chłopaki z żaglowca żebym koniecznie do nich pojechał, mają nawet transport i pomógł w naprawie Chopina. Obie propozycje całkiem ciekawe. Pierwszeństwo ma Olsztyn, bo bym zarobił i nauczył się czegoś ciekawego, skończyłbym pewnie prowadząc Dzień Dobry TVN. Gdybym pojechał na Chopina, to pewnie trochę bym im pomógł a potem został w Anglii i zaczął tam gdzieś pracować, aby w końcu zarabiać! Wszystko miało się wyjaśnić dzisiaj, czyli w poniedziałek. No i co? Olsztyn nie zadzwonił, więc nie wiem czy mnie przyjęto czy też znów coś stanęło na przeszkodzie. W takim razie jadę na Chopina, ale muszę mieć pewność co z tą telewizją. Postanowiłem że jutro rano zadzwonię tam i dowiem się jakie mają plany co do mojej osoby. A jeżeli będą na "nie" to żaglowiec. Znając moje jednak szczęście skończy się pewnie tak, że i tam nie pojadę, bo zmienią się plany, albo coś podobnego. Co wtedy zostaje? Poczekam do czwartku, a w czwartek przylatuje moja żona na dziesięć dni ze Stanów Zjednoczonych! Niektórzy mówią, że nie wiadomo gdzie szczęście leży! Ja na szczęście to akurat wiem.

Szczęścia, odwagi i humoru

Stefan W.

niedziela, 14 listopada 2010

Krucjata dziecięca

Szanowny Panie,

dziwny miałem przedwczoraj dzień. Razem z Panem Karaluchem, jego małżonką Anią i jego córką Alicją pojechaliśmy w odwiedziny do Pani Zu, Pana Karola i ich córki Heleny. Odwiedziliśmy też młodszą siostrę Pana Jakuba, której (a jakże) niedawno urodziło się dziecko. Wszędzie dzieci. Najdziwniejsze było jednak to, że mała Alicja, która dopiero co przecież na ten padół zstąpiła, nie jest już wcale taka mała. W porównaniu z Helenką jest już całkiem duża nawet. Jaki z tego morał? Czas pędzi. Oj, jak pędzi.

I do tego się wszystko sprowadza. Jakby to było, gdybyśmy mogli żyć wiecznie? Popełniać nieskończoną ilość błędów. I tyleż samo razy wychodzić na prostą. Ale nie ma. To czyni te nasze decyzje tak ważnymi. Jeden krok w tę czy tamtą stronę może zmienić wszystko. Czasem nie da się już czegoś odkręcić. Co wtedy? Nie wiem. Jak Pan sam napisał – chwilami życie bywa nieznośne. Najgorsze, że nieznośne są przeważnie te chwile, w których zaczynamy myśleć. Zrozumiałe zatem jest to, czemu ludzie przestają myśleć. Bo nie oszukujmy się – bezmyślność spotyka nas na każdym kroku. Ale, do diaska, sam czasem staram się wyłączać mózg, oczyszczać czerep i liczyć owieczki – tylko po to, a żeby zasnąć normalnie. A czy to nie bez sensu? No, bez sensu. Przecież jak tu planować przyszłość bez angażowania w to myśli? Tak też się nie da. Tyle że dusza (moja przynajmniej, ale chyba nie tylko) chętniej wraca do tego, co już było… i do tego co być powinno, a jest już niemożliwym… ze względu na to, co faktycznie było. Anyway, przeszłość to sól życia, a sól – jak każdy wie – nie jest za bardzo zdrowa. Bo co mi z tego, że jak byłem mały to kopałem piłkę i było fajnie. Teraz nie kopię – nie mam kondycji, nie mam z kim kopać, za to piłkę mam… w postaci brzucha. I cóż z tego, że kochałem się w Zdzisi (bezpieczny przykład), jeśli Zdzisia dziś ma rodzinę, nie pamięta mojego imienia, ja nie pamiętam jej twarzy, a wspomnienia sprowadzają się do bezsensownych westchnień. Boże, jaki to człowiek był głupi! Dziś bym w ogóle o dziewczynach nie myślał! Strata czasu. Ale jak nie o dziewczynach, to o czym? A! No właśnie. O czym? Jaka myśl jest warta tego, aby ją snuć? Myśl filozoficzna? Może i tak. Ale żeby myśl ta stała się wartościową, to trzeba zgłębić już dorobek dziejów. Sokrates, Platon, Arystoteles, św. Augustyn, św. Tomasz, Galileusz, Kartezjusz, Spinoza… dżizas, przecież ja nigdy tego nie wchłonę! Nawet jednej tysięcznej. Jednej milionowej. Nic. Czy zatem głupek ma prawo do wartościowej myśli? Śmiem wątpić. Zwierzęta. Oto czym jesteśmy (a przynajmniej duża część z nas).

Jak już sobie to uświadomię (a czasem mi się to zdarza), to już mnie się nic nie chce. No nic. Dupa. Pustka. I tak wtedy mnie dopada ta myśl – ta najbardziej przerażająca. Nie ma Boga! Nie ma. Wymyślił go Paweł D., kiedy uświadomił sobie bezsens swojego istnienia. No, może nie Paweł D. On jest zbyt sceptycznie nastawiony do swoich wytworów wyobraźni. Jakiś inny osobnik o nieco większej puszce mózgowej. To takie proste przecież. Jak mamy dużo zajęć, to o Bogu nie myślimy. Ale jak już mamy czas na myślenie , to dopada nas przerażenie. A stąd już tylko krok do Boga. No, Pan mi tylko nie udowadnia znów tego, że Bóg istnieje. Tysiąc razy słyszałem te Pana wywody. Może istnieje. Skąd mam wiedzieć. Ważne, że istnieje religia, bo jakoś trzyma nas w kupie, wyznacza nam cele i w ogóle – sprawia, że nie płaczemy w poduszkę przez całe życie.

Całe krótkie życie. Jedna na pięć osób choruje już na choroby nowotworowe, a liczba ta będzie się zwiększać. Dwóch mężczyzn (18 i 28 lat) skatowało bezdomnego. Skakali po nim i próbowali podpalić. Mówią, że jak odchodzili, to chyba jeszcze żył. Zaatakowali go, jak sami twierdzą, bez żadnego powodu. Panorama Lublin – 13.11.2010 r.

I jak w takich warunkach odkładać coś na potem? Ale jak z kolei żyć pełnią życia? Co to znaczy oddychać pełną piersią? Wie Pan? Pan powie, Panie Stefanie. Wie Pan na pewno. Bo jak nie Pan, to kto?

Ech. Przepraszam. Chciał Pan oczyścić atmosferę. Opisał Pan nawet swoją zabawną przygodę z nieudaną randką. Chociaż – czy była taka zabawna? Czy wypada nazywać kogoś (kobietę!) gnomem, czy też pyzatą kulą na szpilkach? Miły Panie, proszę zwrócić uwagę na heroiczną postawę tej damy. Dzwoni do obcej osoby, a później przychodzi i opowiada te wszystkie brednie. Czy sama w nie wierzy? Kto wie? Może tak, a może nie. Może musi utrzymać starszą matkę, a może ma chore dziecko? Może nie ma tego komfortu co Pan i Ja, żeby kręcić nosem, oczekiwać wysokiego wynagrodzenia, no i najlepiej za robienie czegoś, co będzie sprawiało nam przyjemność. Ile chwały przysparza nam siedzenie na dupie? No, chyba niewiele. A może jeszcze mniej? Może z jakiejś szerszej perspektywy jesteśmy sporo brzydsi od tej kulki. Brzydcy wewnętrznie. Leniwi, a co za tym idzie, zaniedbani. Och… tak. Wiem. Pierdolę trzy po trzy. Może. Bo może powinniśmy rozszarpać tę kulkę? W końcu jesteśmy drapieżnikami. Mamy kły? Mamy. Ale czy inne drapieżniki zabijają swoich? Czasem. Gdy walczą o dominację w stadzie. Ale samicę? Nie wiem. Co to za zwierzę, ten człowiek? Dziwna bestia.

Panna Zu powiedziała po narodzinach Helenki, że teraz będzie się już całe życie bała. Hm… czy ja tego Panu już nie pisałem? Nie pamiętam. No, ale ja też tak myślę właśnie, że mnie by posiadanie dziecka paraliżowało chyba. Jak to zrobić, żeby to chronić, ale i wychowywać? Kurczę. Dobra. Kończę. Bo już widzę, że donikąd to zmierza, to moje całe pisanie dzisiejsze.

A. No i na cześć urodzin „Fangi” – hip hip! Hurra! Hurra! Hurra. A jak Pan sprawdził te statystyki wszystkie?

Pozdrawiam.

Paweł D.

sobota, 6 listopada 2010

Jasna jest sprawa jak buzia Anioła

Szanowny Panie,

muszę Panu coś wesołego napisać, aby skończyć już te nasze smuty. Ile można użalać się nad światem i sobą! Poza tym nie może być tak, że tylko Pan mnie rozwesela swoimi przygodami. A zatem proponuję najpierw krótką historię z cyklu przygody Stefana, potem mała prezentacja, a na końcu coś miłego.

Jakiś czas temu dostałem telefon od kobiety. Wbrew pozorom zdarza się mi to czasami. Chciała się ze mną umówić. Osłupiały powiedziałem na odczepnego, żeby zadzwoniła po dwóch tygodniach. To ta proszę sobie wyobrazić - zadzwoniła! Pytam się skąd ma mój numer? Ona, że od koleżanki K., a że miała ładny głos, pomyślałem... co mi szkodzi. Zawsze to jakiś pretekst żeby choć na chwilę mieć kobietę w domu. Nawet nie zapytałem w jakim celu ma do mnie przyjść. Zaprosiłem i już. Kolejnego dnia o dwunastej telefon domofonowy. Otwieram wypatruje przez okno kto idzie. A tutaj chodnikiem śliczna blondynka, nogi do ziemi, ładnie ubrana i po prostu miód malina. Zadowolony odchodzę od okna i czekam aż wejdzie. Słyszę, że ktoś idzie, otwieram drzwi a przede mną wyrasta... gnom, czyli ogromna pyzata kula na szpilkach. Rozglądam się po korytarzu i pytam, czy to aby nie pomyłka. A ta, że nie, że przecież jest umówiona ze mną. Zestresowałem się trochę, sam pan rozumie i wpuściłem potwora. Ta siada, ja grzecznie częstuję herbatą i ona zaczyna mi opowiadać jak to przyszła zająć się moimi finansami. Słucham w osłupieniu i niewiele rozumiem. Okazało się, że pracuje w firmie doradczej zajmującej się wyszukiwaniem dla klientów odpowiednich funduszy inwestycyjnych. Bzdury jakieś o których nie będę się rozpisywał, ale tak właśnie kończą się moje próby zaproszenia innych kobiet do domu. Jestem pewien, że maczała w tym swoje śliczne palce pewna czarownica, która widocznie jakąś nadprzyrodzoną mocą potrafi rządzić przypadkami nawet zza oceanu, ale to tylko teoria, którą każdy może w każdej chwili obalić, do czego zapraszam.

Nie mogę się doczekać, aż Pana facjata będzie zdobić ulice Góry Kalwarii! Niech Pan, na miłość boską, mnie poinformuje, albo najlepiej nas wszystkich przysyłając jakieś zdjęcie plakatu z Pana fizjonomią. Nie załamuj się Pan i nie roztrząsaj nad sobą. Wybory przed Panem i dużo ciekawych rzeczy może się zdarzyć. Interesuje mnie w takim wypadku strona moralna. Czy zagłosuje Pan na siebie? Bo mogłoby się wtedy okazać, że tylko jedna osoba na Pana głosowała, a wtedy wiedziałby Pan, co myśli o Panu rodzina. he he. Oczywiście żartuję, ale nie bez potrzeby. Chciałbym zastanowić się z Panem co myśli rodzina i znajomi oto tej kobiety:

http://www.youtube.com/watch?v=_AIJtbnFdJI

Pewnie to oni z nią tańczą w warszawskim parku. Zróbmy to samo. Sparodiujmy tekst. Zaśpiewajmy o anielskiej buzi pana Pawła. Napiszmy nowe zwrotki. Puśćmy w necie. W pańskiej audycji. Niech cały świat nas usłyszy!

No i na koniec jeszcze mam dla Pana wesołą nowinę. Jest to mój pięćdziesiąty wpis w Fandze w nos, a zatem w sumie napisaliśmy 100 listów. Kto by pomyślał, że tak ładnie nam to wyjdzie i że aż TYLU ludzi nas będzie czytało. W sumie mieliśmy 2 176 wyświetleń, w samym ostatnim miesiącu 729. Najwięcej ludzi czyta nas oczywiście w Polsce: 1994 wyświetleń, potem o dziwo ;) w Stanach Zjednoczonych zapewne w okolicach Miami 96, z Danii 40 wyświetleń, ale także po kilkadziesiąt z Niemiec, Francji, Hiszpanii, Czech, a nawet dwa z Singapuru. Ciekawe czy nas zrozumieli? Jak wiadomo mamy swoich stałych czytelników, tym lepszych, że z rodzin i przyjaciół. Wszystkim powinniśmy pięknie podziękować. Co niniejszym czynię.

Pozdrawiam

Stefan W.

piątek, 5 listopada 2010

Aaaa.. pomyłka

Szanowny Panie,

dobrze, że się Pan od czasu do czasu przyznaje, że i Pana złe myśli dopadają, bo czasem jak Pan tak nazbyt pozytywnie truje, to wydaje mi się, że albo Panu odwaliło do reszty, albo wyjątkowo Pan siebie oszukuje… no, ale teraz widzę, że nie jest Pan taki naiwniak. Jest źle – oczywiście, że jest źle.

Jesień była ładna, dopóki świeciło słońce. Teraz pada. A jak pada to w mojej super-bryce robi się jak w saunie. Nie tak ciepło, ale równie parno. Przez szyby nic dostrzec nie można. A dmuchawa oczywiście działa marnie. Jeszcze na najwyższych obrotach coś tam jest w stanie z siebie wykrzesać, ale wtedy działa z kolei tak głośno, że nie słyszę radia. Najgorzej, że jedynym sposobem, żeby jakoś zaradzić temu parowaniu, jest otwarcie szyb. Tyle że wtedy pada do środka… a niedługo zima. Do tego mam założone trzy zimówki i jedną letnią, a wszystkie są już na felgach od zeszłej jesieni – bo na wiosnę kasy nie było żeby zmienić - co oznacza tyle, iż jak ruszam na byle światłach, to jeszcze na trójce mi koła boksują w miejscu. A, no i ręczny… nie mam ręcznego. To jest jednak mały problem. Większym jest to, że jak jadę na długich światłach, to i tak ledwo co drogę widzę – takie są to światła mocne. Ech, jest źle – oczywiście, że jest źle.

Bo mnie oszukali. Oszukali mnie normalnie. Zostałem zrobiony w bambuko. Bez mydła. Chodzi o tę pracę w gminie, co to dla niej duszę diabłu sprzedałem. Otóż, dupa będzie z tej pracy. Aaa, już ja mam to zresztą w poważaniu! Tyle że na plakatach z japą wyszczerzoną od ucha do ucha będę. O zgrozo! Jaki z tego morał? Powiedziałbym, że taki – nic na siłę. Idź zawsze za głosem serca. Nie daj sobą manewrować. Rób zawsze to, co Ty uważasz za słuszne i bądź wierny ideałom. Tak bym powiedział, Panie Stefanie! Tak bym powiedział! Powiedziałbym tak, gdybym był Panem, albo jakimś innym idealistą. Ale jestem sobą, więc mówię: do następnego razu – naiwniaku (mówię tak do siebie – czyli „naiwniakiem” jestem tu ja… żeby Pan przypadkiem do siebie tego nie wziął). Bo jest przecież źle – och, jak źle jest.

Bo szaro. I tu się z Panem zgodzę. Depresja. Tylko się położyć i umrzeć. Taka jest aura. Leżałem zresztą przez dwa dni ostatnie. Ale umrzeć się nie chciało. Wstawać też się nie chciało. Bo i po co? Gdzie tu wstawać? Leżeć lepiej. A i gardło boli. I głowa boli. Jak mały kot jestem. Odporność całą straciłem. Ale to od głowy. Bo w głowie za dużo pytań, za dużo wątpliwości. I każda myśl już obiera jakieś ścieżki pokrętne i psuje się w którejś chwili… i z myśli jakieś robactwo wyłazi i stęchlizna, i zgnilizna. I głupota ponad wszystko siedzi w tym wszystkim! Głupota straszna! Żebym umiał tak jeszcze się zmusić do jakiejś logiki – to by może jeszcze nadzieja była, ale tak… Źle jest – a może nie jest tak źle?

Panna J. wyprowadziła się dziś z domu. Wielka chwila. Znaczy… będzie mieszkać z Pana bratem – nie jest to może emancypacja totalna, ale zawsze. I powiem Panu – że tak się czuję trochę… jak rodzic. Że mi to dziewczę młode już w świat wielki idzie. Kiedy to mignęło? Dopiero co sobie człowiek osiemnastkę pod skrzydła brał, a tu patrz Pan – dorosła pannica! Długo to zleci do marca? I już Freiburg. Niemcy. I cały świat otworem przed nią stanie! I wyfrunie pisklę z gniazda! Och, wzruszać się chyba zaczynam. Ale jest dobrze – dobrze przecież jest.

Będę miał w przyszłym tygodniu dwie rozmowy o pracę. Nic specjalnego. Ale… wszystko lepsze niż to nic. A przede wszystkim bogatsze.

A… zapomniałbym. Poszedłbym z Panem na tego kosza, ale nie stać mnie na dojazd do Piaseczna. Ale jak mnie już kiedyś będzie stać… to pewnie nie będę miał czasu. Sam Pan widzi. Jednak jest źle – bo i jak ma być dobrze?

Paweł D.


środa, 3 listopada 2010

Chwilami życie bywa nieznośne

Szanowny Panie,

musimy uciekać. Ucieczka, a raczej podjęcie JAKIEGOŚ wyzwania to jedyna nadzieja na zdrowie psychiczne. Środowisko nam nie sprzyja. Społeczeństwo patrzy na takich jak my, jak na życiowych nieudaczników. Rodziny jeszcze się uśmiechają, ale niedługo to potrwa, aż zaczną się naciski. Zresztą u Pana już podobno są. Po zachowaniu kobiet poznać, że jest coraz gorzej. Bez komentarza. Ale to wszystko małe piwo, gdy trochę wyżej napisałem, że "środowisko nam nie sprzyja". Najgorszą rzeczą jest to, że perfidnie nas ktoś okłamuje, robi w jajo i przez to ja przynajmniej czuję się jak nabity w butelkę. O czym mówię? O tym że wszystko bym jeszcze wytrzymał, gdyby nie to, że ktoś kiedyś wymyślił, że najlepszym sposobem na wycięcie ludziom przysłowiowych "jaj" jest zabranie im promieni słonecznych. I miał racje ten geniusz. Nie ma prostszego sposobu na wpędzenie ludzi w depresję niż skrócenie im dnia, zabranie życiodajnego słońca. Gdy robi się o godzinie szesnastej ciemno to żal duszę mi ściska. Nie boję się tego powiedzieć, ale to jest holocaust na milionach, jak nie miliardach ludzi. I dokonuje się co roku. A argumentacja? Wsadzają nam kit w tyłek, że dzięki temu oszczędzamy i budzimy się gdy jest jasno. Wcale nie oszczędzamy i mały pożytek z tego, że budzimy się gdy jest jasno. Zresztą zaraz będzie ciemno rano i o piętnastej. O piętnastej! Słyszy Pan? Płakać się chce.

A zatem to jest jasne, że bez jakiegoś wyzwania daleko nie ujedziemy na tym chorym wózku. Musimy się ratować. Ja już jakieś małe wyzwanie sobie znalazłem. Pan też musi. Potrzebny jest nam też sport, aby dodatkowo ładować się energią. U mnie jest boisko do kosza, więc może Pan wpadnie pograć.

W swoim wspaniałym tekście wspomniał Pan, że "M. ma tak zajebiście - sobie popływać". Nie wiem, czy Pan wie, ale jest to nadzieja dla Pana. Bo M. była w podobnej co Pan sytuacji. A nawet gorszej. Przez rok nie pracowała, a dla mojej pracowitej żony jest to jedna z większych tragedii. Ponadto gdy rok temu o tej porze byliśmy z M. na Lazurowym Wybrzeżu to po naszej czteromiesięcznej wyprawie byliśmy po uszy w długach. Sytuacja była beznadziejna. Tak naprawdę ostatniego dnia, w ostatniej chwili udało się znaleźć M. jacht, który ją zabrał na Wyspę Kokosową. Dzielna dziewczyna. Teraz cieszy się słońcem na Florydzie. Mój brat, dwa lata temu też był w podobnej co my sytuacji. Przez rok nie pracował, bo uparł się iść do wojska. Wyglądało na to, że mu się to nie uda, ale próbował i w końcu się dostał, i robi to co chciał.

Te dwa przykłady to nadzieja dla nas.

Stefan W.

wtorek, 2 listopada 2010

Duszki

Szanowny Panie,

radujemy się chwałą tych wszystkich, którzy są już w domu Ojca. Radujemy się. Tak. Boże. Radujemy się. Tak?

Przetaczamy się. Na początku przetaczamy się w maszynach. Mijamy się. Odległości kolizyjne. Przycieramy się lusterkami. Wpychamy się. Trąbimy. Toczymy się. Parkujemy. Powoli. Wciskamy się… i stajemy.

Idziemy. Powoli. Spacerkiem. Dźwigamy torby. Szukamy zapałek. Podpalamy. Idziemy. Przedzieramy się. Ocieramy się. Przeciskamy się.

Witamy się. Całujemy się. Uśmiechamy się.

Stoimy. Modlimy się. Obserwujemy.

Kłaniamy się. Uśmiechamy się.

Stoimy.

Jak ona wygląda?! Dwa lata młodsza, a jakby już czterdziestka jej stuknęła! Ale tapeta. Boże, ale się spasła. A ci? Już dziecko mają? Kiedy to się stało? O, Jacek. Panisko się zrobił taki. Ale Ci ludzie spoważnieli. Kurza twarz – co ja robiłem przez ostatnie 5 lat? Ja pierniczę, a jutro znowu ta szarzyzna. Dobra. Nie myśl o tym. Kurna, zero perspektyw – zero. Nic! Po co to się żyje? Co za bezsens. Boże, ale te licealistki teraz wyrośnięte. Dzieci. O, dzieci mają dzieci. Czemu ja tu nikogo nie znam? Skąd się Ci wszyscy ludzie biorą? Ciekawe czy Adam dziś na trąbce gra? Dobra, kończcie już. Głodny jestem. Wypominki jeszcze. Ja nie mogę – zawsze to samo. Gdzie zniknął ostatni rok? Nawet o krok mi się życie nie posunęło w żadnym kierunku. Aaaaa! Zamknij się. Nie myśl o tym. Stanisław Łoś. E, ma znicze nawet. Ciekawe, kto go odwiedza? Kurde, miałem wczoraj wysłać to zadanie rekrutacyjne. I sprawdzić te wnioski dla męża Anki. Kurna i ten 4.2 sprawdzić. A jutro trzeba do tej pindy iść jeszcze. Znów mi będą truli. Ja pierdzielę, jak mnie to denerwuje. Ale M. ma zajebiście – tak sobie pływać. Nie musi na te głupie święta chodzić. Pojadę za granicę! Taa… chyba na Sierzchów. Mogłem jechać przed wakacjami, jak jeszcze kasę jakąś miałem. Teraz to dupa. Nic nie zrobię. Ojeeej, ciotka idzie. Zajebiście.

Uśmiechamy się. Całujemy się.

-Jak tam? Drogi zapchane?

-No właśnie pusto. Rozłożyło się na te trzy dni.

-To te trzy dni. Jakby to było tak w środku tygodnia…

-Rozłożyło się na trzy dni.

-Nie ma korków. Pusto.

Stoimy.

Gdzie ta Gośka? Chodźmy już…

Radujemy się. Kontemplujemy.

Rosół. Rosół. Rosół.

Paweł D.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzielne dzieciaki

Szanowny Panie,

trudno mi było się pogodzić z tym, że to ich przygoda nie moja. Jest tam Jonasz zwany Markiem, bo imię Jonasz przynosi pecha ludziom morza. Jest tam wielki i dobry Janek, którego bije Oskar, najmniejszy chłopak w załodze. A to z powodu tego, że Oskar śpi nad Jankiem i gdy schodzi ze swej koi to zwykle staje na twarzy Janka. Jest Hania, której zrobiłem plecionkę na ręce. Jest sympatyczna Ala. Fajny Kacper, który wchodził na nok brama. Beniamin, w którym kochają się dziewczyny. I jest też łobuz Patryk. Ekstra dzieciaki, które zasługują na tą przygodę. Tak jak do tej pory trzymałem kciuki za to, żeby bezpiecznie dotarli do portu, tak teraz trzymam kciuki za to żeby znalazł się sponsor, pieniądze i żeby skończyli ten rejs na Karaibach. Byłoby super.

Nie wiem jak to jest, ale gdybym przeszedł sztorm, złamane maszty i to wszystko, to mógłbym w trudnych sytuacjach sobie powiedzieć: czym jest to kolejne wyzwanie, skoro przeszedłeś sztorm na morzu Beringa? Nic nie jest trudne! Wszystkiemu dasz radę! No dobra... żałuję, że mnie tam nie ma, ale czasami tak się zdarza. Kto wie? Może gdybym był na żaglowcu, to maszt łamałby się, gdy sam bym siedział na rejach. Nie wiem jak Pan, ale ja zawsze próbuję odnaleźć jakąś przyczynę, że się dzieje tak a nie inaczej. Jakbym nie mógł uwierzyć, że los jest ślepy, że wszystko to dzieło przypadku. Gdyby taka była prawda, to byłby mój największy koszmar. Wolę myśleć, że jestem kowalem swojego losu, a czasami tylko przeznaczenie chce inaczej niż ja sobie tego życzę.

Nie wierzę żeby Pana spotkania rodzinne różniły się bardzo od moich. A zatem nie rozumiem Pana awersji do tego sposobu spędzania wolnego czasu. Gdy jest okazja spotkania się z rodziną, wypicia z nimi, zjedzenia dobrych potraw, pośmiania się z rodzinnych żartów to czemu Pan tak przeżywa? Zwyczajnie nie rozumiem. Weź się Pan w garść, pomyśl o tych dzieciakach na morzu i złap okazję do dobrej zabawy za jaja.

Hej

Stefan W.

niedziela, 31 października 2010

Odwaga

Szanowny Panie,

Fryderyk Chopin jest już ściągany do portu Falmouth. Może z małym opóźnieniem, ale już niedługo wszyscy będą bezpieczni. I po bólu. I po zazdrości. Wie Pan, wcale się Panu nie dziwię. Też bym się wkurzył. Ominęła Pana najlepsza część. O tej przygodzie opowiadałby Pan przez lata. I do tego całe to zainteresowanie mediów… Ech, do diaska. Współczuję Panu. Z drugiej jednak strony trochę się cieszę, bo dysproporcja w poziomie barwności naszego życia stałaby się już tak duża, że chyba przestałbym z zawiści do Pana pisać.

Ale mam inny problem. Jestem nierodzinny. Albo rodzinnie upośledzony. Zwał, jak zwał. Dziś na obiad przyjeżdżają do nas krewni. Wiem, że Pan tego nie zrozumie zupełnie, bo dla klanu W. spotkania rodzinne to kwintesencja szczęścia, ale ja już od wczoraj chodzę zły. To nie moi goście. To goście moich rodziców. I nie chce mi się, och, jak mi się nie chce tego. Nie, że mam coś do tych krewnych. Nie, nie. Bardzo mili ludzie. A jednak. Marzę tylko o ucieczce. Ale czy mogę tak postąpić? Czy mogę uwolnić mojego wewnętrznego dzika? Czy mogę po raz kolejny zawieść moich rodziców? Skoro jestem życiowym nieudacznikiem, to mógłbym chociaż się uśmiechać wtedy, kiedy potrzeba takowa zaistnieje. Do tego Dzień Wszystkich Świętych to już zapowiedź okresu zimowego, który w święta obfituje. Co za tragedia – najgorszy okres w roku się zaczyna. Do wiosny dusza moja spokoju nie zazna.

Gdybym jednak był nastolatkiem, który przeżył „Szkołę pod żaglami”, jeśli słyszałbym odgłos pękających masztów, jeśli przy ośmiometrowych falach pracowałbym w pocie czoła… wtedy umiałbym znaleźć wyjście. To pewne. Co sprowadza się do tego, że przyznaję Panu słuszność stuprocentową. Dzieci chowane w domach, przed ekranami komputerów wyrastają… nie… po prostu nie wyrastają. Bo po to się dzieciom truje o odwadze, kiedy są małe. Ludzie potrzebują odwagi. Potrzebują jej hurtowo. Tylko… czy można się jej nauczyć w teorii? Czy patrząc na Robin Hooda, Batmana czy Janosika zrozumiemy, o co w tym chodzi? Wszystko się pomieszało już ludziom. Nauczyciele nie mistrzowie – i wszystko wzięło w łeb. Bo czyny bohaterskie to nie ten poziom. To tak jakby pokazać trzylatkowi, jak Adamek tłucze Gołotę, a za chwilę postawić gówniarza przed Gołotą i kazać mu powtórzyć. Dzieciak się popłacze, posika, a na Gołotę nigdy więcej, nawet na zdjęciu, już nie spojrzy – strach tak wielki go ogarniać będzie. Bo toż to takie wyczyny tylko. Zresztą nie wiem. Może kiedyś i grunt był inny. W świecie znerwicowanych introwertyków sukcesem byłoby nauczyć ludzi umiejętności podejmowania decyzji. Bo do tego potrzeba odwagi. Aaaa… chaos, chaos, chaos.

Koniec (na dziś).

Paweł D.

piątek, 29 października 2010

Za tych co na morzu

Szanowny Panie,

po Pana tekście już zacząłem uważać się za jakiegoś idiotę dbającego jedynie o urodę, ale moja natura zgodzić się z pańskim zdaniem po prostu nie może... musiał mieć Pan cerę prawdziwie cherubinkową, że się w ogóle tym nie przejmował. No i miałem ten temat rozwinąć, ale życie idzie tak szybko, że muszę napisać o czymś zupełnie innym. I pewnie wie Pan do czego zmierzam... do Chopina.

Stało się! Chopin stracił maszty i w tej chwili dryfuje po Atlantyku. Załoga siedzi bezpieczna w środku i czeka na statki, które zaholują żaglowiec do wybrzeży Wielkiej Brytanii. Szczęście w nieszczęściu. O tych dzieciakach i całym przedsięwzięciu będzie się mówiło pewnie przez kilka dni. Mądre głowy roztrząsać będą, że dzieciaków nie powinno posyłać się na żagle. Już dostałem telefon z redakcji Rzepy, z prośbą o komentarz, co o tym myślę, bo część redakcji jest przekonana, że tak musiało się skończyć pływanie dzieci po oceanie. Dyrdymały! Nie zgadzam się! Co to ma być? Najlepiej, aby dzieciaki siedziały w domu z komórkami, w komputerach i internecie. Żeby ludzie swoje potrzeby ograniczyli do żarcia, spania i pieprzenia się. Gdzie jest miejsce na przygodę! Trzeba mieć cel przed sobą! To miała być szkoła charakterów i po czymś takim jestem pewien, że dzieciaki nabiorą charakteru, będą bardziej przebojowe, pewne siebie.

A ja sobie tak siedzę w ciepłym domku i dostaje telefony od znajomych i rodziny, że jakie to szczęście, iż mnie tam nie ma. Że powinienem dziękować opatrzności, że na Bornholmie wysiadłem. I uśmiecham się do tej słuchawki, kiwając głową ze zrozumieniem, a w środku mną rzuca i mnie rozpiera, że ja bym tam się na pewno przydał, że bym na pewno okazał się pomocny. Że brakowało tak niewiele a sam przy 8-metrowych falach pracowałbym w pocie czoła, aby na żaglowcu uratować co się tylko da. Popłynąłbym tym żaglowcem, nawet wtedy gdybym wiedział jak to się by skończyło.

Za tych co na morzu
Stefan W.

wtorek, 26 października 2010

Dalej z chmurki na pazurki!

Szanowny Panie,

strasznie obleśny był ten Pana wpis. W ogóle nie mogłem skupić uwagi na przekazie. No, ale coś tam do mnie dotarło. Np. zdanie „Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie?”. Otóż, Panie Stefanie, nie pamiętam. I to nie dlatego, że miałem cerę cherubina. Na litość boską, czy Pan naprawdę nie miewał większych problemów? Problemy egzystencjalne, pała z matmy, pała z fizyki, brak kasy na gitarę lub perkusję, nieudana próba, kłótnia z jakimś bubkiem na korytarzu, porywy serca, złamane serca… hm… no dobra – to akurat jakoś się wiąże z tematem przewodnim Pana wypowiedzi. Chodzi mi jedynie o to, że za czasami owymi tęsknię, ale na pewno nie z tego powodu, że były beztroskie, bo nie były. Teraz nam się tak wydaje. Człowiek pamięta tylko te największe traumy, mniejsze problemy wypiera, a przeszłość ubarwia. Nie znaczy to, że nie było lepiej. Wtedy było lepiej, niż jest teraz. Teraz jest lepiej, niż będzie za 10 lat. Za 10 lat będzie lepiej, niż za 20 lat… i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pod pewnymi względami (liczę, że finansowo będzie u mnie jednak lepiej za te parę lat). Wtedy, w czasach licealnych, mieliśmy wszystko przed sobą. Wielka niewiadoma. Nieograniczona przestrzeń. Nieskończona liczba kierunków do obrania. Niewiadoma. To pozwalało na odważniejsze marzenia ( wystąpić na jednej scenie z Neilem Youngiem!!!), większą dawkę wiary w to, że rzeczywiście są one do spełnienia, no i większą dawkę nadziei – że życie „samo wyjdzie”. Z każdym rokiem to spektrum potencjalnych możliwości się kurczy. Może jednak rośnie spektrum realnych możliwości, wraz ze wspinaniem się po szczeblach drabiny społecznej – kto wie? Z punktu, w którym jestem obecnie, nie ma jeszcze odpowiednio szerokiego widoku.

Ale odchodzę od tematu. A tematem są niedorzeczności, jakie czasem rodzą się Panu w głowie. O, patrzy Pan na to: „Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień”. A może jeszcze to przytnę… „mniej odpowiedzialnym”. Ja, Pan pozwoli, odnoszę wrażenie, że z miesiąca na miesiąc staje się Pan coraz to większym lekkoduchem. Na dupie Pan usiedzieć nie może. Tylko Pan krążysz – to tu, to tam. I gdzie niby ta odpowiedzialność Pana? Gdzie była obecna, kiedy rzucał Pan dobrą pracę?

Ach, tak się tylko czepiam. Bez powodu. Trochę może z braku ciekawszej historii do opowiedzenia. Spać mi się nie chce. Trochę mnie nosi. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Nuda to okropne uczucie. Może się jednak położę spać, a jak mi się coś przyśni ciekawego, to rano to tu jeszcze dopiszę? To jest myśl. Pójdę jeszcze do kuchni i zjem coś słabo strawnego (to zawsze wzbogaca marzenia senne).

Rano.

No i uciekałem. Ciągle gdzieś uciekam. Ciągle ktoś mnie goni. Tym razem chyba policja. I chyba towarzyszył mi kolega Jakub. Może to po prostu zniekształcone wspomnienie bieszczadzkie. Bo tu też śmigaliśmy po pagórkach. W górę i w dół. Jak wariaci. I do tego było strasznie i apokaliptycznie nawet. Było, ale się rozmyło.

Pojawił się natomiast statek. Jacht wielki. Tam, jakby na recepcji, która była połączona z pokojem sypialnym, spotkałem Panią Iwonę J. (naszą wspólną koleżankę z liceum), która za chwilę okazała się być Martą H. (kolejną naszą koleżanką z klasy). Tak myślę, że żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, że mój mózg zestawił je w jedno. Cóż… ale przejdźmy do sedna, bo już widzę, że Pana nudzić zaczynam. Z Panią Marto-Iwoną, jej chłopakiem i Panienką J. zeszliśmy do Sali jadalnej. Tam, na rozległych stołach, było jedzenia co niemiara. Pieczone kiełbaski, dziczyzna… a, co ja będę opowiadał. Wszystko było. Tyle że to było dla pasażerów, a my byliśmy „państwo wbitka”. Już myślałem, że nie uda nam się niczego wchłonąć, kiedy okazało się, że jest specjalna promocja. Otóż, można było zjeść zupełnie za darmo, jeśli po talerz zgłosiło się na chmurce. Hm… To może być niejasne. No. Trzeba było złapać taki mały obłoczek. Wejść na niego. Tak, wie Pan, stopami – jak na deskorolkę. Chmurka latała wtedy nisko nad pokładem i można sobie było na niej surfować. Nie było to oczywiście szczególnie łatwe, bo chmurki bywają zdradzieckie (jak się okazało), ale z drugiej strony… czego się nie robi dla wyżerki (nawet jeśli to tylko sen). Pochwalę się, że udało mi się. Dorwałem swój obłoczek i z klasą podfrunąłem sobie po talerz. I już miałem własny talerz, już miałem naszykowany widelec, już grasowałem między stołami, już wybierałem menu, kiedy… tak… obudziłem się. Jak zwykle. Czemu sny kończą się zawsze przed spełnieniem?

A najgorsze, że poranek jakiś niemiły. Chciałbym być bogaty i mieć własny kąt. Albo chmurkę, na której przemierzał bym sobie świat. Może gdzieś by mnie wzięli za bóstwo jakieś… to miła perspektywa.

Chyba odlatuję z ambicjami.

Paweł D.

czwartek, 21 października 2010

O pryszczach z nostalgią

Szanowny Panie,

no i pośmiałem się z pańskiej sytuacji. Zawsze jest miło poczytać trafnej oceny swojego jestestwa. Pomyślałem sobie nawet, że moglibyśmy stworzyć duet na jakiejś scenie komediowej. Nic byśmy nie udawali, tylko mówili to co jest rzeczywiście. Generalnie to ma Pan większy niż ja dystans do siebie, więc moja osoba na tej scenie byłaby zbędna, ale oczywiście nie zostawi Pan kolegi w potrzebie, przytulę się gdzieś z boczku. Przy takim wzorcu rozkręcę się. I będzie śmiesznie. Na początku proponuję upić się któregoś razu w jakiejś knajpce i gawiedź rozśmieszać przy stolikach. W końcu zawładnąć całą salą i po sprawie, będziemy sławni, a przynajmniej bogatsi o utarg umówiony wcześniej z właścicielem lokalu.
Dobra, wiem... napisze mi Pan zaraz, że z góry zakładam, iż wystąpi Pan publicznie, a Pan przecież tego nie lubi. No ale w radio Pan przecież występuje, co prawda nie "na żywo", ale zawsze, więc wszystko jest możliwe.

Ale tak na poważnie! Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie? Właśnie jeden urósł mi na czole i sobie tak przypomniałem, jak to najważniejszą sprawą dnia były właśnie pryszcze. Już nawet nie pamiętam, jak było z Pana cerą, czy była tłusta, czy sucha? U mnie było tak.... Budziłem się rano. Odwlekałem w nieskończoność wizytę przed lustrem, aż w końcu zaglądałem i z przerażeniem zauważałem nowy wulkan na czole, nosie, poliku, a nawet w uchu! He he! W pewnym okresie życia miałem regułę, a raczej byłem przyzwyczajony, do trzech na twarzy, gdy było więcej uznawałem za dzień nieudany, gdy mniej w swoich oczach wyglądałem jak piękniś. Ile było tych dni, w których pryszczolców było więcej! Nie policzę. Wągry i pryszcze. Nawet pały i dwóje z języka polskiego i angielskiego, z matematyki i geografii nie robiły na mnie takiego wrażenia jak ta skórna niedoskonałość. Dzisiaj jednak pierwszy raz w swojej historii popatrzyłem na rodzącego się pryszcza na moim czole z uczuciem nostalgii, z uczuciem miłości wręcz. - A więc to ty mój mały chcesz na świat wyjść - zdawało się, że mówiłem do niego i kontynuowałem - Pozwoliłbym ci na ujrzenie światła dziennego, gdyby tylko uszło 27 latkowi nosić pryszcze na czole. A w sumie... czemu nie? Czemu nie cofnąć się za twoją pomocą trochę w czasie? Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień. Naprawdę nie sądziłem, że pryszcz może zrodzić tyle radości!
Jednak nie! Na wszystko jest czas. Jest czas na pryszcze i to one rodzą zmartwienia. Jest czas na studia, kiedy zmartwienia topione są w procentach i to uchodzi. Jest czas na okres przejściowy, w którym szuka się swojej drogi i to też trzeba przeżyć. A potem jest czas, w którym odkrywasz iż nie jesteś istotą tylko dla siebie stworzoną, a żyjesz też dla kogoś innego. Czas dzieci i potem inne czasy przychodzą... I cholera w każdym czasie znajdzie się jakiś pryszcz, który na daną chwilę definiuje rzeczywistość, który przysparza zmartwień. Ale to tylko dzieje się teraz. Z czasem przecież na pryszcza jak i na zaprzeszłe zmartwienia patrzymy z uczuciem i nostalgią.

Odważnego serca

Stefan W.

Plastusiowy pamiętnik

Szanowny Panie,

jak tak słucham sobie Pani Agnieszki Chylińskiej, to myślę, iż Polska bywa jednak całkiem niefajna. Chociaż nie powiem, żeby upadek tej wszak bardzo dobrej wokalistki był dla mnie jakimś wielkim wstrząsem. Po tym jak Chris Cornell nagrał ścierwo pod tytułem „Scream”, już nic w muzyce rozrywkowej nie jest w stanie mnie załamać (tak, wiem – nazwisko Chris Cornell nic Panu nie mówi… że też świat rodzi takich ignorantów, jak Pan). A czy to jest wynikiem pustych kieszeni? Być może. Mój znajomy uczestniczył w organizacji pewnych badań, które dotyczyły popularności różnych krajowych rozgłośni radiowych. Okazało się, że Radio Zet, RMF FM, Eska – czyli ta największa bryndza – to jakieś dziewięćdziesiąt procent rynku. Miły Panie, o czym my mówimy? A niech sobie dziewczyna zarabia. Może z rodzicami nie będzie musiała mieszkać. Tym samym dotykam drugiego wątku Pańskiej wypowiedzi…

I na co Pan narzeka? Ma Pan mieszkanie. Ma Pan żonę (choć daleko). Nie jest Pan takim dużym dzieckiem wcale. No, ja jestem większym. Ale chwila, chwila – przecież dobrze Pan o tym wie. Hmm… a może chce Pan mnie obrazić? Albo zwyczajnie poprawić sobie humor? Ok. Chce Pan tego? Przypomnę zatem (choć robiłem to już chyba kilka razy). Mam 27 lat. Mieszkam z rodzicami. Nie zarabiam. Obżeram ciężko pracujących rodziców. Kiedy piję wino (tak jak dziś), to jest ono sponsorowane przez moją siostrę. Nie jestem żonaty. Ba. Nie zabieram nawet dziewczyny na wakacje. Jeśli się spotykamy, to siedzimy w moim pokoju (w moim domu rodzinnym). Nie sprzątam. Nie prasuję. Zmywam czasami. Wczoraj, kiedy jechałem o 6 rano do Warszawy, moja mama wybiegła za mną w koszuli nocnej, żeby dać mi 20 zł na benzynę… żeby mi bryka gdzieś na drodze nie stanęła. Wczoraj też nie przyjęli mnie do call center. Jedyna praca, na którą mam szansę, będzie znajdować się w moim małym miasteczku. Co to oznacza? Że za 10 lat, kiedy będę wychodzić rano do pracy, to moja mama wybiegnie za mną i poda mi dwie kanapki zapakowane w torebkę jednorazową – żebym nie zgłodniał przez te osiem godzin. Jeśli dobrze pójdzie, to Pana kuzynka odwiedzi mnie tego dnia popołudniem (bo akurat będzie czwartek). Jeśli będę miał pecha, to na siedem lat przed tym pięknym jesiennym porankiem Panna J. kopnie mnie w tyłek. I wie Pan co? W pewnym sensie nie wydaje mnie się to wcale takie tragiczne. Dlaczego? Bo sam Pan wie, że jak się upoluje złotą rybkę, to należy ją w końcu wypuścić na wolność. Złote rybki żyją w morzach, a nie w małych miasteczkach. Co za radość zamęczyć jakieś zwierzątko?

Ech, przydałby się jakiś spektakularny sukces. Byłoby miło dostać dowód na to, że się żyje jeszcze. Chciałoby się poczuć ten rosnący poziom testosteronu. Kurcze, ciekawe jak to jest być prawdziwym mężczyzną? Oj, oj… i znów wracamy do sedna sprawy. Fanga w nos. Czy tego mi trzeba? Hm… Tak. Ale nie chcę być stroną bierną. Nie. Nie. Nie. Chcę rozkwasić komuś nos. Pac. Mocno. Szybko. Zdecydowanie.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy uderzyłem kogoś pięścią w twarz. Podstawówka – oczywiście. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że moje kostki nie natrafiły na nic twardego. Tak, jakby policzki mojego przeciwnika były jakimś buforem, który ma wyhamować ciosy. Bez sensu. Byłem tym faktem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, czy po pierwszym uderzeniu mam przestać, czy jednak kontynuować. Kolejne piguły poleciały już bez przekonania, a nawet z pewnym zażenowaniem. To ma być to? Tak to jest dać komuś w twarz? Sądziłem, że to będzie, jak tłuczenie ściany. A to było, jak… ugniatanie plasteliny.

Męska mitologia. Każdy chce wejść na Olimp, a tu po lewej Wetlińska, po prawej Caryńska. To się kurna powspinaliśmy.

Paweł D.

PS. Tak, kandyduję (to odpowiedź na esemesa - wie Pan, na karcie nie zostało dużo środków).

wtorek, 19 października 2010

Jakże mi smutno

Szanowny Panie,

dzisiaj mój brat powiedział, że bardzo cieszy się iż urodził się w Polsce. Gdyby przyszło mu, żyć gdzieś indziej nie byłoby tak śmiesznie. Takie zwierzenie jest całkiem naturalne, zaraz po obejrzeniu nowego teledysku pani Agnieszki Chylińskiej:

http://www.youtube.com/watch?v=7hQxz0zFQos

Świetny filmik, na pewno wypije to mleko i skorzystam z automatycznej bramy pokazanej na końcu teledysku. Filmik malina, muzyka jeszcze lepsza, a tekst? Pełen głębi:

Chcę sobie zaufać, ale nie wiem jak,
Kiedy Ciebie widzę ciało daje znać
Nie mogę tego zrobić, ale bardzo chcę
Wszystko mi już mówi, że to się skończy źle.

Ref.
Jesteś dla mnie piękny tak
Że brakuje tchu, gdy widzę Cię
Kochać cię to straszny czas
Nie mogę nic, tylko trwać

Już sam początek sprawia, że dalej nikomu nie będzie się chciało czytać. No ale to przecież śpiewa pani Chylińska, więc należy traktować poważnie. O co tu chodzi? Pan zna się na muzyce, więc może mi wyjaśni. Ostatnio słyszałem o jakimś aktorze, który zaczął szaleć: przestał się myć, zapuścił się, zaczął ćpać na umór, zapijać, zdradzać żonę, sprzedał dom, wylądował na ulicy... w końcu wyszedł nowy film z jego udziałem. Po premierze ogolony, czyściutki i trzeźwy wyjaśnił wszystkim, że ostatni rok to było oszustwo i taki myk promocyjny. Rodzina też była zdumiona, a żonie chyba nie było do śmiechu. A zatem czekam aż pani Chylińska wyskoczy, najpewniej 1 kwietnia i krzyknie "Prima aprilis bo się pomylisz, ale was zrobiłam w jajo!". Panie Pawle ja chcę być tak oszukany, no bo przecież coraz gorzej z tą wokalistką. A może jest tak, że sprawdziła konto w banku i wyliczyła sobie, że pracuje już tak długo, a tam niewiele zer po jedynce. Chce to szybko nadrobić. Tylko, że gdyby do świata muzycznego wchodziła na początku swojej kariery z tym co teraz prezentuje, to by skończyła jak Ala Janosz. Kto? Janosz! Kto to taki? A przecież jej piosenka o smsach była lepsza niż to to...

Dość już o tej pani Agniesi. Przecież Pan napisał wspaniały tekst o rowerku, a ja tutaj jakieś wynurzenia snuje... Z czego wynika pańska uwaga, że grubasy są weselsze?... Szukam dziury, abym mógł się przyczepić i nie potrafię. Ludzie pełniejsi są pełniejsi życia, o dziwo lepiej tańczą. Widziałem w Stanach i ostatnio kolegę Y. w przebraniu baletnicy, nagiego tańczącego do Jeziora Łabędziego w Turcji. Miał to coś, że wygrał nawet Mistera Universum. Mimo smutnego głosu pan Wojciech Mann jest przecież chodzącym żartem. Chyba chodzi o dystans do siebie. Jak grubas powie, że jest gruby a nawet z tego zażartuje to rozśmieszy całą publikę.
Trzeba się umieć z siebie śmiać. Spróbujemy? Ja zacznę.
Wczoraj w radio była dyskusja o Polakach żyjących u mamusi. Przestraszyłem się, myślałem że mówią o mnie. Na szczęście nie znali szczegółów. Przecież mam żonę i własne mieszkanie. Szybko szukam usprawiedliwień... pusta lodówka i mieszkanie depresyjnie puste... Jedyna radość to radyjko, które leci non stop. Cholera leczyć się muszę, ale najpierw praca, praca, praca, praca... doszło do tego doszło, że ostatnio byłem na rozmowie kwalifikacyjnej w tygodniku "tele coś tam". Miałbym pisać o tym co zobaczę w telewizji, której przecież nie mam! Będzie śmiesznie jak się tam dostanę. Ale coś czuję, że się nie dostanę, a to już będzie arcyśmieszne, wręcz żałosne, jakże mi smutno...

Kłania się z kubkiem kawy zbożowej
(byle nie wylać)

Stefan W.

niedziela, 17 października 2010

Rowerek, czyli młodzi zwiewni

Szanowny Panie,

nuda Pańskiej „bornholmskiej opowieści” chyba mi się trochę udzieliła, bo ostatnimi czasy żyję życiem spokojnym i ułożonym. Boże, co ja pieprzę, przecież non stop żyję w taki właśnie sposób! No, może z krótkimi przerwami (takimi jak ta, o której pisałem ostatnio).

W piątek i sobotę poświęcałem się na przykład pracy fizycznej, a dokładniej zrywałem z ojcem dach z budynku gospodarczego, który mamy na podwórku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczaj ciekawego, gdyby nie to, że przypadkiem znalazłem swój pierwszy rowerek (może go Pan podziwiać na poniższym zdjęciu).



Pierwsza myśl, którą wywołało u mnie to znalezisko, była następująca: że też byłem kiedyś taki malutki! Bo byłem. Chociaż chwilę później, z odmętów mej pamięci wydobyłem kolejne wspomnienie… Otóż przypomniało mi się, dlaczego ów rowerek nie służył mi znowu tak długo. Jak zauważyć można na załączonym obrazku, ten urokliwy trójkołowiec nie posiada tradycyjnego, otwartego siedziska. Taki fotelik za to ma. No, i tu był problem. Moja gruba pupa bardzo szybko przerosła rozmiarami to siedzonko. Ech, nie wiem czy już mi się to w głowie uroiło, ale wydaje mi się, że pamiętam pewne nieudolne próby wciśnięcia się w te ramki. Kurczę, nawet w dzieciństwie człowiek jest narażony na upokorzenia. Dobrze, że nie mieszkałem w bloku, bo gdybym miał dzielić te smutne chwile z grupką okrutnych bachorów, to mogłoby się jakąś życiową traumą skończyć. Hmm… tak się zresztą zastanawiam, czy to, że jako młodzian byłem tak masakrycznie gruby, wpłynęło jakoś negatywnie na mój dalszy rozwój psychiczny. Chyba nie, bo w końcu jakoś szybko z tego wyrosłem. A jak patrzę na swoje zdjęcia z lat dziecięcych, to na mej pyzatej buzi niemal zawszę widzę szeroki uśmiech. Moja mama nawet się dziwi czasem, że wyrósł ze mnie taki pesymista i ponurak. Bo podobno w pierwszych latach toczyłem się przez życie z optymizmem i radością. A może to się wiąże z wagą właśnie? Może powinienem wyhodować sobie jeszcze paręnaście kilogramów i znów zacznę widzieć świat na różowo? Trudne to nie będzie, bo zauważyłem ostatnio, że coraz więcej problemów przysparza mi utrzymanie swojego ciała w ryzach.

Jak tak teraz myślę, to może i ma to sens. Kiedy byłem najbardziej mroczny? No, chyba w licealnych czasach - wtedy, kiedy chyba najszczuplejszy byłem. Czyli, jeśli byłbym grubasem, to takim wesołym. Zresztą, czy to wypada być grubym i smutnym? Zdecydowanie nie wypada. Nie ma chyba bardziej przygnębiającego widoku niż smutna kulka. Tylko że trzeba linię trzymać, bo wybory idą. Kurczaki pieczone… i ziemniaczki. I zasmażka. Kopytka. Kopytka z mięskiem duszonym. I sosikiem. Albo polane tłuszczykiem i ze skraweczkami. Mniam. Mielony, ziemniaczki i do tego buraczki gotowane. Pierogi z kapustą i grzybami. Grzyby duszone! Z ziemniaczkami. Pyzy! Kluski śląskie. Rosół z wiejskiej kury z kluskami własnej roboty. Grzyby w cieście. Rybka smażona… albo wędzona. Taka świeża. Nie ze sklepu, tylko od rybaków kupiona. I ziemniaczki. I do tego kapustka kwaszona z marchewką. Jej… jest tyle powodów do radości.

Idę na obiad.

Paweł D.

czwartek, 14 października 2010

Nuda Bornholmu

Szanowny Panie,

ile zazdrości wlał mi Pan w moje serce! Co bym dał za ucieczkę przed czerwonym widmem! Spanie na tych dechach w Popielcówce! Tym bardziej, że to wszystko znam, że sam spałem niczym "snobowaty mieszczuch" w namiocie przed bacówką. Mało tego jako, że to był ostatni etap mojej bieszczadzkiej wędrówki, to zostawiłem pod bodajże jarzębem mój kochany kijaszek, z którym to wędrowałem. Może go Pan widział? Taki powyginany, długi, z ciekawymi wzorami, bardzo zgrabny!

Wiedziałem, że należy z Panem udawać się na takie wyprawy. A przynajmniej z Panem i z kolegą K. Nigdy bym nie wpadł na zejście ze szlaku! To przecież niedozwolone! Też chcę!!

Zanim kilka słów o Kopenhadze, to najpierw jestem Panu winny historie z Bornholmu. A zatem wioski i miasteczka Bornholmu są malutkie i składają się z malutkich rybackich chałupek. Malutkich to znaczy ciupeńkich. Cholibcia, że też im to wystarcza! Przecież ci duńczycy są tacy wysocy i postawni! Ale wystarcza i nie potrzebują więcej przestrzeni. Podobnie jak nie potrzebują w swych czystych oknach firanek i zasłon. Po co? Mają przecież piękne mieszkania z cudnymi duperelkami na parapetach. Czemu się tym nie chwalić? Czy oni się w ogóle chwalą? Nikt im w okna nie zagląda, tylko przyjezdni, którzy nie znają się na miejscowym savoir-vivrze. Tam wśród tych cudeńków koty siedzą w pozycji zastygłej i przyglądają się przez czyściutkie szyby czyściutkim i cichym ulicom. Po godzinie 19 nikt ulicą nie chodzi. Bo po co?

Ta malutka czyściutka wioska przyprawiła mnie o zawrót głowy. Spotęgowała go jeszcze lekka gorączka, po tym gdy na bosaka wybierałem wodę z zalanych szalup i moja ponad tygodniowa wzmożona energia zaczęła opadać, gdy okazało się, że definitywnie schodzę z mojego kochanego Chopina! Już zaczynałem znać każdą szakle, linkę, dziurkę, bloczek żaglowca. Wkurzałem się gdy ktoś zabrudził mój deck. Tłumaczyłem ludziom, że to nie do pomyślenia aby w butach, które używa się w portach chodzić po żaglowcu. Przecież to wypaczenie i choroba. Powinni o te drewno dbać bardziej. Mój Chopin stał jeszcze w porcie, a ja poszedłem przejść się z gorączką po uliczkach miasteczka-wioski. Trafiłem w końcu do portu dla małych żaglówek i poszedłem na ostatnią keję. Gdy zbliżałem się do końca, leniwe mewy z wypominactwem wrzasnęły, podskoczyły i pofrunęły w niebo. Zostawiły za sobą mnóstwo białych śladów po odchodach. Szedłem po tym zasranym drewnie na sam koniuszek kei, która pod moim ciężarem zaczęła się chwiać. Mewy latały złowieszczo nad moją wełnianą czapką, a ja usiadłem na wolnym od wiadomo czego, skrawku drewna i zacząłem przejmować się moim bólem głowy. Co ja będę robić? Gdzie pojadę? Jaki mieć plan? Czy potrzebny mi plan? Popatrzyłem w morze, potem w przeciwną stronę na malowniczą kolorową wioskę rybacką. Ktoś mi powiedział, że to idealne miejsce do pisania. Może i rzeczywiście? Zaszyć się na Bornholmie wśród tej ciszy fal bijących o brzeg. Miło byłoby wynająć takie malutkie mieszkanko na powiedzmy trzy miesiące. Siedzieć w nim i pisać, codziennie wybierać się na spacery, a raz w tygodniu, w sobotę pojeździć po wyspie rowerem. Najlepiej do jednej z tych miejscowości, które produkują swoje własne piwo. Tam usiąść w wędzarni i zjeść wędzonego śledzia popijając tym złocistym trunkiem a przed oczyma piana fal… ech. W niedzielę bym chodził do kościoła. Ale nie szukałbym bez sensu katolickiej świątyni. Poszedłbym z protestantami, bo jakoś do tej surowej wyspy pasuje surowy wystrój kościoła protestanckiego. Jest taki jeden z wielkim żaglowcem wiszącym pod dachem, za ołtarz ma obraz plaży. Tam bym chodził posłuchać języka, którego nie sposób zrozumieć. I w poniedziałek znów bym pisał. O tym właśnie myślałem siedząc na tej kei.

Tego samego dnia wieczorem musiałem odcumować Chopina. Wcześniej zamówiłem sobie pokoik u jakichś starszych ludzi, gdzieś gdzie musiałem daleko dojść. Po drodze zgubiłem się, ale w końcu wyczerpany z moim workiem żeglarskim dotarłem do miejsca przeznaczenia. Starsi ładni państwo przywitali mnie serdecznie i pokazali mój pokój z moim wynajętym łóżkiem. Białe prześcieradła, czystość, spokój sprawiły, że uznałem to miejsce za świątynie, której nie powinienem brudzić swoją osobą. Nic dziwnego skoro przyzwyczajony byłem już do korzystania ze wspólnego (20 gimnazjalistów) prysznica, z kajuty, którą dzieliłem z dwoma facetami, a wcześniej przecież były mazury i prysznice w Sztynorcie a kibelek w Węgorzewie. Od ponad dwóch tygodni nie widziałem czystego domu, czystej pościeli, która w dodatku pachniała lawendą. Lawenda kojarzy się mi z wakacjami we Francji, z Lazurowym Wybrzeżem, z mydłami, a przede wszystkim z ciocią Linką, która w swoich szufladach zawsze trzymała lawendę i dzięki czemu wprowadziła ten zapach do mojego domu.

Grzecznie podziękowałem moim gospodarzom za to, że na mnie czekali i poszedłem spać, oczywiście wcześniej korzystając z pięknego i czystego prysznica. Zasnąłem natychmiast otulony zapachami i snami.

Obudziłem się jak zwykle o szóstej rano, ale uznawszy, że nie mam obowiązku dzisiaj biegać po rejach postanowiłem pozwolić sobie na spanie do ósmej. Zaszalałem i zamówiłem śniadanie na godzinę dziewiątą. Dzbanek kawy z świeżą śmietanką, sok pomarańczowy, ciepłe bułeczki, chrupiący chlebek, trzy rodzaje dżemów: brzoskwiniowy, porzeczkowy i truskawkowy, wędliny i sery to wszystko znów skojarzyło się mi ze śniadaniami w mojej kochanej francuskiej miejscowości, gdzie mieszkaliśmy na strychu.

Niestety musiałem się pożegnać z przyjaznymi ludźmi. Do dziesiątej po śniadaniu jeszcze leżałem sobie w łóżeczku, ale potem nie było wyjścia i trzeba było ruszyć dalej. Cały dzień zapowiadał się szczególnie, bo zamierzałem zwiedzić wyspę. W tym celu kupiłem sobie bilet autobusowy i z wioski do wioski jeździłem.

Wysocy i postawni mieszkańcy Bornholmu nigdy nigdzie się nie spieszą. Mój autobus podjechał na przykład na plac jakiejś miejscowości. Wiedziałem, że jest o cztery minuty za wcześniej. Kierowca stał cierpliwie na przystanku tarasując przejazd innym pojazdom na wąskiej uliczce i czekał aż starsi, panowie w końcu wyjdą z pobliskiego baru i wejdą do zbyt śpiesznie podstawionego autobusu. Ostatni z tych panów wychodząc z pubu zatrzymał się na schodkach, aby zapalić papierosa. Zrobił trzy kroki w kierunku autobusu i zgasił papierosa wchodząc do pojazdu. Tym samym pokazał kierowcy, że wypaliłby go całego, gdyby ten tak nie gonił. A może po prostu chciał wziąć jednego bucha?

Starsi Duńczycy są bardzo pomarszczeni. U mężczyzn to cecha dodająca szlachetności, u tutejszych kobiet sprawia wrażenie że są niezadbane. A przecież młode dziewczyny są całkiem ładne. Wysokie blondynki, błękitnookie, o świeżych cerach, zadartych noskach i ciekawej budowie czaszki, która niekiedy nadaje twarzy ładny owal, a kiedy indziej dziwnie ją kształtuje uwypuklając czoła i brody, a chowając oczy i nosy. Prócz blondasów dużo tu rudzielców. Co do mężczyzn to nie zwracam na nich większej uwagi. Zaledwie kilka ciekawych typów widziałem doświadczonych życiem i alkoholem rybaków.

Na Bornholmie powinny wzorować się nasze nadmorskie miejscowości. Na tej wyspie króluje śledź wędzony w specjalnych wędzarniach a nie kebab i pizza. Jest miejsce na stylowe galerie a nie pamiątki made in China, jeździ się powoli na rowerach, a nie szaleńczo beemkami. Jest tu czysto i nudno. Tej pozytywnej nudy właśnie u nas brakuje. Ale przecież Pan uwielbia nasze wybrzeże. Ciekaw jestem czy odpowiada Panu też architektura wsi i miasteczek naszego Wybrzeża?

O Kopenhadze pisać nie będę, bo nie będę miał co opowiadać, kiedy wreszcie się spotkamy. Inną zupełnie sprawą jest to, że Pan za moimi plecami handluje moim mieszkaniem. To doprawdy jest nie do wyobrażenia. Człowiek ledwo się odwróci, a tu już plany się snuje na miejsce zamieszkania. Pewnie za moimi plecami, bez mojej wiedzy ktoś w mieszkaniu przebywał. A... coś czuję, że trafiłem na podatny grunt. Skąd wiem? Bo została jakaś gra pt Wikingowie i w lodówce mam kwasek cytrynowy. Ciekawe, czy ktoś nie spał w moim szerokim łóżeczku? No... pewno pańska inteligencja wysnuła wnioski i podpowiedziała Panu, że już jestem w domu. Tak! Jestem! Może w najbliższy weekend wpadnie Pan do mnie?

Najlepszego

Stefan W.