środa, 19 marca 2014

Wyspa pomidorowa

Szanowny Panie,

no nie miałem wyjścia, bo te strzelanie z kapiszonów tak mną zawładnęło, że po prostu straciłem rachubę czasu. Zresztą, czas jest tak dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, że nie ma co się nawet zastanawiać. Jak to możliwe, że godzina lekcyjna, czyli nie pełna, trwa zawsze tak długo, a podwórkowe ganianie, na które zazwyczaj z zegarkiem w ręku mam trzy bite godziny, tak krótko? Bardziej odpowiednią miarą czasu od wskazówek zegarka są dla mnie rodzicielskie nawoływania do odrabiania lekcji. Ustaliłem z chłopakami, że za pierwszym krzykiem, to nie ma nawet co przerywać zabawy, za drugim to już trochę naciąganie liny cierpliwości, więc warto odkrzyknąć, że już się słyszy. Trzecie nawoływanie to poważna sprawa, bo zwykle wiąże się z wyjściem szanownego tatusia na podwórko. W takich chwilach, lepiej się pośpieszyć. Co poniektórzy, jak na przykład Zielus, to zaiwaniają w try miga na hawirę, bo inaczej pas idzie w ruch. Ja się nie boję dopóty, dopóki moja mamusia nie zacznie krzyczeć. Wcale jej nie trzeba pasa, po prostu moralnie przegrywam z jej rozumowaniem popartym logicznym argumentowaniem. Idzie mi tu o szlaban na każdą dziedzinę życia i obowiązkowe spożycie mdłego szpinaku oraz gorzkiej cykorii, w wypadku nagięcia jej cierpliwości do granic wytrzymałości. Tymczasem jednak kapiszony. Chłopaki popalać sobie mogą do woli, Trzmiel pić EB pod spożywczakiem z pryszczatymi ósmoklasistami, a dziewuchy wdzięczyć się do kogo chcą, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna... kapiszony. Rzucanie w mur, pod nogi przechodniów, oklejanie nimi piłek wuefistów, straszenie pod oknami z polskiego to tylko z miejsca przychodzące mi do głowy formy zastosowania tego wynalazku. Odkąd Jałek odkrył, że patronka naszej budy, święta Róża z Limy ma nie tylko pod opieką kwiaciarki, ale także Indian, zastosowanie kapiszonów stało się po prostu zwyczajnie nieodzowne. Aaa... Co to się działo, gdy prowadziliśmy wojny między Apaczami, a Indianami Hopi, gdy Irokezi weszli tydzień temu do walki pod przywództwem Trzmiela, to od wybuchających kapiszonów zrobił się taki swąd, że przyjechały chłopaki z Ochotniczej Straży Pożarnej. Co się nagadali to ich, ale że pozwolili nam posiedzieć w wozach, to już przeszło do historii. A ku zdumieniu wszystkich, a moim szczególnie, okazało się, że lizus Waflak wszystkich ich dobrze zna, bo od początku wakacji chodzi tam i czyści sprzęt, tylko po to, aby pobawić się w strażaka. Cwaniak jeden nawet nie zająknął się, a przecież mimo mojej najszczerszej niechęci do niego, to nie jeden dzień się wyganiałem z nim latem, bo ani on, ani ja przez większość wakacji nie wyjeżdżaliśmy. W związku z letnią nudą często łaziliśmy do portu. Byłyby to zwyczajne nasze wędrówki, gdyby nie wyjątkowo niski poziom Wisły. Dzięki temu o suchej nodze można było przejść na pomidorową wyspę. Oczywiście, że Waflak nigdzie ze mną nie poszedł, bo to tchórz i łazęga, ale ja dwa razy polazłem tam, by najeść się smacznych, dziko rosnących malinówek. I taki też miałem zamiar wczoraj, gdy dołączył do mnie Masa, Trzmielu i Zielus. Obiecałem im na słowo honoru, że nie ma lepszych pomidorów na Ziemi niż te z wyspy pomidorowej.
Nasze miasto było polską stolicą szklarni, więc nie tylko kwiaty, ale i pomidory były pod szczególną opieką całego lokalnego społeczeństwa. Szklarnie wypierały sady jabłczane i odwrotnie, sady jabłczane wypierały szklarnie. W zasadzie nic innego tu nie było: sady i szklarnie. A wszystko w dolinie okalane wolno płynącą, ale niebezpieczną Wisłą. Od dziecka chowany byłem w atmosferze szacunku dla badylaków, więc podpieranie słów honorem w tym wypadku, nie było rzucaniem ich na wiatr.
Sam port składał się z uzbrojonej betonem zatoczki, a w niej porzuconej przez ekonomiczną nieopłacalność wyciągarki piachu. Do niej to ściągały, odkąd sięgam pamięcią, wszystkie pokolenia naszej małej miejscowości. Można było tam wejść, pogmerać przy wajchach, powciskać ostatni guzik i poudawać pracę. Wyciągarka umocowana była na fest do barki, którą kiedyś wypływała na środek rzeki. No więc to miejsce było często także pirackim okrętem, parowcem na Missisipi, wodnym jaszczurem, dzielnym żaglowcem.
Żeby dojść do wyspy pomidorowej trzeba było pójść trochę w górę rzeki, przebić się przez przyrzeczne chaszcze i odnaleźć duży kamień, który kiedyś pokazał mi ojciec. To było chyba jego ulubione miejsce, bo gdy mnie tu zaprowadził wydawało się, że zdradza mi największą swoją tajemnicę. Z tego kamienia widać było wyspę, która skryta za winklem, była niedostrzegalna z punktu widzenia portu.
- Kurna Olek! - powiedział Masa
- Cerowaty worek - dokończyłem.
- Co ty gadasz? - Trzmielu i Zielus przypatrywali mi się dziwnie.
- A tak zrymowałem. - Odpowiedziałem i tak jak Masa zmartwiłem się faktem, że Wisła, odkąd zaczęła się szkoła, znacznie przybrała i moja ścieżka już nie istnieje. Wyspa była trochę na lewo, o zaledwie dwadzieścia metrów od brzegu, ale teraz bez łódki nie było mowy o dotarciu do niej. Woda sięgała już prawie kamienia, który zazwyczaj był granicą zasięgu rzeki,
Staliśmy jak głupi patrząc na wodę i rozpatrując na głos, czy jest opcja dotarcia. Pomysł był taki, żeby przejść, bo woda nie może być głębsza niż do pasa, ale sprawa padła, gdy Zielus opowiedział nam o swoim kuzynie co to wlazł do wody na Mazurach i utopił się tak po prostu. Wtedy to znudzony Trzmielu, że też musiał z nami pójść, zaczął w piachu szukać kamieni do rzucania i w trzcinach natrafił na przywiązaną łódkę, wyciągniętą porządnie na brzeg.
- Chodźmy - usłyszałem Dużego i zadrżałem na dźwięk jego głosu. - Skorzystamy z łódki i popłyniemy do tej cholernej wyspy, a tam spróbujemy tych pomidorów.
Jak się on tu znalazł, nie mam pojęcia, ale nic nie mówiłem. Duży miał posłuch u chłopaków, mimo że się go bali. Wyciągnęli łódkę, w której odnaleźli wiosła. Masa chwycił jedno, Trzmielu drugie, Zielus stanął na dziobie a Duży usiadł przy sterze. Ja sam siedziałem tuż obok i nie wierzyłem własnym oczom, że ukradliśmy komuś łajbę i płyniemy na parszywą wyspę. Jak się okazało nie było to trudne i po chwili zrywaliśmy wszyscy pomidory. Wyspa od strony Wisły miała fajną plażę, na której można byłoby rozpalić ognisko, gdybyśmy przywieźli łódką trochę drewna. Nad gęstymi krzakami pomidorów, na środku wyspy królowała jabłoń, ale za to z niesmacznymi owocami. Siedzieliśmy tak pod drzewem, gdy z brzegu rzeki usłyszeliśmy skrzekliwy głos Starego, tłumaczącemu komuś, że już niedaleko. Przypadliśmy do ziemi i skryci zza krzakami obserwowaliśmy jak Stary, Calineczka i jakiś wielki facet o przykrótkiej koszulce, z której wypadał przyduży brzuch stali obok kamienia i przeczesywali szuwary.
- Nie ma!
- Może rzeka wzięła - powiedział grubym głosem tłuścioch.
- Aż tutaj? Niemożliwe! - Stary pokazał miejsce, w którym do niedawna stała łódka.
- No to ktoś rąbnął. Są nawet ślady.
Na szczęście Duży kazał chłopakom schować łódkę w krzakach, tak że z brzegu nie można było jej dostrzec.
- Chyba jakieś dzieciaki. Jeszcze wczoraj tu była - zaskrzeczał Stary.
- To tylko dowód na to, że niepotrzebnie zakopaliśmy to na wyspie. Nie jest tam bezpiecznie, zresztą nie dało się kopać głęboko, bo woda. - miałem wrażenie, że facet patrzy na mnie. Już chciałem wstać i przyznać się, co by nas pewnie nic nie kosztowało, ale Duży mnie przytrzymał.
- Siedź tutaj - jego ręce przygniotły mnie do ziemi.
- Musimy skołować drugą łódkę - usłyszeliśmy z brzegu. - I to jeszcze dzisiaj.
Stary, gruby i Calineczka poszli śpiesznie w stronę miasta, a my zostaliśmy. Nikt nic nie mówił, tylko Trzmielu podszedł do łódki i z jej dna wyciągnął dwa szpadle, które leżały tam przykryte szmatami. Zielus i Masa ruszyli dookoła wyspy, a ja pod jabłoń. To chyba Duży nakazał mi wleźć na drzewo i rozejrzeć się dookoła. W gęstych krzakach pomidorów od razu zobaczyłem wykarczowaną dziurę.
- Tam! - Krzyknąłem. Po chwili byliśmy wszyscy na niewielkiej polance, w której naruszona była ziemia. Trzmielu miał w ręce szpadle.
- A może byśmy...? - zacząłem, ale Duży nie pozwolił skończyć, że lepiej zostawić to coś w spokoju. Chwycił łopatę i zaczął kopać.

Stefan W.

poniedziałek, 3 marca 2014

Zawrót głowy

Szanowny Panie,

nie uwierzyłby Pan nawet w mojego pecha. Byłem już na drzewie - drugim od płotu - kiedy noga nieopatrznie wybrała gałąź zbyt drobną i do tego wyschniętą. Trzask tylko usłyszałem i ciało runęło w dół. Lot w kierunku ziemi okazał się krótki, prawie niezauważalny, a upadek nawet nie taki bolesny, jak mógłbym zakładać. Czułem tylko swój prawy bark i prawe kolano, które zdarte było aż do krwi. Zdziwiło mnie to nawet, bo przecież w sadzie Starego wszędzie rosła bujna trawa. Nie było jednak czasu nad tym rozmyślać. Pies... - kołatało w głowie - Pies! Spojrzałem w górę. Calineczka właśnie wychyliła zza rogu domu swój olbrzymi, czarny łeb i tylko formalnością było to, aby spostrzegła intruza. Serce zaczęło bić mocniej. Chociaż mocniej, to brzmi zdecydowanie za słabo. Waliło jak szalone. Już byłem na nogach, już pędziłem przed siebie. Oby szybciej, oby do płotu. Nie oglądałem się za siebie, tylko jednym susem wskoczyłem na wysoki parkan. Jak to dobrze, że miałem w tym wprawę - sekundę to nie trwało, a już byłem po drugiej stronie. Tylko gdzie się podziali moi kumple? Trzmiel? Piechlak? Mógłbym przysiąc, że byli za mną, kiedy wdrapywałem się na pierwsze drzewo. A teraz nic - ni widu, ni słychu. Dysząc ciężko, spojrzałem na ogromne cielsko przewalające się po stronie ogrodu Starego. Poczułem jak żołądek mi się kurczy. Słyszałem sapanie bestii. Dudniące, miarowe. Była tak blisko. Zaledwie z metr lub dwa ode mnie. W głowie aż szumiało. Nie chciałem, a raczej nie mogłem spojrzeć w czeluści jej bezdusznych ślepi. Obróciłem się w stronę szkoły i począłem człapać w jej kierunku - oby jak najdalej od domu Starego i tego piekielnego cerbera. Wciąż oszołomiony i obolały dreptałem przed siebie, zastanawiając się, gdzie wyparowały chłopaki, gdy znów usłyszałem warczenie. Jakoś zbyt blisko... tuż za mną. Nie zdążyłem się nawet w pełni obrócić, kiedy jakiś cień mroczny spadł na mnie i potężny chwyt ujął moje ramię lewe. Wielki łeb. Paszcza! Ogromna! I kły - lśniące bielą, siejące grozę...

-Ej! Wstawaj. Kuwa! Co ci jest? - usłyszałem nad głową znajomo brzmiący głos. Otwarłem jedno oko, tylko po to, aby stwierdzić, że to Jałek siedzi nade mną i potrząsa mną w górę i w dół, trzymając moje ramiona w żelaznym uścisku. Nie miałem za bardzo siły, żeby mu odpowiadać. Zresztą sam za bardzo nie wiedziałem, co się stało. Otwarłem oko drugie, a w moim polu widzenia pojawił się też Marek i Zielus.
-Co mu się stało? Żyje? - dopytywał Zielus swoim skrzypiącym głosem.
-No biegł po prostu, jak wszyscy, i nagle jak koziołka wywinie! I przytomność stracił chyba. A bani to sobie nie rozwalił? - Masa zwrócił się do Jałka, który był tuż nade mną.
-Kułcze, chyba nie. Kłwi nie widzę. Ty! Kuwa, wszysko gła? - i potrząsać zaczął mną ponownie - chyba nawet jeszcze mocniej niż poprzednio, co muszę przyznać, nieco mnie już zirytowało.
-Gła, gła! Turlaj dropsa, lamusie! - wystrzeliłem bezmyślnie w przypływie rozdrażnienia. Jałek zrobił oczy jak  pięć złotych. Puścił mnie natychmiast, tak że opadłem spokojnie na ciemny żwir szkolnej bieżni. Widziałem, jak jego twarz zmieniać się zaczęła. Wyraz pierwotnego zaskoczenia zastąpił grymas złości, a do tego czerwony się zrobił jak rak. Z boku dobiegł mnie chichot Masy i Zielusa, a to pozwoliło mi zrozumieć, że mój występek nie ujdzie mi na sucho. W jednej chwili wielka pięść Jałka spadła na moją facjatę i bezpardonowo rozkwasiła mój biedny nos. Chichoty ustały.
-Co się patrzycie? Nic mu nie będzie. Zabiełamy się.
No i poszli.

Wylegiwałem się zatem w pełnym słońcu wrześniowego popołudnia na obrzeżach szkolnego boiska z rozkrwawionym nosem, zdartym kolanem prawym i obolałym barkiem. Nie miałem nawet żalu do Jałka. Przecież w zasadzie chciał mi pomóc. Mój  błąd. Moja głupota. Cóż miał chłopak zrobić? Przecież lamusem nie był, o czym zarówno on, jak i ja dobrze wiedzieliśmy. Gdyby jeszcze świadków nie było, to może i by odpuścił. Ale tak? Wyjścia przecież innego nie miał. Może zresztą i dobrze się stało. W końcu miałem chwilę spokoju, żeby rozejrzeć się w swoim położeniu. Tak w ogóle to na tej ziemi znalazłem się dlatego, że razem z Jałkiem, Zielusem i Masą mieliśmy zaliczać po lekcjach bieg na tysiąca, bo nie zrobiliśmy tego rano. Dziwnym trafem wszyscy czterej spóźniliśmy się na pierwszą lekcję, na której właśnie był ów test możliwości kondycyjnych młodzieży szkolnej ze zbioru zamkniętego chłopców z klasy szóstej B. No ale nasz wuefista popołudniu doszedł chyba do wniosku, że ma coś lepszego do roboty, bo w końcu przyszedł i kazał nam biec tego tysiąca, ale nie na zaliczenie tylko tak za karę, że niby z pierwszej lekcji uciekliśmy specjalnie - na co niezbitych dowodów przecież nie miał. Po czym poszedł sobie, ale zostawił Waflaka, żeby nas pilnował i doniósł, jeśli ewentualnie postanowimy się ulotnić. No to i biegliśmy, bo było wiadomo, że pupil faktycznie by doniósł i nawet sensu nie było z nim dyskutować. Kiedy mordowałem już tak chyba sześćset któryś tam metr, nagle coś się ugięło, rzeczywistość się zakotłowała i czarno się zrobiło, a później to już sam Pan wie...
Jak tak leżałem, to brało mnie przekonanie, że ten zawrót głowy to nie tylko tak z upału. W głowie mi ostatnio się mieszało, jak w tyglu jakimś. Dziwnie rozpoczął się dla mnie ten rok i nie zapowiadało się, żeby szło ku lepszemu. Najpierw się okazało, że wszyscy kumple palić zaczęli przez wakacje, chociaż wcześniej przecież nie palili. Nawet Waflak, a przecież Waflak to leszcz, na co dowodów mógłbym znaleźć przynajmniej sto. No i w związku z tym ten Zakątek, którego w zasadzie nawet nie pamiętałem z zeszłego roku, a który teraz, ni z tego ni z owego, stał się centrum naszego życia międzylekcyjnego. Druga sprawa dotyczyła Trzmiela. Jeszcze przed wakacjami był klasowym chłopcem do bicia, gdy jakoś z tydzień temu wyszło na jaw, że ma kolegów z innej szkoły i do tego ósmoklasistów. Sylwia widziała ich podobno razem w klubie bilardowym, a potem pod sklepem, jak pili EB z puszki. Niby nic, a jednak zaburzyło to jakiś odwieczny porządek rzeczy i spokoju mi nie dawało. Do tego cały ten galimatias ze Starym i tą jego Calineczką. Co mu do głowy strzeliło? Naprawdę chciał naszej krzywdy? Chłopaki się zawzięli, że coś z tym trzeba zrobić. Ja wyłamywać się nie chciałem, ale miałem złe przeczucia, co do tego psiska. No oczywiście i w centrum tego wszystkiego sprawa Dużego, którego przecież nawet nie powinno tu być, ale nie dało się ukryć, że jednak był, a raczej bywał. Pojawiał się, jak spod ziemi, kiedy najmniej się tego spodziewałem, po czym równie tajemniczo znikał. Jak chociażby wczoraj na tym porcie...

Paweł D.