Szanowny Panie,
nie uwierzyłby Pan nawet w mojego pecha. Byłem już na drzewie - drugim od płotu - kiedy noga nieopatrznie wybrała gałąź zbyt drobną i do tego wyschniętą. Trzask tylko usłyszałem i ciało runęło w dół. Lot w kierunku ziemi okazał się krótki, prawie niezauważalny, a upadek nawet nie taki bolesny, jak mógłbym zakładać. Czułem tylko swój prawy bark i prawe kolano, które zdarte było aż do krwi. Zdziwiło mnie to nawet, bo przecież w sadzie Starego wszędzie rosła bujna trawa. Nie było jednak czasu nad tym rozmyślać. Pies... - kołatało w głowie - Pies! Spojrzałem w górę. Calineczka właśnie wychyliła zza rogu domu swój olbrzymi, czarny łeb i tylko formalnością było to, aby spostrzegła intruza. Serce zaczęło bić mocniej. Chociaż mocniej, to brzmi zdecydowanie za słabo. Waliło jak szalone. Już byłem na nogach, już pędziłem przed siebie. Oby szybciej, oby do płotu. Nie oglądałem się za siebie, tylko jednym susem wskoczyłem na wysoki parkan. Jak to dobrze, że miałem w tym wprawę - sekundę to nie trwało, a już byłem po drugiej stronie. Tylko gdzie się podziali moi kumple? Trzmiel? Piechlak? Mógłbym przysiąc, że byli za mną, kiedy wdrapywałem się na pierwsze drzewo. A teraz nic - ni widu, ni słychu. Dysząc ciężko, spojrzałem na ogromne cielsko przewalające się po stronie ogrodu Starego. Poczułem jak żołądek mi się kurczy. Słyszałem sapanie bestii. Dudniące, miarowe. Była tak blisko. Zaledwie z metr lub dwa ode mnie. W głowie aż szumiało. Nie chciałem, a raczej nie mogłem spojrzeć w czeluści jej bezdusznych ślepi. Obróciłem się w stronę szkoły i począłem człapać w jej kierunku - oby jak najdalej od domu Starego i tego piekielnego cerbera. Wciąż oszołomiony i obolały dreptałem przed siebie, zastanawiając się, gdzie wyparowały chłopaki, gdy znów usłyszałem warczenie. Jakoś zbyt blisko... tuż za mną. Nie zdążyłem się nawet w pełni obrócić, kiedy jakiś cień mroczny spadł na mnie i potężny chwyt ujął moje ramię lewe. Wielki łeb. Paszcza! Ogromna! I kły - lśniące bielą, siejące grozę...
-Ej! Wstawaj. Kuwa! Co ci jest? - usłyszałem nad głową znajomo brzmiący głos. Otwarłem jedno oko, tylko po to, aby stwierdzić, że to Jałek siedzi nade mną i potrząsa mną w górę i w dół, trzymając moje ramiona w żelaznym uścisku. Nie miałem za bardzo siły, żeby mu odpowiadać. Zresztą sam za bardzo nie wiedziałem, co się stało. Otwarłem oko drugie, a w moim polu widzenia pojawił się też Marek i Zielus.
-Co mu się stało? Żyje? - dopytywał Zielus swoim skrzypiącym głosem.
-No biegł po prostu, jak wszyscy, i nagle jak koziołka wywinie! I przytomność stracił chyba. A bani to sobie nie rozwalił? - Masa zwrócił się do Jałka, który był tuż nade mną.
-Kułcze, chyba nie. Kłwi nie widzę. Ty! Kuwa, wszysko gła? - i potrząsać zaczął mną ponownie - chyba nawet jeszcze mocniej niż poprzednio, co muszę przyznać, nieco mnie już zirytowało.
-Gła, gła! Turlaj dropsa, lamusie! - wystrzeliłem bezmyślnie w przypływie rozdrażnienia. Jałek zrobił oczy jak pięć złotych. Puścił mnie natychmiast, tak że opadłem spokojnie na ciemny żwir szkolnej bieżni. Widziałem, jak jego twarz zmieniać się zaczęła. Wyraz pierwotnego zaskoczenia zastąpił grymas złości, a do tego czerwony się zrobił jak rak. Z boku dobiegł mnie chichot Masy i Zielusa, a to pozwoliło mi zrozumieć, że mój występek nie ujdzie mi na sucho. W jednej chwili wielka pięść Jałka spadła na moją facjatę i bezpardonowo rozkwasiła mój biedny nos. Chichoty ustały.
-Co się patrzycie? Nic mu nie będzie. Zabiełamy się.
No i poszli.
Wylegiwałem się zatem w pełnym słońcu wrześniowego popołudnia na obrzeżach szkolnego boiska z rozkrwawionym nosem, zdartym kolanem prawym i obolałym barkiem. Nie miałem nawet żalu do Jałka. Przecież w zasadzie chciał mi pomóc. Mój błąd. Moja głupota. Cóż miał chłopak zrobić? Przecież lamusem nie był, o czym zarówno on, jak i ja dobrze wiedzieliśmy. Gdyby jeszcze świadków nie było, to może i by odpuścił. Ale tak? Wyjścia przecież innego nie miał. Może zresztą i dobrze się stało. W końcu miałem chwilę spokoju, żeby rozejrzeć się w swoim położeniu. Tak w ogóle to na tej ziemi znalazłem się dlatego, że razem z Jałkiem, Zielusem i Masą mieliśmy zaliczać po lekcjach bieg na tysiąca, bo nie zrobiliśmy tego rano. Dziwnym trafem wszyscy czterej spóźniliśmy się na pierwszą lekcję, na której właśnie był ów test możliwości kondycyjnych młodzieży szkolnej ze zbioru zamkniętego chłopców z klasy szóstej B. No ale nasz wuefista popołudniu doszedł chyba do wniosku, że ma coś lepszego do roboty, bo w końcu przyszedł i kazał nam biec tego tysiąca, ale nie na zaliczenie tylko tak za karę, że niby z pierwszej lekcji uciekliśmy specjalnie - na co niezbitych dowodów przecież nie miał. Po czym poszedł sobie, ale zostawił Waflaka, żeby nas pilnował i doniósł, jeśli ewentualnie postanowimy się ulotnić. No to i biegliśmy, bo było wiadomo, że pupil faktycznie by doniósł i nawet sensu nie było z nim dyskutować. Kiedy mordowałem już tak chyba sześćset któryś tam metr, nagle coś się ugięło, rzeczywistość się zakotłowała i czarno się zrobiło, a później to już sam Pan wie...
Jak tak leżałem, to brało mnie przekonanie, że ten zawrót głowy to nie tylko tak z upału. W głowie mi ostatnio się mieszało, jak w tyglu jakimś. Dziwnie rozpoczął się dla mnie ten rok i nie zapowiadało się, żeby szło ku lepszemu. Najpierw się okazało, że wszyscy kumple palić zaczęli przez wakacje, chociaż wcześniej przecież nie palili. Nawet Waflak, a przecież Waflak to leszcz, na co dowodów mógłbym znaleźć przynajmniej sto. No i w związku z tym ten Zakątek, którego w zasadzie nawet nie pamiętałem z zeszłego roku, a który teraz, ni z tego ni z owego, stał się centrum naszego życia międzylekcyjnego. Druga sprawa dotyczyła Trzmiela. Jeszcze przed wakacjami był klasowym chłopcem do bicia, gdy jakoś z tydzień temu wyszło na jaw, że ma kolegów z innej szkoły i do tego ósmoklasistów. Sylwia widziała ich podobno razem w klubie bilardowym, a potem pod sklepem, jak pili EB z puszki. Niby nic, a jednak zaburzyło to jakiś odwieczny porządek rzeczy i spokoju mi nie dawało. Do tego cały ten galimatias ze Starym i tą jego Calineczką. Co mu do głowy strzeliło? Naprawdę chciał naszej krzywdy? Chłopaki się zawzięli, że coś z tym trzeba zrobić. Ja wyłamywać się nie chciałem, ale miałem złe przeczucia, co do tego psiska. No oczywiście i w centrum tego wszystkiego sprawa Dużego, którego przecież nawet nie powinno tu być, ale nie dało się ukryć, że jednak był, a raczej bywał. Pojawiał się, jak spod ziemi, kiedy najmniej się tego spodziewałem, po czym równie tajemniczo znikał. Jak chociażby wczoraj na tym porcie...
Paweł D.
-Ej! Wstawaj. Kuwa! Co ci jest? - usłyszałem nad głową znajomo brzmiący głos. Otwarłem jedno oko, tylko po to, aby stwierdzić, że to Jałek siedzi nade mną i potrząsa mną w górę i w dół, trzymając moje ramiona w żelaznym uścisku. Nie miałem za bardzo siły, żeby mu odpowiadać. Zresztą sam za bardzo nie wiedziałem, co się stało. Otwarłem oko drugie, a w moim polu widzenia pojawił się też Marek i Zielus.
-Co mu się stało? Żyje? - dopytywał Zielus swoim skrzypiącym głosem.
-No biegł po prostu, jak wszyscy, i nagle jak koziołka wywinie! I przytomność stracił chyba. A bani to sobie nie rozwalił? - Masa zwrócił się do Jałka, który był tuż nade mną.
-Kułcze, chyba nie. Kłwi nie widzę. Ty! Kuwa, wszysko gła? - i potrząsać zaczął mną ponownie - chyba nawet jeszcze mocniej niż poprzednio, co muszę przyznać, nieco mnie już zirytowało.
-Gła, gła! Turlaj dropsa, lamusie! - wystrzeliłem bezmyślnie w przypływie rozdrażnienia. Jałek zrobił oczy jak pięć złotych. Puścił mnie natychmiast, tak że opadłem spokojnie na ciemny żwir szkolnej bieżni. Widziałem, jak jego twarz zmieniać się zaczęła. Wyraz pierwotnego zaskoczenia zastąpił grymas złości, a do tego czerwony się zrobił jak rak. Z boku dobiegł mnie chichot Masy i Zielusa, a to pozwoliło mi zrozumieć, że mój występek nie ujdzie mi na sucho. W jednej chwili wielka pięść Jałka spadła na moją facjatę i bezpardonowo rozkwasiła mój biedny nos. Chichoty ustały.
-Co się patrzycie? Nic mu nie będzie. Zabiełamy się.
No i poszli.
Wylegiwałem się zatem w pełnym słońcu wrześniowego popołudnia na obrzeżach szkolnego boiska z rozkrwawionym nosem, zdartym kolanem prawym i obolałym barkiem. Nie miałem nawet żalu do Jałka. Przecież w zasadzie chciał mi pomóc. Mój błąd. Moja głupota. Cóż miał chłopak zrobić? Przecież lamusem nie był, o czym zarówno on, jak i ja dobrze wiedzieliśmy. Gdyby jeszcze świadków nie było, to może i by odpuścił. Ale tak? Wyjścia przecież innego nie miał. Może zresztą i dobrze się stało. W końcu miałem chwilę spokoju, żeby rozejrzeć się w swoim położeniu. Tak w ogóle to na tej ziemi znalazłem się dlatego, że razem z Jałkiem, Zielusem i Masą mieliśmy zaliczać po lekcjach bieg na tysiąca, bo nie zrobiliśmy tego rano. Dziwnym trafem wszyscy czterej spóźniliśmy się na pierwszą lekcję, na której właśnie był ów test możliwości kondycyjnych młodzieży szkolnej ze zbioru zamkniętego chłopców z klasy szóstej B. No ale nasz wuefista popołudniu doszedł chyba do wniosku, że ma coś lepszego do roboty, bo w końcu przyszedł i kazał nam biec tego tysiąca, ale nie na zaliczenie tylko tak za karę, że niby z pierwszej lekcji uciekliśmy specjalnie - na co niezbitych dowodów przecież nie miał. Po czym poszedł sobie, ale zostawił Waflaka, żeby nas pilnował i doniósł, jeśli ewentualnie postanowimy się ulotnić. No to i biegliśmy, bo było wiadomo, że pupil faktycznie by doniósł i nawet sensu nie było z nim dyskutować. Kiedy mordowałem już tak chyba sześćset któryś tam metr, nagle coś się ugięło, rzeczywistość się zakotłowała i czarno się zrobiło, a później to już sam Pan wie...
Jak tak leżałem, to brało mnie przekonanie, że ten zawrót głowy to nie tylko tak z upału. W głowie mi ostatnio się mieszało, jak w tyglu jakimś. Dziwnie rozpoczął się dla mnie ten rok i nie zapowiadało się, żeby szło ku lepszemu. Najpierw się okazało, że wszyscy kumple palić zaczęli przez wakacje, chociaż wcześniej przecież nie palili. Nawet Waflak, a przecież Waflak to leszcz, na co dowodów mógłbym znaleźć przynajmniej sto. No i w związku z tym ten Zakątek, którego w zasadzie nawet nie pamiętałem z zeszłego roku, a który teraz, ni z tego ni z owego, stał się centrum naszego życia międzylekcyjnego. Druga sprawa dotyczyła Trzmiela. Jeszcze przed wakacjami był klasowym chłopcem do bicia, gdy jakoś z tydzień temu wyszło na jaw, że ma kolegów z innej szkoły i do tego ósmoklasistów. Sylwia widziała ich podobno razem w klubie bilardowym, a potem pod sklepem, jak pili EB z puszki. Niby nic, a jednak zaburzyło to jakiś odwieczny porządek rzeczy i spokoju mi nie dawało. Do tego cały ten galimatias ze Starym i tą jego Calineczką. Co mu do głowy strzeliło? Naprawdę chciał naszej krzywdy? Chłopaki się zawzięli, że coś z tym trzeba zrobić. Ja wyłamywać się nie chciałem, ale miałem złe przeczucia, co do tego psiska. No oczywiście i w centrum tego wszystkiego sprawa Dużego, którego przecież nawet nie powinno tu być, ale nie dało się ukryć, że jednak był, a raczej bywał. Pojawiał się, jak spod ziemi, kiedy najmniej się tego spodziewałem, po czym równie tajemniczo znikał. Jak chociażby wczoraj na tym porcie...
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz