czwartek, 29 listopada 2012

Cztery ściany



Szanowny Panie,

pozwoli Pan, że ustosunkuję się do Pańskiej wypowiedzi wtedy, kiedy sam przebrnę przez Annę Kareninę. Nie obiecuję jednak, że zrobię to w tym roku, bo już grudzień prawie mamy, a ja czytam raczej wolno i w dodatku za Tołstoja jeszcze się nie zabrałem. Poza tym musze zapomnieć wszystkie elementy fabuły, które tak bez oporu mi Pan zdradził (może powinien Pan nazwać swój wpis „Spoiler” albo coś w tym stylu?). 

No. To teraz z innej beczki. Jak doskonale Pan wie, to już ponad trzy miesiące, jak mieszkam na warszawskim Mokotowie. Z Panną J. powolutku (bardzo powolutku) zabieramy się za ogarnianie naszego przytulnego gniazdka. Okna już zamówione. Może niedługo zaczniemy rozbijać ściany, wymieniać rury, wybebeszać całą elektrykę, malować, cyklinować, wstawiać, ustawiać i robić wszystko to, co się robi przy remoncie, a co jest mi zupełnie obce. Tymczasem mamy ciągły bałagan. I o dziwo nie jest tak, że nie sprzątamy. Sprzątamy. Tylko, że te 52 metry to obszar niezmierzony. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka i składzik. Kilka kątów. Nie jest tak jednak do końca. Przedwojenne budynki mają swoją specyfikę. Każdego dnia ze zdziwieniem odkrywa Pan tu coś, czego wcześniej nie dostrzegał. Ha – dzień wcześniej wcale tego nie było! Może to tylko większa kubatura tych pomieszczeń… nie wiem… może coś innego? Prawda jest jednak taka, że w tych czterech ścianach czasoprzestrzeń ulega jakiejś niepojętej deformacji. Śmiem nawet twierdzić, że to nie tylko jakieś tajne skrytki, jakieś zakamuflowane składziki z niezliczoną ilością starych książek i czasopism (które stryj Panny J. kolekcjonował i segregował z takim zaangażowaniem). W tym mieszkaniu ukryte jest „COŚ”. Niech Pan nie myśli, że zwariowałem lub dopada mnie jakaś mania prześladowcza. Nie ma tu żadnego trupa w szafie (a przynajmniej takowego jeszcze nie odkryłem). W ogóle nie wiem, co to „COŚ” oznaczać może. To wszak tylko jakieś mrowienie podskórne. Ale nie ma tak, że sobie wymyślam coś z niczego – ot tak po prostu. No może to bzdury, ale jednak dzieją się tu rzeczy dziwne…

Zacznijmy od prozaicznej sprawy. Skarpety. Czy uwierzy Pan, że przez zaledwie klika tygodni populacja moich skarpet zmniejszyła się o połowę? I to nie koniec! Liczba ich zmniejsza się wciąż w zastraszającym tempie! Jeśli tak dalej pójdzie, to w nowym roku będę musiał zawijać sobie stopy w szmatki jakieś lub chodzić na bosaka. Już dochodzi do sytuacji, w których jedna ma stopa odziana jest w czerń, a druga w błękit, zieleń lub biel. Bo rzadko jest tak, że znika para. To byłoby jeszcze całkiem normalne. Wziąłbym winę już nawet na siebie. Że zdjąłem gdzieś… gdzieś tam rzuciłem… i nie ma. Ale nie!  Z jednej pary znika zawsze jedna skarpeta. Wiem, wiem – nadal się Pan nie dziwi, co? Że w praniu pewnie „znikają”, tak? Bzdura. Bo czy jest możliwe, że pralka „wciąga” zawsze skarpetę lewą? Nie ma cudów, Panie Stefanie. Coś na rzeczy być musi. Mało tego. Sprawa nie tyczy się wyłącznie moich stóp. Panna J. straciła już jednego (!) papucia różowego i jednego (!) bucika… też różowego. I co? Przypadek? Przecież to 52 metry! Dwa pokoje, kuchnia, łazienka i składzik. No gdzie to się zapadło? No?  Czasem już myślę, że kiedy my zasypiamy, otwiera się jakaś ukryta szafka i jakaś czarna ręka wciąga tam nasze rzeczy. Potem drzwiczki cichutko zamykają się i zaczynają zarastać jakąś tkanką kamuflującą.  Skrywają się i z rana już ich dostrzec nie sposób. Tylko dlaczego? Po co?

Mam nadzieję, że już niedługo będę mógł Panu jakoś tę sprawę niepokojącą wyjaśnić. Na razie bowiem nic nie wiem na pewno i tylko swędzenie nad lewym barkiem mówi mi, że znikające skarpety to dopiero początek większej draki. 

Z pozdrowieniami, 

Paweł D.   

wtorek, 27 listopada 2012

Kiepskie spoiwo

Szanowny Panie,

ja tam na kobietach się nie znam. I w zasadzie nie chce się poznać a mimo to staram się. I kiedy wydaje się mi, że już je zaczynam rozumieć to nagle jestem trzysta lat świetlnych za ich myślami. Dlatego nie tłumaczę sobie tego "Nie warto". Przyjemnie było po prostu pogadać z dziewczyną. Nie warto się zastanawiać, warto jednak cieszyć się z towarzystwa. I na tym kończy się moja myśl o kobietach. Chociaż to zbyt proste. Czytam np. Lwa Tołstoja i nie mogę wyjść z podziwu dla jego przenikliwości, znajomości życia. Nie mogę pojąć jak to możliwe, że ten człowiek pisze Anne Kareninę, w ten sposób, że mam wrażenie, iż jest napisana akurat dla mnie. Dlaczego odnajduje tam swoje rozterki i czasem odpowiedzi? Z jednej strony niewiarygodne pióro, z drugiej strony trochę jestem przerażony, bo jeżeli inni czytelnicy mają podobne myśli co ja, przy czytaniu Tołstoja i to wrażenie, że książkę napisał dla mnie samego, to znaczy, że w zasadzie nie różnimy się zanadto od siebie. Tacy sami w swej różnorodności.

Brakuje mi jednego... dyskusji nad literaturą. Nie mogę zrozumieć mojej niechęci do przedmiotu Język Polski w liceum, na którym jedynym naszym zadaniem było przeczytać książkę i dyskutować nad postaciami, problemami poruszonymi w literaturze. Toż to była idealna platforma, na której można było wykazać się, zbadać swoje myśli, porównać je z rówieśnikami. Przykro mi z powodu mojej głupoty. Każda stworzona teraz tego typu platforma będzie sztuczna w porównaniu z tym co było w szkole, ale spróbuje. Temat:

Anna Karenina

Jarosław Iwaszkiewicz

Instynkt artysty i widzenie prawdy życia stwarza z powieści Anny jedną z najpiękniejszych postaci literatury światowej. A jednocześnie wiedza życia daje Tołstojowi możliwość oczyszczenia Anny z wszelkiego cienia winy i przeniesienia oskarżenia na rzeczywistego winowajcę - na ustrój społeczny, w którego ramach szczera, namiętna Anna nie może się pomieścić. W rezultacie powieść Tołstoja staje się oskarżeniem społeczeństwa stwarzającego warunki życia Anny. I jeśli Tołstoj usiłuje konfliktowi Anny ze społeczeństwem przeciwstawić patriarchalną idyllę Lewina z jego wsią i chłopami, to zamiar ten się Tołsojowi nie udaje, nie ma w nim bowiem prawdy.


Pan Iwaszkiewicz poruszył w tym tekście dwie dla mnie ważne rzeczy. Rzeczywiście Anna poprzez ustrój społeczny wydaje się oczyszczona ze swojego postępowania, ale przecież nie zapominajmy, że Anna za Karenina wyszła może nie z miłości, ale jednak wyszła. Rosja to nie Anglia. Tutaj można było odmówić oświadczyn. Można i to nawet trzeba gdy dziewczyna nie kocha chłopaka. 

Poza tym Anna nienawidzi Karenina za jego fałszywą wszechdobroć, a jednocześnie kocha dużo bardziej Sierioża (swojego i Karenina syna) niż Annie (swoją i Wrońskiego córkę). W tej wielkiej miłości do syna widzę nie tylko ból matki. To dziwne, że kocha bardziej synka od osoby, której nienawidzi, niż córkę od osoby, którą kocha.


Drugim problemem jest Lewin - mój ulubiony bohater książki. Nie rozumiem Pana Iwaszkiewicza, czemu pisze, że w tym przeciwstawieniu nie ma prawdy. Wydaje się mi wręcz odwrotnie. Problemy młodego małżeństwa, wzajemna zazdrość, niepewnosć... wszystko jest tak jak zwykle bywa przy świeżych związkach. Nie widzę tu idylli. Lewin nie jest stały, jest niepewny, a jednocześnie bardzo szczery wobec siebie, a zatem innych. A to że ta opowieść służy temu, aby porównać obie miłości, to dobry zabieg literacki. Kitty na początku nie chciała Lewina, wolała hr. Wrońskiego (kto nie chciałby Wrońskiego? - pytanie retoryczne), ten jednak zakochał się w Annie i pozamiatane. Kitty odrzuciła Lewina na początku, bo kochała innego. Zadecydowała sama. Anna mogła wcześniej zdecydować. Tołstoj pisze, że ta jego główna bohaterka dobrze zna się na ludziach, nie poznała się na własnym przyszłym mężu? Dziwne. Wiedziała w co się pakuje. Wiedziała, że to urzędas, wiedziała że będzie nudno.


(...) Tołstoj powoli, ale konsekwentnie, rozdział po rozdziale realizował z góry ustalony cel, którym było zniszczenie dobrego imienia Anny i uczynienie z niej jednoznacznie negatywnej bohaterki powieści. Zabieg ten wzmocnił, wprowadzając do powieści modelowe udane małżeństwo. Trudny, ale zawarty zgodnie ze społecznymi i religijnymi konwenansami związek posępnego ziemianina Lewina z pogodną szlachcianką Kitty Szczerbacką stanowi kontrast dla miłości Anny i Wrońskiego. Lewin i Kitty przeżywają wiele problemów, jednak postępując zgodnie z zasadami, mogą liczyć na szczęśliwy finał, który jest zakazany dla tytułowej bohaterki i jej partnera życiowego. 


zavalita, http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=621442

 Z jednej strony zgadzam się z autorką (chyba) tych słów, z drugiej strony nie. Anna przynajmniej jest szczera wobec siebie i innych. Jej przyjaciółeczki z salonów moskiewskich i petersburskich bzykają się na lewo i prawo, zdradzając mężów. Mężowie zresztą robią to samo z aktoreczkami i baletnicami. Wszyscy zachowują twarz. Tak jakby twarz traciło się dopiero wtedy gdy przestępstwo (tutaj moralne) zostaje ujawnione, a nie wtedy gdy zostaje popełnione. Anna o tyle jest lepsza od innych, że szczera i uczciwa. Lubię za to Annę. Nie lubię jej z powodu postępowania, ale co zrobić? 

Ówczesne postępowanie usprawiedliwiać można tym, że ludzie pobierali się często bez miłości. Kobiety były zbyt uległe, namawiane przez matki itp. Może i Annę to usprawiedliwia. Zgoda. Ciekawe jest jednak to, że po ponad 100 latach nic się nie zmieniło. Każdy może robić co chce. Nikt nad nikim nie stoi. A jednak miłość, wydawałoby się wieczne ogniwo, jest kiepskim spoiwem.

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 25 listopada 2012

Niezidentyfikowane obiekty latające

Szanowny Panie,

ale że co "nie warto"? Bo ja trochę nie rozumiem - znaczy, że nie dostał Pan telefonu i znajomość się zakończyła? Czy właśnie nie? Jest jakieś drugie dno? Pan wybaczy, bo może te pytania są głupie, ale na niuansach podrywów to znam się jak kura na grzmocie. Zresztą, jak tak czytam (czy częściej słucham) o tych Pana bliskich spotkaniach trzeciego stopnia z przedstawicielkami płci pięknej, to stwierdzam, że ja osobiście o tej tajemniczej rasie wiem bardzo mało. A może nawet jeszcze mniej? Wszak moja żona wychowała się w męskiej trupie pomiędzy przyszłymi podrywaczami i szowinistami (jestem pewien, że Pan, Pańscy bracia i kuzyni uznacie te słowa za komplement, więc nawet nie silę się na przeprosiny). Panna J. nie jest zatem chyba najlepszym źródłem wiedzy o kobietach jako ogóle. Zresztą i tak nie jest damą szczególnie wylewną, więc nawet gdyby nie była wywrotowcem, to i tak pewnie dowiedziałbym się niewiele. W zasadzie to szczęście jedyne, że mam siostrę, bo inaczej to już w ogóle moje zrozumeinie dla płci przeciwnej równe byłoby zeru. 

Żeby trochę się dokształcić, czytam teraz o żonach, partnerkach i kochankach dyktatorów. No... powiem Panu, że ambitne bestyjki przeważnie. Chociaż oczywiście i tu nie można generalizować. A może - zwłąszcza w takich przypadkach. Jedyna moja refleksja, której można nadać miano generalnej, to ta, że na baby trzeba strasznie uważać. Akurat w tym przypadku nie chodzi mi o zdrady czy brak zaufania, bo akurat często te kobitki stały murem za swoimi facetami i o takich głupotach nie myślały (zresztą, jak się jest żoną takiecgo Stalina, to chyba nawet strach). Trzeba uważać, bo nigdy nie wiadomo, czy Pańskie urocze dziewcze nie ma pod skórą jakiegoś diabła. Tak dla przykładu tylko jedna anegdota z życia trzeciej żony Mao Zedonga. Jiang Quing (była aktorka) razu pewnwego pokłóciła się ze swoim misiem-pysiem i w chwili słabości napisała do dawnego kolegi z czasów pracy w branży filmowej z pytaniem o adres swojego dawnego męża. I tyle. Na odpowiedź nie liczyła wcale. Żadnych odpowiedzi zresztą nie było, żadnych kontaktów, żądnych konsekwencji. Mija dziesięć lat. Jiang Quing pamięta jednak o tym, że liścik kiedyś napisała i filmowiec może go gdzieś tam jeszcze mieć. Taka niepewność musiała być zaprawdę denerwująca, bo ostatecznie kazała aresztować swojego kolegę i wielu ich wspólnych znajomych z tamtych czasów. Ich mieszkania splądrowano, oni sami trafili na tortury, podczas których zresztą jej stary znajomy zmarł. Do końca twierdził, że list sprzed dziesięciu lat po prostu zniszczył.... ale w sumie, kto by tam wierzył filmowcom? Cóż, tylko taki przykładzik malutki, bo zaiste była to ostra wariatka.

Nie chcę jednak kończyć mojej wypowiedzi smutnym akcentem. Skoro było o kobietach - tych stworzeniach enigmatycznych, które w męskich sercach z zasady wywoływać mają głównie zamęt. To teraz o przyjaźni. Prostej, wzniosłej, bez podszewki. Obrazkowo:










   (fot. dziwnawojna.pl)


To tak w sensie, że jak chcesz Pan rozumieć i być rozumianym, to przygarnij Pan psa (lub wiewiórkę, lub osła).

Pozdrawiam,
Paweł D.  

wtorek, 20 listopada 2012

Doktor Maniana

Szanowny Panie,

to u mnie zupełnie było inaczej, a byłem tylko w naszym swojskim Krakowie. Siedzenie na stoisku targowym, jak już Panu pisałem do najwspanialszych w moim przekonaniu zajęć nie należy. Łatwo jednak rozpoznać Panów (po brzuchach), dla których targi to radość życia. Siedzenie na tym stołeczku, przy śmiesznym stoliczku i błądzenie oczami po cyckach dziewcząt jest ich żywiołem. Przy tych stolikach rozgrywają się też ważkie rozmowy na wieczne tematy upadku targów, małej ilości kontrahentów, zbieraczy itd. Pierwszego dnia mówiło się dużo o wieczornej targowej imprezie. Po co ktoś miałby iść na imprezę targową, będąc w Krakowie? Tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Są też i krotochwile, czyli targowe żarty. Wtedy to wielgachny chłop siada na tym zydelku niby miękkim a twardym, rozkracza się pod stołem, zbiera oddech i przystępuje do kawału:

Siedzi sobie sroka na sośnie, a tu niespodziewanie do sosny podchodzi krowa i zaczyna się wspinać. Sroka w szoku obserwuje jak krowa powolutku siada koło niej na gałęzi. Wreszcie pyta krowę:
- Krowa, co ty robisz?
- No przyszłam sobie wisienek pojeść - mówi krowa.
- Ty Krowa... ale to jest sosna, a nie wiśnia...
- Spoko... Wisienki mam w słoiczku! 

Jak Pan się domyśla nie do wytrzymania atmosfera. No ale trzeba się w nią zgłębić, poznać, pożyć tym powietrzem, pod tym płaskim dachem. Dlatego też zagadywałem, śmiałem się i starałem zrozumieć problemy innych. Targowe zwierzę-zwierzaczek-zwierzątko no dobra zwierzunio się we mnie odezwało. W pełni wykorzystałem to do rozmowy z wiecznie uśmiechniętymi hostessami. Szczególnie jedna wpadła mi w oko. A zatem zapraszam ją do swojego stolika, kawału nie opowiadam, ale zaczynam inteligentną dyskusje na temat trudnej pracy hostessy i niełatwych wyborów życiowych. Staram się nie zerkać na jej ogromny dekolt i długie odkryte nogi. Wzrok w takich wypadkach działa jednak bezwarunkowo. Patrzę jej usilnie w oczy. Chyba robi to wrażenie na kobietach? Gadka szmatka i w końcu odkrycie kart. Dziewczyna jest tancerką na dorobku. Chwyciła przynęta - myślę sobie i rozpytuje, chwalę i interesuję się tym tematem. Widzę, że panna zadowolona. Ja też. W końcu przyznaje się, że tańczyła w teledyskach.
- Jakich? - pytam.
- W "Po herbatce" - brzmi jak moja ukochana "Herbatka" Kabaretu Starszych Panów.
- Kto śpiewa?
- Doktor Maniana
- Lekarz jakiej specjalizacji? - dopytuje się.
- Nie lekarz a muzyk disco polo!
 - Jestem zakochany - czuję a mówię - Mogę zobaczyć w necie?
- Możesz.

Zanim zobaczyłem to poszedłem w krakowskie tany, przy dorożkarzu deklamowałem Gałczyńskiego, później bawiłem się w restauracjach, hotelach, klubach, bałamuciłem dziewczęta i tym podobne, o czym Panu i Pani J. już opowiadałem, do swojej noclegowni wróciłem późną porą. Teledysku nie sprawdziłem.

Następnego dnia moja piękna hostessa przyszła z pytaniem, czy się mi podobało? Przyznałem, że nie oglądałem i że nadrobię a swoje wrażenia opiszę, gdy tylko da mi telefon do siebie.
- Chyba nie warto - odpowiedziała szczerze.
Lubie szczere odpowiedzi.

A tutaj zamieszczam teledysk.Dokładniej ją widać w 43' sekundzie w granatowej bluzeczce. A także na ladzie w 1'04. Bardzo fajna dziewczyna i najlepiej tańcząca w grupce :)



No to hejo
Stefan W.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Zguba



Szanowny Panie,

do Hamburga to ja jechać nie chciałem. Pan sobie wyobrazi – trzy dni w towarzystwie szefa. Lepiej od  razu wskoczyć do garnka z gorącą smołą. Trzeba być jednak twardym, zaciskać zęby i brnąć przez życie. Na tym ono polega. No i oczywiście trzeba stosować się do reguły Monty’ego Paytona – Always look on the bright side of life (o czym niestety czasem zapominam – przyznaję). Skoro już zatem  zmuszony zostałem do tej wyprawy nieszczęsnej, to postanowiłem przynajmniej pozwiedzać nowe miejsca. 

Plan prosty. Od rana do 18.30 siedzę na spotkaniach i  prezentacjach. Od 18.30 gubię się w sieci ulic i uliczek, poszukuję śladów The Beatles (którzy to właśnie w Hamburgu rozpoczynali swoją niezwykłą karierę) i próbuję wpaść na coś, co zainspiruje mnie do napisania Panu czegoś, co po prostu nie będzie jakoś wyjątkowo nudne. Wracam w środku nocy, śpię trzy godziny i z rana na spotkania. 

Poniedziałek.18.30. Mam do wyboru -  ruszyć w miasto lub iść na nudny bankiet. Przyjęcie – tak, tak, to straszna nuda. Ale dają kolację za darmo. Nie jestem bardzo głodny. Z drugiej strony, czemu by tak nie spałaszować czegoś dobrego. I jeszcze kieliszek wina, szklanka piwa. Dobra, Hamburg nie ucieknie. Idę. Patrzę. Ale konowały – myślę.  Tylko o jedzeniu i piciu myślą oni – dodaję w myślach swoich lekko zażenowany. Pchają się w tych kolejkach po to żarcie. Każdy ściska w ręku kieliszek. Bo jak za darmo, to już trzeba się pchać jak to bydło. Kręcę głową z dezaprobatą. Biorę talerz i spokojnie staję w kolejce. Po drodze zgarniam piwo. Boże, co za kolejka! Jakby się w ciągu dnia nie najedli. Ja się najadłem, więc teraz mogę sobie stać spokojnie, z godnością czekając na swoją kolej. Nałożyłem sobie w końcu kopę ziemniaczków i mięsko, i rybkę, i pomidorka z mozzaerllą, i jeszcze jedną rybkę, i jeszcze kawałek mięsa. Co będę dwa razy chodzić? I przepychać się z tymi ludźmi pazernymi. Nie ma mowy! Wszystko upcham na jeden talerz i jeszcze skoczę po jedno piwo. Później deser. Winko. A co tam, jeszcze talerz jedzenia. Muszę mieć siłę na to, żeby zatracić się w nocnym miasta życiu…
Oj. Najadł się człowiek na sztywno. Jak głupi. Dobra, idę. Niech się tu wałkonią sztywniaki w garniturach. Obrastają w to lepkie samozadowolenie. Niechaj toną w pustej konsumpcji. Zwierzęta.

W miasto. Ech. Cholerny garnitur. Niewygodnie w tych laczkach się pomyka. Zupełnie bez sensu. Dobra, dobra… skup się na zadaniu. The Beatles. Ok, jestem w okolicach St. Pauli. Boże – same hipstery tu! Siedzą po knajpkach poukrywani. Jakieś małe, lokalne koncerty w co drugim klubie. Widać, że każdy wieczór tu spędzają. Znajomi, muzyka, rozmowy, wolny przepływ myśli – tacy niby zajebiści jesteśmy! Niedobrze się człowiekowi robi.

Gdzie Ci cholerni Beatlesi grali? Kaiserkeller. To musi być gdzieś tutaj. O! To tu! Ale jak to koncert? Wejście płatne? No nie no! To to jeszcze działa? Nie mogli z tego zrobić jakiegoś muzeum, żeby człowiek sobie mógł kulturalnie wejść, pozwiedzać? Mam się tam upychać z Niemcami jakimiś, pseudo-gwiazdek słuchać lokalnych? Ach… szkoda gadać. Cholerny Hipsterburg!

Nie no. Już 22 prawie! Przecież jak tak będę łazić, to się nie wyśpię i jutro będę zmęczony. Już zresztą trochę śpiący się robię. W zasadzie, to gdybym wrócił od razu, to bym się jeszcze załapał może na busa z bankietu do hotelu. Wracam. Co tak dziś będę po mieście sam łazić – jeszcze się zagubię. Jutro nie pójdę na przyjęcie, skończę o 18.30, będę bardziej wypoczęty, to ruszę w stronę doków i zatracę się w życiu miasta.

Wtorek. 18.30. No, dziś idę zwiedzać. W sumie jadłem przez pół dnia. Mogę z kolacji zrezygnować. Piwko sobie wypiję już na mieście w jakiejś klimatycznej knajpce. Nie będę sknera. Już się nie będę mieszać z tymi hienami. Chociaż… z drugiej strony. Piwo za darmo, kolacja za darmo. Coś tam jeszcze w siebie wepchnę. Trzeba zacząć myśleć ekonomicznie. Posiedzę tam tylko chwilę, a potem w miasto…

Paweł D.

środa, 7 listopada 2012

I tyle tylko by "bohaterzyć"

Szanowny Panie

Co ojciec Orybazy krzyknął to pojęcia nie mam, ale ja krzyknąłbym:

- Głupcy!

Nie sądzi Pan chyba, że radośnie mam zamiar biegać po dachach pociągów, rozbijać samochody i strzelać do pięknych kobiet. Rozumiem, że moja chęć kupienia sobie brzytwy mogła Panu te myśli nasunąć, ale na Memnoga!!! Żeby pisać: 

Wierzę w Pana, ale Bondem Pan nie jest. Nie próbuję też podcinać Panu skrzydeł. Niech Pan będzie męski, tylko niech Pan nie skacze ze zbyt dużych wysokości i niech Pan nie prowadzi aut zbyt brawurowo.

Za chłopięcych lat bardzo podobała się mi postać Batman, mój młodszy brat miał swojego Supermana, a najmłodszy Spidermana. Oczywiście walczyliśmy ze sobą, ja miałem pelerynę, a bracia kolejno: śmieszne majtki i głupawą maskę. Jak sam Pan widzi do tej pory nie darzę sympatią tamtych superbohaterów. Mimo, że lataliśmy po mieszkaniu, konstruowaliśmy batmobile i wyszukiwaliśmy zielonych kryształów (tę rolę spełniała potłuczona butelka po piwie), które robiły u nas za kryptonit to nie wpadliśmy nigdy na pomysł, aby skakać z balkonu, biegać po dachach (no nie do końca: czasami zdarzało się nam wyjść na dach), czy ufać cieniutkim linkom podkradzionym mamie i latać na nich radośnie wokół ursynowskich bloków. Nie o to przecież chodzi żeby być superbohaterem, ale żeby był wzór. 

Ulubieniec mojego brata Charles Bukowski stworzył postać pijaka, dziwkarza, ćpuna i włóczęgi, który nic sobie z niczego nie robi. To bohater współczesny. Kiedyś trzeba było mieć super moce, albo przynajmniej odpowiednie umiejętności, żeby zyskać miano bohatera. Teraz wystarczy pokazać tyłek w telewizji, używać mnóstwo wulgarnych słów, dać się sfotografować na stadionie w opinającej wydatny biust koszulce z orłem. I tyle tylko by "bohaterzyć". Każdy może dzięki temu stać się wzorem, dla każdego dostępne jest miano Herkulesa. A skoro każdy może być greckim herosem, to każdy nim jest. A to sprawia, że nie stawiamy przed sobą wyzwań. Bo po co? Bond spił się, ale potem dał z siebie wszystko, stanął na nogi. To wzór do naśladowania. Wydaje się mi, że społeczeństwa potrzebują bohaterów. Autorytety są martwi, ale bohaterowie są potrzebni za życia. Można do czegoś dążyć. 

Naśladować, ale nie tak głupio jak to u Lema (nawiasem mówiąc fajne te fragmenty, które Pan wybiera). Memnogi zachowują się gorzej niż dzieci. Z fragmentu jednak wynika, że to wina ich kultury. W takim razie ojciec Orybazy poniósł porażkę z własnej winy, głosząc Ewangelię nie wziął pod uwagę natury tej społeczności. Powinien tłumaczyć im to ich językiem, przykładami, które do nich dotrą. Nie "głupcy" należy krzyczeć gdy obdzierają cię ze skóry pokojowo nastawione Memnogi, ale "głupim!", jednak ojciec Orybazy nie zrozumiał tego i dalej krzyczał swoje - "głupcy".


Hej, hej kup se klej

Stefan W.

wtorek, 6 listopada 2012

Bajdocja

Szanowny Panie, 

a jakże, opowieści o nieustraszonym agencie 007 lubię bardzo. Któż z nas nie chciałby być takim Bondem? Niesamowite gadżety, niesamowite samochody, niesamowite kobiety. I te wszystkie miejsca. Najbardziej niesamowite na całym naszym niebieskim globie. Bajka, której po prostu nie można się oprzeć. I rozumiem Pana zachowanie po wyjściu z kina. Po każdej części Bonda czułem się dokładnie tak samo. To taka czarodziejska mikstura - zawsze działa. A ci, na których nie działa... cóż... szkoda mi ich, bo wiele tracą. Historie są po to przecież, żeby się właśnie w nich zatracać. Przyrównywanie ich do życia codziennego zupełnie mija się z celem, a żądanie, żeby życie odzwierciedlały jest już bzdurą ostateczną. Magia kina - toż to mówi samo za siebie. Dlatego też proszę na siebie uważać. Wierzę w Pana, ale Bondem Pan nie jest. Nie próbuję też podcinać Panu skrzydeł. Niech Pan będzie męski, tylko niech Pan nie skacze ze zbyt dużych wysokości i niech Pan nie prowadzi aut zbyt brawurowo. Żeby Pan sobie krzywdy po prostu nie zrobił. Ja na ten przykład przez pół weekendu oglądałem z Panną J. filmy o Harrym Potterze i nie powiem, też wpłynęły pozytywnie na moje odrealnienie. Dobrze to, bo tylko tak człowiek może wznieść się ponad szarość. Źle to, bo później człowiek stoi i myśli, czy by się przypadkiem nie rozpędzić i nie dać z barana w filar na dworcu PKP. Cóż... w historie trzeba się wsłuchiwać, ale ze ściąganiem ich do "naszego" świata trzeba uważać. Żeby to zobrazować lepiej znowu pojadę Lemem. Tym razem historia pewnego misjonarza, który lubił opowiadać o trudnej drodze do świętości...


- Niechże pan więc słucha. Już pierwsi odkrywcy Urtamy nie mogli nachwalić się jej mieszkańców, potężnych Memnogów. Panuje przeświadczenie, że te rozumne istoty należą do najbardziej uczynnych, łagodnych, dobrotliwych i przenikniętych altruizmem stworzeń w całym Kosmosie. Licząc więc na to, że na takim gruncie doskonale przyjmie się ziarno wiary, wysłaliśmy do Memnogów ojca Orybazego mianując go biskupem in partibus infidelium. Przybyłego na Urtamę przyjęli Memnogowie tak, że trudno sobie życzyć czegoś lepszego; otaczali go macierzyńską opieką, szanowali, wsłuchiwali się w każde jego słowo, odczytywali mu z oczu i spełniali natychmiast każde życzenie, wprost pili wygłaszane przezeń nauki, jednym słowem, oddali mu się całkowicie. W listach, które mi pisywał, nie mógł się ich nachwalić, nieszczęśliwy...
Tu ojciec dominikanin strzepnął rękawem habitu łzę z powieki.
- W tak sprzyjającej atmosferze ojciec Orybazy nie ustawał dniem ani nocą głosić zasad wiary. Wyłożywszy Memnogom historę Starego i Nowego Testamentu, Apokalipsę i Listy Apostolskie, przeszedł do żywotów świętych; szczególnie wiele żaru włożył w opiewanie męczenników pańskich. Biedak... to zawsze była jego słabość...
Przemagając wzruszenie ojciec Lacymon ciągnął drżącym głosem:
- Prawił im przeto o świętym Janie, który zdobył światłość wiekuistą, kiedy go żywcem ugotowano w oleju, o świętej Agnieszce, co dała sobie głowę dla wiary odciąć, o świętym Sebastianie, przeszytym mnogimi strzałami, który cierpiał srogie katusze, za co w raju przywitały go pienia anielskie, o młodziankach świętych ćwiartowanych, duszonych, łamanych kołem i palonych małym ogniem. Męki te przyjmowali z zachwytem, pojmując, że zyskują tak miejsce po prawicy Pana Zastępów. Kiedy opowiedział im wiele podobnych, godnych naśladowania żywotów, zasłuchani w jego słowa Memnogowie jęli spoglądać na siebie, a największy z nich zagadnął nieśmiało:
- Wielebny kapłanie nasz, kaznodziejo i ojcze czcigodny, powiedz nam, proszę, jeśli tylko zechcesz zniżyć się do niegodnych twych sług, czy dusza każdego, kto gotów jest na męczeństwo, dostaje się do nieba?
- Niewątpliwie tak, synu mój! - odrzekł ojciec Orybazy.
- Taak? To bardzo dobrze... - powiedział przeciągle Memnóg. - A czy ty, ojcze duchowny, pragniesz dostać się do nieba?
- Jest to moim najgorętszym życzeniem, synu.
- A świętym chciałbyś zostać? - pytał dalej wielki Memnóg.
- Synu zacny, któż by nie chciał nim zostać, ale gdzie mnie tam, grzesznemu, do tak wysokiej godności; trzeba wytężać wszystkie siły i dążyć nieustannie w największej pokorze serca, aby wstąpić na tę drogę...
- Więc chciałbyś zostać świętym? - upewnił się Memnóg raz jeszcze, spozierając zachęcająco na towarzyszy, którzy nieznacznie unieśli się z miejsc.
- Oczywiście, synu.
- No, to my ci pomożemy!
- W jaki sposób, miłe owieczki? - spytał z uśmiechem ojciec Orybazy, albowiem radowała go naiwna gorliwość wiernej trzódki.
Na to Memnogowie delikatnie, lecz mocno wzięli go pod pachy i rzekli:
- W taki sposób, drogi ojcze, jakiego nas właśnie nauczyłeś!
Za czym najpierw zdarli mu z grzbietu skórę i namaścili to miejsce smołą, jak to zrobił kat Irlandii świętemu Hiacyntowi, potem odrąbali mu lewą nogę, jak to poganie uczynili świętemu Pafhucemu, następnie rozpruli mu brzuch i wsadzili weń wiecheć słomy, jak się to przydarzyło błogosławionej Elżbiecie normandzkiej, za czym wbili go na pal, jak Emalkici świętego Hugona, połamali mu żebra, jak Tyrakuzanie świętemu Henrykowi z Padwy, i spalili go powolutku na małym ogniu, jak Burgundzi Dziewicę Orleańską. Potem zaś odsapnęli, umyli się i jęli łzy ronić rzewne za swym utraconym pasterzem. Na czym właśnie zastałem ich, albowiem objeżdżając wszystkie gwiazdy diecezji wstąpiłem do ich parafii. Kiedy usłyszałem, co się stało, włosy wstały mi na głowie. Załamawszy ręce, krzyknąłem:
- Niegodni zbrodniarze! Mało dla was piekła! Czy wiecie, żeście wydali dusze na wieczne potępienie?!!
- A jakże - odparli szlochając - wiemy!
Ów największy Memnóg wstał i tak mi powiedział:
- Czcigodny ojcze, wiemy dobrze, że będziemy potępieni i męczeni do końca świata, i musieliśmy toczyć straszne walki duchowe, zanim powzięliśmy ten zamiar, jednakowoż ojciec Orybazy nieustannie powtarzał nam, że nie ma takiej rzeczy, której dobry chrześcijanin nie uczyniłby dla swego bliźniego, że należy oddać mu wszystko i na wszystko być dlań gotowym; tak więc zrezygnowaliśmy z największą rozpaczą ze zbawienia myśląc tylko o tym, by najdroższy ojciec Orybazy zyskał koronę męczeńską i świętość. Nie umiem ci powiedzieć, jak trudno nam to przyszło, bo zanim przybył do nas ojciec Orybazy, żaden z nas muchy nawet nie ukrzywdził. Ponawialiśmy więc błagania, prosiliśmy go na kolanach, by nieco popuścił i zmniejszył surowość nakazów wiary, ale on kategorycznie twierdził, że dla umiłowanego bliźniego należy czynić wszystko bez żadnego wyjątku. Tak tedy nie byliśmy mu w stanie odmówić. Rozumieliśmy przy tym, że jesteśmy istotami mało znaczącymi i niegodnymi wobec tego męża świątobliwego i że zasługuje on na największe wyrzeczenie z naszej strony. Wierzymy też gorąco, że przedsięwzięcie dobrze się powiodło i że ojciec Orybazy króluje teraz w niebie. Tutaj masz, ojcze czcigodny, worek z sumą, jaką zebraliśmy na proces kanonizacyjny, bo tak trzeba, to nam ojciec Orybazy, pytany, dokładnie wyjaśnił. Muszę powiedzieć, że stosowaliśmy tylko jego ulubione tortury, o których prawił nam z największym zapamiętaniem. Sądziliśmy, że będą mu miłe, jednakowoż opierał się, a zwłaszcza niechęć budziło w nim łykanie wrzącego ołowiu. Nie dopuściliśmy jednak myśli, że ten kapłan co innego nam mówił, a co innego myślał. Krzyk zaś, jaki podnosił, był tylko dowodem nieukontentowania niskich, cielesnych cząstek jego jestestwa i lekceważyliśmy go w myśl nauki, że należy poniżać ciało, aby tym wyżej wznieść ducha. Pragnąc go podtrzymać, przypominaliśmy mu zasady, które nam głosił, na co ojciec Orybazy odpowiedział jednym tylko słowem, całkiem niepojętym i niezrozumiałym; nie wiemy, co by znaczyło, bo nie znaleźliśmy go ani w książeczkach do nabożeństwa, które nam wręczył, ani w Piśmie Świętym.

 Jak Pan myśli, co też to było za słowo?

Paweł D.