piątek, 22 stycznia 2021

Oto jest krew

 Szanowny Panie,

co? Ubodło Pana, że raz mi się udało napisać dwa razy z rzędu? Już Pan musiał tak samo, a nawet szybciej? Niech Pan nie myśli, że teraz się zniechęcę i polegnę. No może niedługo… ale jeszcze nie teraz.

Ciekawy Pan temat poruszył w ostatnim… przedostatnim poście.

Ach te chłopięce konflikty! Bijatyki! Nawalanki! Solówy! Fangi w nos i żebra, kopy w brzuch i jajka! Taaa… Hmm… W żadnych nie brałem udziału. No prawie.

Aż obciach tak bloga nazwać, jak sobie teraz pomyślę. I jeszcze od czasu do czasu silić się na pielęgnowanie mitu „prawdziwego” mężczyzny (to bardziej u Pana niż u mnie - bo ja po prostu, co do zasady z klarownymi ideami mam na pieńku, ale jakoś przecież też się pod tym podpisuję). Dwie pipki (J. mnie tu skarci), co to nigdy nikogo porządnie nie sklepały. No nie, Pan miałeś tę jedną solówkę wygraną. To jeden do zera dla Pana, bo ja nawet o takie doświadczenie jestem biedniejszy. I żałuje tego strasznie (i zazdroszczę tej jednej). W zasadzie w szkole podstawowej chyba tylko raz biłem się tak na poważnie. Niesamowite. No bo niby ciągle się biliśmy, przepychaliśmy, ganialiśmy, kopaliśmy… ale jednak wiadomo, kiedy to jest sposób wyładowania energii, zabawa, sport, a kiedy gniew, adrenalina i chwila prawdy.

Ten mój pierwszy raz był z Robertem Ch. Nie ja jedyny zaliczyłem z nim pewnie swoją inicjację, bo gość po prostu szukał kłopotów. Zawsze. I jak piszę zawsze, to nie chodzi mi o to, że zdarzało się to regularnie, czy często, tylko, że kurna zawsze. Non-stop. Był jak cholerny nakręcany samochodzik. Dziś powiedzieliby, że był żywy chłopak. Dziesięć czy piętnaście lat temu, że to ADHD. W pierwszej połowie lat 90. był po prostu łobuzem (no niech będzie łobuziakiem – bo to w sumie naprawdę fajny gość był/jest pewnie). Oczywiście nie mam pojęcia, o co poszło. Możliwe, że nawet powiedział, że chodź na „solo”, czy coś w tym stylu. Nie pamiętam dobrze tego początku, ale pasowałoby to nawet, bo po jakichś jego słowach, to ja go zaatakowałem. Pewnie liczyłem, że się nie postawi, bo był jednak mniejszy (krępy, ale niższy). On chyba najpierw uciekał, ale potem się zaperzył i rozpoczął kontrę. I wtedy wiedziałem, że to już jest ten moment, że nie ma odwrotu. Że to nie skończy się łatwo, jak zwykle, jakimiś dziecinnym zapasami, że się potarzamy, poprzewracamy, ktoś będzie miał znaczącą przewagę i się skończy. Kiedy u niego pięści poszły w ruch, to już było to. Bójka. Bo to może i był zabawny urwis, ale był to zabawny urwis, który ciągle wpadał w kłopoty i nie raz musiał ratować się walką. Do tego regularnie  brał udział w solówkach,  a co ważniejsze miał dwóch starszych braci - całkiem poważnych zawodników - i wiadomo było, że musieli go nieźle przeczołgać w chałupie. Słowem – doświadczenie było po jego stronie. I przez chwilę to poczułem, i szczerze się przestraszyłem. Dalej to było takie nic – moment po prostu. Atakował, ale ręce miał za krótkie. Byłem większy, silniejszy. Wtedy to wystarczyło. Jakoś udało mi się sprowadzić walkę do parteru i jak już na nim byłem, i jak już kontrolowałem sytuację, to chciałem, żeby to był koniec. Dla mnie te szkolne walki normalnie kończyły się właśnie w tym momencie i wcale nie chciałem iść dalej. Tylko, że to nie były te chłopięce zapasy tym razem. Po pierwsze – byli świadkowie. Po drugie – tylko jednoznaczna wygrana mogła zapewnić spokój (tak, jak Pana wygrana solówka); wycofanie się  mogło być zachętą dla niego lub dla innych na przyszłość. I nie, że ja tak kombinowałem wtedy. To się po prostu wiedziało. Tak to już było (i pewnie jest) poukładane. Zacząłem więc okładać go pięściami po twarzy. Nie wiem, może go ze trzy razy w twarz uderzyłem? I ze dwa jeszcze jak staliśmy? Same ciosy były doświadczeniem dla mnie niezwykle odkrywczym, które to nadal jest bardzo we mnie żywe. Przede wszystkim było zaskoczenie i o tym wydaje mi się, że nawet już kiedyś pisałem na fandze, więc się pewnie powtórzę. Otóż chowany na tych durnych filmach karate kojarzyłem uderzenia z czymś twardym, strzelającym, głośnym. Tymczasem pięść moja napotkała miękkie ciało, które niemal rozpływało się pod naporem ciosu. Chociaż zakładam, że biłem z całej siły i wiedziałem, że on czuje to, jak uderzenie, moja dłoń nie odczuwała tego wcale, przez co nawet później miałem poczucie, że powinienem był chyba bić jeszcze mocniej.  Niemniej była to moja pierwsza walka, pierwsza wygrana walka i jedyna wygrana walka.

Później kilka razy byłem gdzieś na krawędzi, ale faktycznie chyba złapałem ten syndrom, co i Pan. Zacząłem się wycofywać w odpowiednich momentach. Chociaż, co to znaczy, że w odpowiednich? Może to jedynie, że jakoś przeważnie było bez obciachu i nie martwiłem się o to, że jestem tchórzem i ktoś może to zauważyć (a byłem oczywiście i nadal jestem!). No tu mógłbym powtórzyć w zasadzie część Pana wpisu w całości, tę o unikaniu konfliktów. Posunięte to jest u mnie aż do granic przyzwoitości. Czy mam z tym problem? Oczywiście. Myślę, że to jakoś jednak się odkłada pod czaszką i jest źródłem frustracji. Nawet teraz, będąc dorosłym i semi-poważnym człowiekiem regularnie fantazjuję o okładaniu ludzi (tylko dorosłych mężczyzn – dla jasności). Głupie to, a jednak prawdziwe.

Jak tak teraz myślę, to od zakończenia podstawówki całe moje doświadczenia z bójkami sprowadzają się jedynie do tego, że jestem pijany i dostaję po mordzie. O alkoholu musiałem tu wspomnieć, gdyż prawdopodobnie tylko dzięki niemu w ogóle udało mi się bywać w bójkach. Mało tego, sam nawet je rozpoczynałem. Tak, jak wtedy w Klubokawiarni, kiedy Pan wyszedł, a ja toczyłem nierówną batalię z jakimiś dwoma randomami, wylądowałem na stole z jedzeniem, pomiędzy jakąś parą, która próbowała spędzić chyba miły romantyczny wieczór, a w ostatecznym rozrachunku straciłem dwa przednie zęby. Albo wtedy, kiedy na wieczorze kawalerskim Jakuba B. (a dzień przed swoją drugą rocznicą ślubu) wylądowaliśmy w jakimś małomiasteczkowym parku pełnym agresywnej miejscowej młodzieży i nie chcąc wyjść na leszczy daliśmy się przekopać od góry do dołu (bo trudno to nazwać równą walką), a ja osobiście nie zaliczyłem nawet, żadnego wyprowadzonego ciosu, za to na zawsze pożegnałem się z moim pięknym nosem (czy był rzymski, czy grecki? Tego nie wiem, ale naprawdę bardzo go sobie ceniłem). Myślę, że sporadyczne uczestnictwo w takich pijackich burdach pozwoliło mi utrzymywać, że nie podkulam ogona, nie uciekam  i nie jest tak, że zawsze się boję. No i faktem jest, że samego lania się nie boję chyba. Adrenalina i tak sprawia, że niewiele się czuje. Boję się jednak poniżenia oraz śmierci (ewentualnie trwałych ubytków na zdrowiu, ale o tym raczej nie myślę). No i wiem, że większe szanse na uniknięcie tych dwóch rzeczy miałbym jednak wtedy, gdybym zaczął na przykład ćwiczyć jakieś sztuki walki, a do tego nie udawał kozaka po alko.  Ale co komu po surowej wiedzy? Zresztą, teraz to i tak już jakby wypadłem z obiegu. Niemniej żałuję, że cała moja waleczność sprowadzała się przez większość życia do wychylenia kilku głębszych i wmawiania sobie, że krew moja zielona, a cały świat, jak Dublin podchmielony po północy. Wstyd.

Demony Pan wywołujesz, Panie Stefanie.

Dumnie kroczę, dziś bez ukłonów i pozdrowień,

Paweł D.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Wizerunek litości i masło do smaku

 Szanowny Panie,


o 1330 umówiłem się na Tamkę do fryzjerki Aleksandry. Fajna dziewczyna, modny fryzjer, więc ubrałem się ładnie. Na przeciwko dwóch chłopaków prowadzi barbera Lisbon. Lubię tam chodzić. Do plecaka włożyłem także kilka koszul, bo pomyślałem że pojadę na Ząbkowska do Klitki, aby inna fajna pani, zrobiła mi dobre fotki profilowe. Posługuje się w mediach społecznościowych byle jakimi i powinienem zadbać o swój wizerunek. Wymyśliłem taki: marynarz-oficer-dziennikarz-pisarz. Gdy wpisze się to w google, wyskakują takie dwa linki:


https://kobieta.wp.pl/zycie-z-marynarzem-5982733556769921a


https://ciekawostkihistoryczne.pl/2018/11/30/jaki-byl-najbardziej-pogardzany-zawod-dwiescie-lat-temu-w-wielkiej-brytanii-chyba-marynarze/


Ten pierwszy materiał opowiada o życiu z marynarzami. Kobiety opisują swoje doświadczenia. A drugi artykuł o tym jakimi szubrawcami, pijakami i syfilisami byli marynarze brytyjscy dziewiętnastego wieku.

Wolałbym zatem żebym ja był wizerunkiem marynarza-oficera-dziennikarza-pisarza. Albo chociaż marynarz dziennikarza. No bo z publikowaniem książek jakoś mi nie idzie. A jeszcze nie byłem ani razu na statku oficerem. Gdyby się głębiej zastanowić, nie piszę też już dużo tekstów dziennikarskich. Moje kontakty w redakcjach pokończyły się. Zwiędły jak przelany kaktus na moim parapecie pełnym kwiatów doniczkowych. Teraz doszło do mnie, że już półtora roku nie pracowałem na pokładzie jako marynarz. A raczej robiłem jako stoczniowiec-takielarz. 

Te niezauważone przeze mnie zmiany, moja głowa jakoś nie zanotowała do końca. Rzeczywistość jednak doskonale wiedziała o wszystkim, więc sprawiła że przygoda owszem była, ale nie u fryzjera i nie u fotografa. Koszule gniotły się w plecaku, ja jakoś tam wyglądałem i przestępowałem z nogi na nogę bo samochód zasilany dieslem, z małą ilością paliwa, na mrozie ruszył, jednak ropa w nim zamarzła i auto stanął na środku drogi. Assistance powiadomiło mnie, że przyjedzie za cztery godziny, więc jakimś bożym cudem udało się mi ściągnąć auto na bok. I w ten sposób spóźniony już do fryzjerki i barbera nie poszedłem dbać o swój wizerunek, a wróciłem do domu zaparzyłem kawy i zacząłem myśleć.

Ostatnio obejrzałem sobie komentarz do Władcy Pierścieni. Okazuje się, czego nie zauważyłem czytając powieść, że jedną z intencji autora było pokazanie jak ważnym pojęciem jest litość. Bilbo Baggins i Frodo litują się nad Golumem. Gdyby tego nie zrobili, Golum nie ogryzłby palca Frodo nad ogniem wulkanu i pierścień nie trafiłby tam, gdzie go wykuto. 

Gdyby na jakimś wcześniejszym etapie Golum został zabity, pierścień zostałby na palcu Frodo i zły Pan by wygrał. Dopiero litość wobec złego Goluma, mordercy, zazdrośnika była tą przysłowiową kropką nad i, która przesądziła o zwycięstwie dobra

A zatem nauka płynąca z tego Pisma Świętego fantastycznego świata jest taka, abyśmy zawsze i wszędzie czynili dobro. Nawet tym, którzy na to nie zasługują. 

Zastanowiłem się zatem co jest największą wartością. Powiadają, że pieniądze bo można za nie kupić szczęście. Inni że zdrowie, bo bez niego nie ma nic wartościowego. Inni, że dusza, jednak są też tacy co jednoznacznie wskażą: miłość. Dla mnie jednak jest coś znacznie cenniejszego, coś co zawsze tracimy, a nigdy nie zyskujemy, choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali... Czas.

Czasu nie ma - lubię powtarzać wszystkim. Ale to dlatego, żeby uświadamiać sobie iż nie żyjemy w przeszłości i przyszłości. A żyjemy TERAZ. I dopiero gdy będziemy żyć tym czym jesteśmy w tej właśnie chwili, dopiero wtedy zorientujemy się, że jesteśmy swoją przyszłością i przeszłością. Że wszystko jest kręgiem zamkniętym, jak pismo w filmie Nowy początek  

Powiadają, że żeby nie tracić czasu, należy żyć. Wgryzać się w to dookoła nas. Całym sobą oddychać i śmiać się do brzucha bólu. Być ciałem i duchem jednocześnie. Bo jak pisze Radek Rak człowiek żyje ciałem tylko w ekstremalnych chwilach takich jak choroba niosąca ból i ekstaza orgazmu. Wtedy jesteśmy swoimi ciałami, w innych przypadkach chowamy się gdzieś głęboko w organicznej skrzynce.

I przypomniała się mi historia Masła, chłopaka który na Chopinie dotykał się każdej roboty, przynosząc temu nieszczęście. Gdy chciał pomóc w kambuzie, spalił grzałkę, gdy pracował z mechanikiem głównym zalał silnik. Gdy właził na maszty, darły się żagle. Nikt go nie chciał do pracy, ale on nie przestawał chcieć. Zawsze zgłaszał się pierwszy do roboty. I po pewnym czasie wszystko szło przez jego ręce. Nic się nie psuło. Nie wyobrażano sobie pracy bez Masła. I jak na początku jego ksywa była takim podśmiechujkiem tak po miesiącu wszyscy z uznaniem mówili o Maśle.

Ukłony

Stefan W.

niedziela, 17 stycznia 2021

By być bohaterem korytarza szkolnego

 Szanowny Panie,

nic nie wiem o Cobra Kai. Miłosierny Bońciu w jakim ja świecie żyję, że nie pamiętam żadnego z tych bohaterów... Karate Kid, JCVD czy Steven S. owszem oglądałem. Mógłbym nawet zarys jednego czy drugiego scenariusza Panu opowiedzieć, ale żebym miał wszystko pamiętać jak Pan? Toż wiedza niemal encyklopedyczna. Pan ma przemyślane, rozpisane, wynikające z siebie. Powinszować. Naprawdę jestem pod wrażeniem, bo to trochę takie w stylu Tarantina.

Wykład na temat karate lat 90-tych rodem z filmów amerykańskich przywiódł mi do głowy temat, z którym trudno jest się mi zmierzyć. 

Na korytarzu pachniało trampkami z bazaru i przepoconymi na lekcjach WuFeu pachami. Przecież wtedy nikt nie używał dezodorantów, więc cała podstawówka przesiąknięta była dziecięcym znojem. Najbardziej w okolicach sali gimnastycznej. To tam w niewielkiej szatni, z pewnym chłopakiem siedzieliśmy, miał na imię Fabian albo Michał. O coś się kłóciliśmy. Nie pamiętam. Może o wygraną, w którąś z zabaw w przerwach. Albo o słowo rzucone za dużo. Raczej jednak chodziło o coś bardziej od dłuższego czasu wiszącego w powietrzu. O sprawdzenie się. Skonfrontowanie. W końcu wstał podał mi rękę i powiedział solówa. I dopiero po chwili zorientowałem się, że będziemy się bić. Postawiony przed faktem, z kolegami obserwatorami, nie miałem wyjścia. 

No cóż... Chodziłem już trochę na judo. No ale przede wszystkim miałem dwóch młodszych braci, paru kuzynów. W dodatku jednym z braci był Konrad. Jak się okazało umiałem sprzedać fangę. A już zupełnie dobrze było mi z zapasami. Znałem sztuczki polegające na przewróceniu oponenta i przytrzymaniu. Po tej solówej zostałem okrzyknięty w szkole najsilniejszym chłopakiem. Bawiliśmy się w ochraniaczy, detektywów. To była moja wielka chwila. Wczesna, ale wielka. I w zasadzie nie wiem, kiedy się wszystko zmieniło. 

Zmiana szkoły. Dzieciaki inne. Tak czy inaczej po nowej szkole nie lubiłem konfrontacji. A już zwłaszcza fizycznej. Takiej na noże. Dyskutować mogę, bo przecież to tylko wymiana poglądów. Ale w siłowaniu się, walce, kłótni, w której rzuca się słowa co to zostają, ranią powoli, ale wytrwale - czuje się skrępowany. W dodatku te moje sny. Sądzę i nie żartuję, że mam prorocze sny. Zazwyczaj mają odnośnik do życia. A jak już chodzi o coś bardzo emocjonującego, to na pewno. I przez wiele lat miałem powtarzający się sen, w którym staje przed kimś do bójki i nie jestem w stanie unieść rąk. Omdlewają mi. Potem mnie paraliżowała konfrontacja. Stąd wyrobiłem sobie bardzo dobre umiejętności negocjacyjne. Bo stanąć naprzeciw kogoś i sprać mu pysk, albo pokłócić się na śmierć i życie... Toż nie w moim stylu. 

Dlatego też patrząc na te filmy karate, zastanawiam się jak ważna jest konfrontacja. Widzę po mojej drugiej połowie, która nie ma w ogóle problemu ze stawianiem rzeczywistości na skraju emocji. Jakby nie myślała o konsekwencjach swoich czynów.

Czy zezłościł się Pan tak kiedyś, że dupa blada odwrotu nie ma. Na przykład jak pański kolega B., który po pewnej sprzeczce już się do Pana nie odzywa i koniec.

W sumie warto czasem trzasnąć drzwiami, albo po pysku sobie. Rach ciach. Uspokoić bitką nerwy. Szukając dziury w całym, sensu w filmach o karate, może należy wskazać właśnie tego typu mądrość. U każdego z nas pojawi się w życiu Tong Po, z którym trzeba się zmierzyć. Świadomie albo nie. I pokonać go, aby stać się choć na krótką chwilę, choć na parę klas w podstawówce bohaterem podwórka i korytarza szkolnego. 

Szukając informacji dotyczących bohaterów filmu Karate Kid. Natrafiłem na bardzo interesujący film Na rozdrożu. Nie oglądałem go, ale scena z tego obrazu zainspirowała mnie do napisania tego listu. Poniżej link do pojedynku na gitary elektryczne Vai kontra Macchio:





Pozdrawiam

Stefan W.
 

piątek, 15 stycznia 2021

Karate

Szanowny Panie,

jakoś wiosną 2019 r. dosyć przypadkowo natknąłem się na YouTube na pierwszy odcinek serialu Cobra Kai. Później w jeden lub dwa wieczory obejrzałem cały serial. Tzn. pierwszy sezon, bo tyle wtedy było. Niby serial dla dzieciaków, ale pięknie pogrywający z nami – pokoleniem VHS. Gdyby to były dalsze losy Daniela LaRusso, czyli głównego bohatera serii Karate Kid, to byłaby nuda. Tymczasem twórcy w centrum wydarzeń osadzili jego głównego rywala z pierwszej części, czyli Johnego Lawrenca, no i to był strzał w dziesiątkę, bo Johny to nie taka pindzia, tylko facet z krwi i kości. Uosobienie ducha lat 80. Jeździ czerwoną Corevettą, nosi koszulki Metalliki, a jego ulubiony film to Żelazny Orzeł (…a drugi ulubiony, to Żelazny Orzeł II). Ale po co ja to wszystko piszę? Przecież pewnie już Pan to widział – wszak teraz wszyscy męczą trzeci sezon. Ja przez ostatnie cztery dni, jakoś tak ukradkiem, żeby nikt w domu nie zauważył, nadrobiłem cały drugi (bo jakoś przegapiłem, jak był na świeżo). I cieszę się jak dziecko, bo teraz nie muszę czekać długo na następny!

Śmieszne, że w życiu nie byłem nawet na jednej lekcji karate. W ogóle sporty walki jakoś zupełnie mnie ominęły. Na Judo chodziłem przez jeden semestr na pierwszym roku studiów, żeby WF zaliczyć, ale męczące to było i wcale mi się nie podobało. Może te poniedziałki o 8 psuły mi to doświadczenie. Żeby na tę godzinę dojechać na Karową, to musiałem autobusem o 6:16 ruszać z GK, a to były czasy, kiedy weekendy bywały ciężkie. Jednym słowem – przespałem. A przecież karate, czy może ogólniej, sporty walki, w swoim filmowym, kozackim wydaniu były ważnym elementem kształtującym mój młody umysł na przełomie lat 80. i 90. (co uświadomił lub może po prostu przypomniał Cobra Kai).

Bardzo lubiłem Karate Kid (jedynkę najbardziej, ale reszta serii też dawała radę). Niemniej w wypożyczalni, którą mój sąsiad otworzył w swoim przedpokoju (Boże, co za piękne czasy!), był cały regał pełen obciachowych filmideł klasy B, które traktowały o praniu się po mordach. Było z czego wybierać. Miałem tam zniżki oczywiście, więc myślę, że udało mi się zobaczyć z 90% tej kolekcji.



Królem był Jean Claud Van Damme. Bez wątpienia. Nie całego kina akcji (bo przecież Stallone i Schwarzenegger), ale tam gdzie chodziło o szpagaty i kopniaki z półobrotu, to jednak rządził. Przecież to trudno spamiętać nawet te wszystkie produkcje! Osobiście najbardziej lubiłem Kickboxera, gdzie musiał stawić czoło Tong Po. To, co tworzy wspaniałego bohatera, to jeszcze lepszy czarny charakter, a w filmach karate ze świecą szukać takiego, który mógłby się równać z Tong Po. Każdy dzieciak z tamtych czasów pamięta chyba scenę, kiedy ten skurczybyk ćwiczy, kopiąc gołymi nogami w betonowy słup, aż tynk się sypie. No, a później łamie brata Kurta Sloane’a (granego przez JCVD) – brr, aż teraz mnie ciary przeszły. Wszak Jean Claude odpadł po pierwszej części (bo pewnie wolał się brać za bardziej dochodowe projekty), a Tong Po został jeszcze na cztery kolejne odsłony serii. Równie popularny jak Kickboxer, a może nawet bardziej był Krwawy Sport. Film wyszedł rok wcześniej i była to pierwsza główna rola JCVD. Bolo Yeung też dawał radę w roli antagonisty. Zresztą w tamtym czasie był już znaną postacią – w Wejściu Smoka stanął wszak naprzeciw samego Bruce’a Lee. Jeszcze przed Krwawym Sportem, Jean-Claude sam pojawił się jako czarny charakter w filmie Bez odwrotu  (który fabułą mocno kojarzy mi się z o dwa lata wcześniejszym Karate Kid, ale zamiast Pana Miagi jest tu… duch wspomnianego już Bruce’a Lee – yeah!). W sumie też klasyk. No, a po Krwawym Sporcie, to Van Dame po prostu kosił wszystko.

 

Oprócz Kickboxera były też Lwie Serce, Podwójne uderzenie (tu wcielił się w rolę braci bliźniaków – bardzo to lubiłem), Cyborg, Uciec, ale dokąd? Czarny Orzeł, Wykonać Wyrok. No - same hity. Najlepsze jest to, że wszystko to nakręcił w ciągu zaledwie pięciu lat – od 1988 r do 1993 r. Jeszcze w 1993 ukazał się Nieuchwytny Cel Johna Woo, który chyba nawet cieszył się dość dużą popularnością, ale którego już nie lubię i uważam za pewien punkt zwrotny. Od tej chwili zaczyna się kombinowanie i mam wrażenie coraz to mniej ciekawe tytuły (Quest z 1996 był jeszcze dosyć przyjemny). No, ale to może po prostu lata 90. go  pożarły, tak jak i całą resztę.

Weźmy takiego Stevena Segala – u niego niby najgęściej było w latach 90. ale i tak ludzie najbardziej pamiętają te wczesne produkcje – Nico, Wygrać ze śmiercią i pierwszego Liberatora. Mój ojciec jakoś do Segala miał słabość, ja w zasadzie jakoś nie byłem aż tak entuzjastyczny. Ja w tamtych czasach więcej sympatii żywiłem do mniej popularnego (a na pewno mniej zarabiającego) Micheala Dudikoffa. A wszystko za sprawą serii Amerykański Ninja, która według mojej ówczesnej opinii – wymiatała. Pierwszą część oglądałem chyba z dziesięć razy. Ze dwa lata temu w przypływie jakiegoś głupiego sentymentu postanowiłem sobie do niej wrócić… cóż, niektóre rzeczy lepiej pozostawić jedynie w swojej pamięci. Chyba jakąś słabość do motywu ninja w ogóle miałem. Pewnie to ze względu na miecze. (no tak… ten Nieśmiertelny jednak zawsze był z tyłu głowy gdzieś). No i był to całkiem popularny motyw w całym nurcie filmów karate. Była Prośba o śmierć z 1985, Oktagon z 1980 (z Chuckiem Norrisem), a nawet Ninja Terminator znowu z 1985.



A jeszcze z tych, do których regularnie wracałem, to muszę przypomnieć Najlepszych z Najlepszych. Zbieranina zawodników taekwondo z USA jedzie do Korei, żeby sprawić łomot ich drużynie narodowej. USA is the best! Always! The Best of the Best. Taaa… ale nam banie ryli, co? Była w tym filmie jednak dosyć fajna rzecz, która odróżniała ten film od większości produkcji z tego gatunku. Mieliśmy dwóch w zasadzie równorzędnych bohaterów. W ogóle to był film o drużynie bardziej niż o jednostce. Trochę w typie amerykańskich filmów od drużynach koszykówki czy footballu (amerykańskiego oczywiście).

No, ale jak zaczynam w tym grzebać, to wciąż przypominam sobie jeszcze innych zawodników. Pamięta Pan może Billy’ego Blanksa? To w zasadzie chyba jedyny czarnoskóry, który zaistniał w tym światku. Chociaż jak tak teraz patrzę, to główną rolę dostał chyba dopiero w 1992 w Szponach Orła. Bo wcześniej to głównie jako support. A skoro mowa o tych drugoplanowcach etatowych, to trzeba przypomnieć też Matthiasa Huesa. Nazwiska może Pan nie kojarzyć, ale mordkę od razu by Pan rozpoznał. Naczelny czarny charakter, zwłaszcza w tych tańszych produkcjach. Chociaż on z tą swoją aparycją, to wszędzie był wciskany po prostu i chyba nawet na Star Treka jakiegoś się załapał.


Było jeszcze kilku. Don „The Dragon” Wilson chociażby (chociaż z nim za bardzo filmów nie oglądałem, po tym jak w pierwszej scenie bodajże Bloodfist II pojawiła się jakaś ostra laska z cyckami na wierzchu i przestraszyłem się, żeby zaraz rodzice nie wparowali – wyłączyłem szybko, odniosłem kasetę do wypożyczalni i poprosiłem o wymianę, mówiąc, że już widziałem… młody jeszcze byłem…). Ach, był też Chuck Norris przecież! Kurcze, jeszcze tylu innych. Śmieszne, że prawie żadnych Azjatów, co nie? Przedziwne rzeczy nam Ci Amerykanie wkładali do głów, jakby się tak zastanowić! No, ale w tamtych czasach wszystko, co szło z Zachodu to się bezkrytycznie łykało. I niby teraz gadają ludzie w naszym wieku, że dzieciaki to mają siano w głowach, bo tylko siedzą z nosami w smartfonach i grają w gry na konsolach. Jakoś trudno mi sobie uzmysłowić, czego wartościowego nauczyły mnie filmy, w których roiło się od półnagich, naoliwionych facetów, których ciężko nawet nazwać aktorami. Żebym chociaż nauczył się sam tego słynnego kopa z półobrotu! Ale nie…

Rozwiązywanie konfliktów wyłącznie za pomocą przemocy. Fontanny krwi. Okrucieństwo. Seksizm na każdym kroku. Estetyczny szalet. Scenariusze pisane na kolanie.

Drodzy Rodzice, dziękuję za Wasze pełne zaufanie, że mimo wszystko nie wyrosnę na popaprańca! Może i wzorce kulawe, ale jednak było fajnie!

Kończę, bo trzeci sezon Cobra Kai się przecież sam nie obejrzy.

Osu!

Paweł D.

piątek, 8 stycznia 2021

Przebitki

Szanowny Panie,

ja teraz między świętami Bożego Narodzenia, a świętem Trzech Króli, wziąłem kilka dni wolnego. Wyjechaliśmy do Nowego Sącza izolować się, odpoczywać, zbierać siły. Wie Pan, pomyślałem, że dam sobie chwilę wytchnienia i znów zapędzę się, jak kretyn, w pułapkę Nowego Roku. I tak też się stało. Sam Pan czytał mój wpis ostatni – ile energii! Wola. Chęć. Radość.

Dziś pierwszy dzień w pracy. Osiem godzin. Dziewięć. Jeszcze w nocy przygotowania. Tu spina. Tam spina. Tego zapomniałem. Tego nie dopilnowałem. Ten chce to, a tamta tamto.

Osiem. Kurwa. Godzin. No… dziewięć. I jeszcze te nocne. Nowy Rok - Kiss My Ass.

Postanowienia już się sypią. Tak, jak Pan pisał. Piach cenniejszy niż te plany wszystkie.

I znowu ten wkurw i ta złość. I jak na karuzeli. Dzień świstaka, tylko w latach liczony.

Najgorzej, że ta energia nie znika, ot tak.

Antoni D. przychodzi z pracy. Ręce umyje, twarz. Siada przy stole, zupę pochlipie. Wiele się nie odzywa. Na drugie coś będzie? Nie teraz. Za chwilę. Ziemniaki jeszcze dochodzą. Poszedłbyś i ruszył coś tą anteną na górze. Dzieciaki mówią, że u nich w ogóle Polsatu nie ma, a na innych też coś tak śnieży. Zaraz pójdę. Daj, odsapnę trochę. No idź teraz, póki się ziemniaki gotują, to już ruszysz i będzie z głowy. Dobra. To pójdę.

Słyszę, się drzwi otwierają na półpiętrze. Kroki ciężkie. Ojciec idzie. Wychylam głowę. Cześć. Cześć. Nie ma Polsatu. Znowu się coś w tym rozgałęziaczu rozłączyło. No idę, zobaczę. Ruszałeś? Nie ruszałem nic. Nie ruszam tego. Jest tu ten śrubokręcik mój? W szufladzie pewnie. Idzie w szufladzie grzebać. Chowam głowę. Zamykam drzwi od pokoju. Grałem w coś, ale na razie wyciągnę biologię. Posiedzę nad książką. Słyszę, że w szufladzie grzebie. Szufladą wali. Nie, że mocno jakoś, ale wali. Siada na ziemi ciężko. Te kable po ziemi szurają.

Rozgałęziacz do przewodu antenowego. Małe gówno. Z jednej strony Pan wsadzasz ten kabel antenowy, co z dachu idzie. Obrany. A z drugiej dwa kable – jeden, żeby można było oglądać Polsat w telewizornii na parterze, a drugi, żeby na piętrze też można było. Skręca się to na śrubki trzy chyba. Jak się dobrze ułożą te kable, to i działa jakoś. Tylko ciągle ktoś tam tyrknął, nogą zahaczył, albo i samo z siebie. Psuło się, jak złe. No, gówno takie. Niby metalowe, ale jakieś małe i nie pancerne. A Antoniego Pan widziałeś nie raz. Palce nie za długie, ale grube, mocne.

O w kurwe jebane! Już słyszę, jak się z tym szarpie. Kojarzy Pan, jak warczę pod nosem czasem, jak mi na koszu nie idzie? To coś takiego też. I znowu. Wali tym rozgałęziaczem o podłogę. Jakby to pomóc miało. I odmienia tę „kurwę” przez przypadki wszystkie.

Teraz niech Pan nie myli programów, bo to nie żadne „Trudne sprawy”. Nie siedzę wcale w swoim pokoju przestraszony, czy coś. Trochę mnie to by śmieszyło nawet, tylko boję się, że zaraz rozwali to w cholerę i do soboty w ogóle telewizji nie będzie.

No, ale zbiera się w sobie, dłubie, dłubie. Coś tam znowu w szufladzie grzebie. Coś sobie przyniesie. Mógłby już skończyć, bo od osiemnastej Canal+ już odkodowany i mi tylko najlepsze programy uciekają. Słyszę, że zbiera już te śrubokręciki. Kablami szura. Sapie, jakby z ulgą trochę. Chyba zrobił. Głowę wystawiam. I jak tam? Działa? Działa. Idzie na dół.

No więc dziś działam ostro, od rana samego. Kilka dni mnie nie było i dużo tego. Lecą godziny. Raporty, maile, telefony. Do piętnastej łeb mi już pęka. Jeszcze jakaś telekonferencja za pół godziny. Dobra. Późny obiad po siedemnastej, bliżej osiemnastej. I kumpel jeszcze pisze, a co z tą ofertą do Bydgoszczy? A ta do Warszawy? Robimy to? Jaka Bydgoszcz? No kurwa! Przecież nie było tego. Może pomyłka? Nie no, chuj, jest! Kurwa, kurwa, kurwa!

Biegnę na górę. Internet nie działa oczywiście. Wydobywam z siebie to z zduszone ja pier… Warczę pod nosem. Resetuję router. Nie tam, cały dzień rwie. Pod telefon się podłączę. Gdzie ten kabel cholerny?! Poskręcały mi się w torbie. Szarpię tę kłębki, na siłę ten właściwy wyrywam. Podłączam. Dobra. Łączy się. Ok. Jest. Zrobię zaraz. Z godzina zejdzie, albo i z wieczoru połowa. Po kawę polecę jeszcze na dół.

Wbiegam z powrotem z tą kawą gorącą. Z podłogi tu taka śruba wystaje po obijaczu, bo dzieciaki chyba odkręciły tę kulkę, co ma właśnie drzwi obijać. Centralnie z rozpędu stopą w tę śrubę wyjeżdżam. W ręku ta kawa gorąca. Lecę do przodu. Podtrzymuję się ręką lewą za stolik. Na kolano padam tylko. Wstęgi kawy w slow motion kręcą figury wokół mojej głowy. Patrzę na nie z niedowierzaniem pewnym. Czy naprawdę zaleję poduszki i  pościel, podłogę i komputer? Rozbryzgują się po wszystkim, ale mam to już w dupie w sumie, bo już leżę na podłodze za stopę się trzymając. I wyfruwają te kurwy wstążkami z ust moich i zawijasy kręcą pod sufitem. La… la… la… Tańczą wolniutko, odmieniane przez przypadki wszystkie. A ja czuję, że się ciepło po skarpecie rozlewa i jakąś ulgę czuję. Leżę. Sapię trochę. Leżę chwilę jeszcze. Zbieram się w sobie. Wstaję. Ogarniam tę kawę z podłogi, pościeli, laptopa. Kuleję trochę. Potem siadam i robię. Łeb mi pęka.

Panna J. znalazła na półce u Pana Waldka Jesprea Juula „NIE z miłości”. To taki modny duński pedagog. Wszyscy rodzice w tych czasach przerabiają. Łyknęła w wieczór. Powiedziała, że może mnie zainteresować, a że małe, to ruszyłem. Przeważająca większość słów, jakie dorośli kierują do dzieci, ma bardzo słabe i krótkotrwałe oddziaływanie. Największe wrażenie i największy wpływ mają nie słowa, lecz czyny – sposób, w jaki manifestuje się osobowość dorosłych i ujawnia ich miejsce na świecie. Wynika z tego, że wychowawca wtedy osiąga największy sukces, gdy jego słowa stoją w harmonii z jego czynami i osobowością. Oznacza to także,  że rodzice przenoszą cechy swojej osobowości na dzieci – zarówno te pozytywne, jak i autodestruktywne. Cechy, które kiedyś sami odziedziczyli po swoich rodzicach.

Ameryki nie odkrył. Zaczynam czytać jego „Być mężem i ojcem”. Może skandynawski demon całkowicie zatruje mi umysł.

Schodzę tak w końcu z tą stopą dziurawą na dół, bo przecież miałem z dzieciakami na spacer wyjść.

Irmina D. bawi się odkurzaczem. Dobra konserwatywna dziewczyna. Antoni D. origami próbuje jakieś poskładać. Panna J. mu jakiś instruktaż na komórce puściła, ale coś mu nie idzie chyba. Proponuję pomoc. Siadamy. I tu masz problem? Nie no, już wcześniej. Tam się jakąś gumką ściska. Trzeba porobić więcej takich elementów. No trzy zielone i sześć różowych. Możemy cofnąć? Ok. O ja, ale to papieru nie wiem, czy starczy. Ale patrz, oni mają takie jak dłoń te kartki. Może przetniemy tę na pół? I dalej… Nie! No, ale będziesz miał więcej. Nie! Nie! Arghhh! Ale… ale… ale… Argh! Argh!

Już warczy. I myślę sobie, że to, iż zacznie w końcu kiedyś przez przypadki odmieniać, to najmniejszy problem.

Pozdrawiam,

Paweł D.

środa, 6 stycznia 2021

Jestem jakiś spoczywający na laurach

 Szanowny Panie,

książkę opublikować, za oficera pływać, zamieszkać w ładnym i większym mieszkaniu, pojechać do Japonii, do Ameryki Południowej, na Antarktydę, napisać z dwa-trzy ciekawe artykuły, dobrze zarobić... a to są tylko moje życzenia na Nowy Rok, których nie boję się na głos powiedzieć. Tych prawdziwych, ukrytych w serduchu jest znacznie więcej. Waga ich cięższa i nie godzi się mówić.

Za to postanowień nie mam żadnych. Znaczy minęło sześć dni. I miałem życzenia i owszem: że będę codziennie ćwiczyć i pisać, i czytać, i z psem wychodzić częściej, i nie marnować czasu, i nie kłócić się o bezsensowności, i to wszystko poszło w te sześć dni w piach. A ten więcej wart niż te moje postanowienia.

Ja po prostu będę sobie żył na ile mi świat pozwoli, a ja czegoś nie zepsuje. Obejrzałem sobie na przykład kilka filmów ostatnio. Zazwyczaj jest tak, że postać funkcjonuje w codzienności całkiem spokojnie. To ona ją kształtuję. Do momentu aż na drodze postaci wyrasta przeszkoda. Dopiera ona stwarza bohatera. No bo nagle trzeba podjąć decyzje, wybrać drogę, pomylić się, zmierzyć ze swoimi potworami. I pokonać wszystko. Tylko po to, aby znów spocząć na laurach.

No i ja w tej chwili jestem taki na laurach. Czuje się jeszcze świąteczno-noworocznie. Jakoś do niczego przymusić się nie mogę. W zasadzie dobrze byłoby mi z lekką chorobą, temperaturą i bólem, w przepoconej pościeli i żoną, która by się mną opiekowała. Rosół pod nos podstawiła, ciepłą herbatę z miodem i cytryną. A za oknem niech deszcz pada, niech szarość przyciska. Czuję się na brak obowiązków, problemów i decyzji do podjęcia. Na późne wstawanie z łóżka.

Podskórnie czuje, że będę miał w tym roku mnóstwo pracy i zero odpoczynku. Że po prostu to taki mój noworoczny rozbieg. I zaraz zacznie się działanie. 

Pierwszy symptom, który podpowiada mi taki rozwój wydarzeń, siedzi koło mnie. Moja małżonka wykazuje niezwykły, nawet jak na nią, entuzjazm do wszystkiego wokół. Sprząta za trzy. Działa za pięć. Kombinuje za setkę osób. Już zaczyna mnie wciskać w swoje pomysły i wybierać mi łyżkami mój własny czas. Na szczęście używa durszlaka. Trochę ten mój czas w jej łapach przeciska się przez dziury, ale kwestia tygodnia albo kilku dni gdy uszczelni wszystko i będzie wielka chochla do wiosłowania w moim własnym dwudziestoczterogodzinnym planie dnia.

No a skoro o czasie. Mam podobnie jak Pan przeczucie, że ten Nowy Rok to nowe rozdanie kart. A przecież tylko zwykła astrologiczna obserwacja ciał niebieskich. Możliwe, że wierzymy iż jedna noc zmienia porządek rzeczy? Czemu miałoby być nowe?

Słusznie Pan zauważył, że kontekst szerszy być musi. Zresztą uważam, że ludzie nie umieją żyć bez tego szerszego spojrzenia. Nawet jeżeli zaniechamy pojęcia Bóg, zaraz w to miejsce włożymy pojęcie transcendentne: Miłość, Piękno, Dobro... 

Bez tego codzienność nadaje się jedynie na tak modne choroby jak dwubiegunowość, depresja, lęk. Dopiero wiara w coś/cokolwiek daje spokój duszy. Wiara to najwyższa z form humanizmu. Dlatego jedyne w co nie wierzę to w prawdziwych ateistów.

Przykład Nowego Roku dodaje do idei wiary inne pojęcie: nadzieję. Noszę ufność w sercu, że coś się musi zmienić. Ale czy w zasadzie mamy narzekać na 2020 rok tak do końca? Pożary w Australii nie wzięły się z przypadku, tylko z naszych globalnych działań znacznie wcześniej. Koronawirus też nie urodził się na targu tak sobie... Jedynie 2020 roku można zarzucić kilka trzęsień ziemi. Słowem skumulowały się w jednym roku nasze własne tragedie. Tak czy inaczej tamten rok był właśnie idealną sposobnością do zostania bohaterem. Można było pomóc sąsiadom w zakupach! Posiedzieć w domu z dzieciakami! Wyjść na cały dzień do lasu! Porobić rzeczy, których zwykle nie robimy! Było jak filmowych barierach do pokonania, które ze zwyklaków stwarzały bohaterów.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku Panie Pawle

Stefan W.

 

piątek, 1 stycznia 2021

Pierwiosnek

Szanowny Panie,

najlepszego w Nowym Roku! Pozwolę sobie nie czekać tym razem na Pańską odpowiedź i sklecę kilka słów. Chęć mnie taka naszła, a skoro już jest, to głupotą byłoby z tym walczyć. Tak często bywa u mnie na odwrót – przyzwoitość goni, żeby odpisać, a mózg i ciało odmawiają. Zatem mamy rok 2021! Ha! Przecież to odległa przyszłość, futura i coś zupełnie niemożliwego! Czym dalej w las, tym większe podejrzenia, że świat to iluzja i jakby się zastanowić, to kupy mi się to wszystko nie trzyma. Wbrew woli, a przede wszystkim w opozycji do mojego zniechęcenia nauką Kościoła, zaczyna mi się po głowie kolebotać jakaś myśl mglista, że o ile człowiek jako istota może sobie funkcjonować całkiem nieźle bez konceptu Boga, to świadomość ludzka (czy nawet zwierzęca) bez jakiegoś kontekstu szerszego wydaje się jakąś abominacją przedziwną. Tak… sam nie wiem, o czym w zasadzie piszę. Sam Pan widzi – głowa jakaś rozdygotana. Dziwne podekscytowanie tym nowym otwarciem. No lubię zwyczajnie ten moment – umownego, wiadomo – pożegnania starego i oczekiwania na nowe. Lepsze to dla mnie obecnie niż prezenty gwiazdkowe. Szanowny Panie, oto proszę, 365 zupełnie nowych zamkniętych pudełeczek, a tam… kto wie? Pewnie sporo trocin, papieru szarego, wypełniaczy, ale tam pomiędzy… nowe płyty, książki nieprzeczytane, może jacyś nieznajomi, co się w znajomych zamienią, a może i coś, czego nawet trzecie oko, jeśli jest, dojrzeć jeszcze nie zdoła. Jednym słowem: niespodzianki! Wspaniale, czyż nie?

Sam Pan przyzna, że 2020 r. trochę zaskoczył. I to nie to, że mnie tylko. Pandemia. Nieźle. No jasne, że w Chinach to ruszyło wcześniej, a pewnie niejeden naukowiec już wcześniej to przewidział, ale jednak to było coś. No ja wiem, że może w dziwnym kontekście to przedstawiam. Ja dziękuję za takie niespodzianki – powie Pan! No ja też! Oczywiście. Nie mniej było to ciekawe na swój sposób. Widział Pan kiedyś, żeby świat tak zmieniał się w oczach? Z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień czasem? Kiedy to tak wielkie masy ludzi, niemal jednocześnie, musiały zrobić krok wstecz i zacząć patrzeć na swoje życie, czy też na życie ogólnie, z nieco innej perspektywy? Po II wojnie? Ale tu mieliśmy zjawisko szersze nawet niż wojna, doświadczenie globalne. Nie tak intensywne i na szczęście nie aż tak tragiczne, ale jednak dotykające w sposób pośredni niemal wszystkich mieszkańców globu. Przedziwne, jak się tak nad tym zastanowić.

Optymistą jestem umiarkowanym, więc nawet przez głowę mi nie przejdzie, że możemy wyciągnąć z tego jakąś lekcję i tym samym może jakoś uratować tę nadpiłowaną gałąź, na której siedzimy. Durnie jesteśmy. Zwalimy to. No… ale jestem też głupcem. A głupcy mają nadzieję. Ja mam nadzieję, że może coś dobrego z tego wyniknie. Może nie dla wszystkich, ale może dla niektórych przynajmniej.

Ja na tej pandemii trochę jakby zyskałem - powiem Panu szczerze. No może nie tyle na pandemii, co na lockdownie. W końcu miałem okazję popracować trochę z domu i chociaż „home office” wcale łatwy nie jest, a pracy wcale mało nie miałem, to jednak bardzo doceniam dodatkowy czas, który mogłem spędzić z rodziną moją. Bezcenne (za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard).

W sumie to dzięki lockdownowi siedzę też teraz i piszę do Pana, zamiast leczyć kaca. Też pozytywne, nieprawdaż? A do tego siedzę w Nowym Sączu, a nie w Warszawie. Inaczej.

Co Pan zamierza robić w tym 2021 r. Panie Stefanie? Jakieś plany? Co by Pan sobie życzył?

Ja chciałbym przeżyć przede wszystkim, bo bez tego ani rusz. A z innych rzeczy, to jakaś podróż by mi się marzyła. Ameryka Południowa byłaby idealna. Kto wie, kto wie…

Do szybkiego mam nadzieję,

Paweł D.

 

PS. W 2020 r. udało nam się dobić do 25 wpisów. W porównaniu z 2010 r. (114 wpisów) to marnie, ale jak porównać do 2019 r. (2 wpisy) to jednak znacząca poprawa.