niedziela, 31 października 2010

Odwaga

Szanowny Panie,

Fryderyk Chopin jest już ściągany do portu Falmouth. Może z małym opóźnieniem, ale już niedługo wszyscy będą bezpieczni. I po bólu. I po zazdrości. Wie Pan, wcale się Panu nie dziwię. Też bym się wkurzył. Ominęła Pana najlepsza część. O tej przygodzie opowiadałby Pan przez lata. I do tego całe to zainteresowanie mediów… Ech, do diaska. Współczuję Panu. Z drugiej jednak strony trochę się cieszę, bo dysproporcja w poziomie barwności naszego życia stałaby się już tak duża, że chyba przestałbym z zawiści do Pana pisać.

Ale mam inny problem. Jestem nierodzinny. Albo rodzinnie upośledzony. Zwał, jak zwał. Dziś na obiad przyjeżdżają do nas krewni. Wiem, że Pan tego nie zrozumie zupełnie, bo dla klanu W. spotkania rodzinne to kwintesencja szczęścia, ale ja już od wczoraj chodzę zły. To nie moi goście. To goście moich rodziców. I nie chce mi się, och, jak mi się nie chce tego. Nie, że mam coś do tych krewnych. Nie, nie. Bardzo mili ludzie. A jednak. Marzę tylko o ucieczce. Ale czy mogę tak postąpić? Czy mogę uwolnić mojego wewnętrznego dzika? Czy mogę po raz kolejny zawieść moich rodziców? Skoro jestem życiowym nieudacznikiem, to mógłbym chociaż się uśmiechać wtedy, kiedy potrzeba takowa zaistnieje. Do tego Dzień Wszystkich Świętych to już zapowiedź okresu zimowego, który w święta obfituje. Co za tragedia – najgorszy okres w roku się zaczyna. Do wiosny dusza moja spokoju nie zazna.

Gdybym jednak był nastolatkiem, który przeżył „Szkołę pod żaglami”, jeśli słyszałbym odgłos pękających masztów, jeśli przy ośmiometrowych falach pracowałbym w pocie czoła… wtedy umiałbym znaleźć wyjście. To pewne. Co sprowadza się do tego, że przyznaję Panu słuszność stuprocentową. Dzieci chowane w domach, przed ekranami komputerów wyrastają… nie… po prostu nie wyrastają. Bo po to się dzieciom truje o odwadze, kiedy są małe. Ludzie potrzebują odwagi. Potrzebują jej hurtowo. Tylko… czy można się jej nauczyć w teorii? Czy patrząc na Robin Hooda, Batmana czy Janosika zrozumiemy, o co w tym chodzi? Wszystko się pomieszało już ludziom. Nauczyciele nie mistrzowie – i wszystko wzięło w łeb. Bo czyny bohaterskie to nie ten poziom. To tak jakby pokazać trzylatkowi, jak Adamek tłucze Gołotę, a za chwilę postawić gówniarza przed Gołotą i kazać mu powtórzyć. Dzieciak się popłacze, posika, a na Gołotę nigdy więcej, nawet na zdjęciu, już nie spojrzy – strach tak wielki go ogarniać będzie. Bo toż to takie wyczyny tylko. Zresztą nie wiem. Może kiedyś i grunt był inny. W świecie znerwicowanych introwertyków sukcesem byłoby nauczyć ludzi umiejętności podejmowania decyzji. Bo do tego potrzeba odwagi. Aaaa… chaos, chaos, chaos.

Koniec (na dziś).

Paweł D.

piątek, 29 października 2010

Za tych co na morzu

Szanowny Panie,

po Pana tekście już zacząłem uważać się za jakiegoś idiotę dbającego jedynie o urodę, ale moja natura zgodzić się z pańskim zdaniem po prostu nie może... musiał mieć Pan cerę prawdziwie cherubinkową, że się w ogóle tym nie przejmował. No i miałem ten temat rozwinąć, ale życie idzie tak szybko, że muszę napisać o czymś zupełnie innym. I pewnie wie Pan do czego zmierzam... do Chopina.

Stało się! Chopin stracił maszty i w tej chwili dryfuje po Atlantyku. Załoga siedzi bezpieczna w środku i czeka na statki, które zaholują żaglowiec do wybrzeży Wielkiej Brytanii. Szczęście w nieszczęściu. O tych dzieciakach i całym przedsięwzięciu będzie się mówiło pewnie przez kilka dni. Mądre głowy roztrząsać będą, że dzieciaków nie powinno posyłać się na żagle. Już dostałem telefon z redakcji Rzepy, z prośbą o komentarz, co o tym myślę, bo część redakcji jest przekonana, że tak musiało się skończyć pływanie dzieci po oceanie. Dyrdymały! Nie zgadzam się! Co to ma być? Najlepiej, aby dzieciaki siedziały w domu z komórkami, w komputerach i internecie. Żeby ludzie swoje potrzeby ograniczyli do żarcia, spania i pieprzenia się. Gdzie jest miejsce na przygodę! Trzeba mieć cel przed sobą! To miała być szkoła charakterów i po czymś takim jestem pewien, że dzieciaki nabiorą charakteru, będą bardziej przebojowe, pewne siebie.

A ja sobie tak siedzę w ciepłym domku i dostaje telefony od znajomych i rodziny, że jakie to szczęście, iż mnie tam nie ma. Że powinienem dziękować opatrzności, że na Bornholmie wysiadłem. I uśmiecham się do tej słuchawki, kiwając głową ze zrozumieniem, a w środku mną rzuca i mnie rozpiera, że ja bym tam się na pewno przydał, że bym na pewno okazał się pomocny. Że brakowało tak niewiele a sam przy 8-metrowych falach pracowałbym w pocie czoła, aby na żaglowcu uratować co się tylko da. Popłynąłbym tym żaglowcem, nawet wtedy gdybym wiedział jak to się by skończyło.

Za tych co na morzu
Stefan W.

wtorek, 26 października 2010

Dalej z chmurki na pazurki!

Szanowny Panie,

strasznie obleśny był ten Pana wpis. W ogóle nie mogłem skupić uwagi na przekazie. No, ale coś tam do mnie dotarło. Np. zdanie „Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie?”. Otóż, Panie Stefanie, nie pamiętam. I to nie dlatego, że miałem cerę cherubina. Na litość boską, czy Pan naprawdę nie miewał większych problemów? Problemy egzystencjalne, pała z matmy, pała z fizyki, brak kasy na gitarę lub perkusję, nieudana próba, kłótnia z jakimś bubkiem na korytarzu, porywy serca, złamane serca… hm… no dobra – to akurat jakoś się wiąże z tematem przewodnim Pana wypowiedzi. Chodzi mi jedynie o to, że za czasami owymi tęsknię, ale na pewno nie z tego powodu, że były beztroskie, bo nie były. Teraz nam się tak wydaje. Człowiek pamięta tylko te największe traumy, mniejsze problemy wypiera, a przeszłość ubarwia. Nie znaczy to, że nie było lepiej. Wtedy było lepiej, niż jest teraz. Teraz jest lepiej, niż będzie za 10 lat. Za 10 lat będzie lepiej, niż za 20 lat… i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pod pewnymi względami (liczę, że finansowo będzie u mnie jednak lepiej za te parę lat). Wtedy, w czasach licealnych, mieliśmy wszystko przed sobą. Wielka niewiadoma. Nieograniczona przestrzeń. Nieskończona liczba kierunków do obrania. Niewiadoma. To pozwalało na odważniejsze marzenia ( wystąpić na jednej scenie z Neilem Youngiem!!!), większą dawkę wiary w to, że rzeczywiście są one do spełnienia, no i większą dawkę nadziei – że życie „samo wyjdzie”. Z każdym rokiem to spektrum potencjalnych możliwości się kurczy. Może jednak rośnie spektrum realnych możliwości, wraz ze wspinaniem się po szczeblach drabiny społecznej – kto wie? Z punktu, w którym jestem obecnie, nie ma jeszcze odpowiednio szerokiego widoku.

Ale odchodzę od tematu. A tematem są niedorzeczności, jakie czasem rodzą się Panu w głowie. O, patrzy Pan na to: „Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień”. A może jeszcze to przytnę… „mniej odpowiedzialnym”. Ja, Pan pozwoli, odnoszę wrażenie, że z miesiąca na miesiąc staje się Pan coraz to większym lekkoduchem. Na dupie Pan usiedzieć nie może. Tylko Pan krążysz – to tu, to tam. I gdzie niby ta odpowiedzialność Pana? Gdzie była obecna, kiedy rzucał Pan dobrą pracę?

Ach, tak się tylko czepiam. Bez powodu. Trochę może z braku ciekawszej historii do opowiedzenia. Spać mi się nie chce. Trochę mnie nosi. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Nuda to okropne uczucie. Może się jednak położę spać, a jak mi się coś przyśni ciekawego, to rano to tu jeszcze dopiszę? To jest myśl. Pójdę jeszcze do kuchni i zjem coś słabo strawnego (to zawsze wzbogaca marzenia senne).

Rano.

No i uciekałem. Ciągle gdzieś uciekam. Ciągle ktoś mnie goni. Tym razem chyba policja. I chyba towarzyszył mi kolega Jakub. Może to po prostu zniekształcone wspomnienie bieszczadzkie. Bo tu też śmigaliśmy po pagórkach. W górę i w dół. Jak wariaci. I do tego było strasznie i apokaliptycznie nawet. Było, ale się rozmyło.

Pojawił się natomiast statek. Jacht wielki. Tam, jakby na recepcji, która była połączona z pokojem sypialnym, spotkałem Panią Iwonę J. (naszą wspólną koleżankę z liceum), która za chwilę okazała się być Martą H. (kolejną naszą koleżanką z klasy). Tak myślę, że żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, że mój mózg zestawił je w jedno. Cóż… ale przejdźmy do sedna, bo już widzę, że Pana nudzić zaczynam. Z Panią Marto-Iwoną, jej chłopakiem i Panienką J. zeszliśmy do Sali jadalnej. Tam, na rozległych stołach, było jedzenia co niemiara. Pieczone kiełbaski, dziczyzna… a, co ja będę opowiadał. Wszystko było. Tyle że to było dla pasażerów, a my byliśmy „państwo wbitka”. Już myślałem, że nie uda nam się niczego wchłonąć, kiedy okazało się, że jest specjalna promocja. Otóż, można było zjeść zupełnie za darmo, jeśli po talerz zgłosiło się na chmurce. Hm… To może być niejasne. No. Trzeba było złapać taki mały obłoczek. Wejść na niego. Tak, wie Pan, stopami – jak na deskorolkę. Chmurka latała wtedy nisko nad pokładem i można sobie było na niej surfować. Nie było to oczywiście szczególnie łatwe, bo chmurki bywają zdradzieckie (jak się okazało), ale z drugiej strony… czego się nie robi dla wyżerki (nawet jeśli to tylko sen). Pochwalę się, że udało mi się. Dorwałem swój obłoczek i z klasą podfrunąłem sobie po talerz. I już miałem własny talerz, już miałem naszykowany widelec, już grasowałem między stołami, już wybierałem menu, kiedy… tak… obudziłem się. Jak zwykle. Czemu sny kończą się zawsze przed spełnieniem?

A najgorsze, że poranek jakiś niemiły. Chciałbym być bogaty i mieć własny kąt. Albo chmurkę, na której przemierzał bym sobie świat. Może gdzieś by mnie wzięli za bóstwo jakieś… to miła perspektywa.

Chyba odlatuję z ambicjami.

Paweł D.

czwartek, 21 października 2010

O pryszczach z nostalgią

Szanowny Panie,

no i pośmiałem się z pańskiej sytuacji. Zawsze jest miło poczytać trafnej oceny swojego jestestwa. Pomyślałem sobie nawet, że moglibyśmy stworzyć duet na jakiejś scenie komediowej. Nic byśmy nie udawali, tylko mówili to co jest rzeczywiście. Generalnie to ma Pan większy niż ja dystans do siebie, więc moja osoba na tej scenie byłaby zbędna, ale oczywiście nie zostawi Pan kolegi w potrzebie, przytulę się gdzieś z boczku. Przy takim wzorcu rozkręcę się. I będzie śmiesznie. Na początku proponuję upić się któregoś razu w jakiejś knajpce i gawiedź rozśmieszać przy stolikach. W końcu zawładnąć całą salą i po sprawie, będziemy sławni, a przynajmniej bogatsi o utarg umówiony wcześniej z właścicielem lokalu.
Dobra, wiem... napisze mi Pan zaraz, że z góry zakładam, iż wystąpi Pan publicznie, a Pan przecież tego nie lubi. No ale w radio Pan przecież występuje, co prawda nie "na żywo", ale zawsze, więc wszystko jest możliwe.

Ale tak na poważnie! Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie? Właśnie jeden urósł mi na czole i sobie tak przypomniałem, jak to najważniejszą sprawą dnia były właśnie pryszcze. Już nawet nie pamiętam, jak było z Pana cerą, czy była tłusta, czy sucha? U mnie było tak.... Budziłem się rano. Odwlekałem w nieskończoność wizytę przed lustrem, aż w końcu zaglądałem i z przerażeniem zauważałem nowy wulkan na czole, nosie, poliku, a nawet w uchu! He he! W pewnym okresie życia miałem regułę, a raczej byłem przyzwyczajony, do trzech na twarzy, gdy było więcej uznawałem za dzień nieudany, gdy mniej w swoich oczach wyglądałem jak piękniś. Ile było tych dni, w których pryszczolców było więcej! Nie policzę. Wągry i pryszcze. Nawet pały i dwóje z języka polskiego i angielskiego, z matematyki i geografii nie robiły na mnie takiego wrażenia jak ta skórna niedoskonałość. Dzisiaj jednak pierwszy raz w swojej historii popatrzyłem na rodzącego się pryszcza na moim czole z uczuciem nostalgii, z uczuciem miłości wręcz. - A więc to ty mój mały chcesz na świat wyjść - zdawało się, że mówiłem do niego i kontynuowałem - Pozwoliłbym ci na ujrzenie światła dziennego, gdyby tylko uszło 27 latkowi nosić pryszcze na czole. A w sumie... czemu nie? Czemu nie cofnąć się za twoją pomocą trochę w czasie? Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień. Naprawdę nie sądziłem, że pryszcz może zrodzić tyle radości!
Jednak nie! Na wszystko jest czas. Jest czas na pryszcze i to one rodzą zmartwienia. Jest czas na studia, kiedy zmartwienia topione są w procentach i to uchodzi. Jest czas na okres przejściowy, w którym szuka się swojej drogi i to też trzeba przeżyć. A potem jest czas, w którym odkrywasz iż nie jesteś istotą tylko dla siebie stworzoną, a żyjesz też dla kogoś innego. Czas dzieci i potem inne czasy przychodzą... I cholera w każdym czasie znajdzie się jakiś pryszcz, który na daną chwilę definiuje rzeczywistość, który przysparza zmartwień. Ale to tylko dzieje się teraz. Z czasem przecież na pryszcza jak i na zaprzeszłe zmartwienia patrzymy z uczuciem i nostalgią.

Odważnego serca

Stefan W.

Plastusiowy pamiętnik

Szanowny Panie,

jak tak słucham sobie Pani Agnieszki Chylińskiej, to myślę, iż Polska bywa jednak całkiem niefajna. Chociaż nie powiem, żeby upadek tej wszak bardzo dobrej wokalistki był dla mnie jakimś wielkim wstrząsem. Po tym jak Chris Cornell nagrał ścierwo pod tytułem „Scream”, już nic w muzyce rozrywkowej nie jest w stanie mnie załamać (tak, wiem – nazwisko Chris Cornell nic Panu nie mówi… że też świat rodzi takich ignorantów, jak Pan). A czy to jest wynikiem pustych kieszeni? Być może. Mój znajomy uczestniczył w organizacji pewnych badań, które dotyczyły popularności różnych krajowych rozgłośni radiowych. Okazało się, że Radio Zet, RMF FM, Eska – czyli ta największa bryndza – to jakieś dziewięćdziesiąt procent rynku. Miły Panie, o czym my mówimy? A niech sobie dziewczyna zarabia. Może z rodzicami nie będzie musiała mieszkać. Tym samym dotykam drugiego wątku Pańskiej wypowiedzi…

I na co Pan narzeka? Ma Pan mieszkanie. Ma Pan żonę (choć daleko). Nie jest Pan takim dużym dzieckiem wcale. No, ja jestem większym. Ale chwila, chwila – przecież dobrze Pan o tym wie. Hmm… a może chce Pan mnie obrazić? Albo zwyczajnie poprawić sobie humor? Ok. Chce Pan tego? Przypomnę zatem (choć robiłem to już chyba kilka razy). Mam 27 lat. Mieszkam z rodzicami. Nie zarabiam. Obżeram ciężko pracujących rodziców. Kiedy piję wino (tak jak dziś), to jest ono sponsorowane przez moją siostrę. Nie jestem żonaty. Ba. Nie zabieram nawet dziewczyny na wakacje. Jeśli się spotykamy, to siedzimy w moim pokoju (w moim domu rodzinnym). Nie sprzątam. Nie prasuję. Zmywam czasami. Wczoraj, kiedy jechałem o 6 rano do Warszawy, moja mama wybiegła za mną w koszuli nocnej, żeby dać mi 20 zł na benzynę… żeby mi bryka gdzieś na drodze nie stanęła. Wczoraj też nie przyjęli mnie do call center. Jedyna praca, na którą mam szansę, będzie znajdować się w moim małym miasteczku. Co to oznacza? Że za 10 lat, kiedy będę wychodzić rano do pracy, to moja mama wybiegnie za mną i poda mi dwie kanapki zapakowane w torebkę jednorazową – żebym nie zgłodniał przez te osiem godzin. Jeśli dobrze pójdzie, to Pana kuzynka odwiedzi mnie tego dnia popołudniem (bo akurat będzie czwartek). Jeśli będę miał pecha, to na siedem lat przed tym pięknym jesiennym porankiem Panna J. kopnie mnie w tyłek. I wie Pan co? W pewnym sensie nie wydaje mnie się to wcale takie tragiczne. Dlaczego? Bo sam Pan wie, że jak się upoluje złotą rybkę, to należy ją w końcu wypuścić na wolność. Złote rybki żyją w morzach, a nie w małych miasteczkach. Co za radość zamęczyć jakieś zwierzątko?

Ech, przydałby się jakiś spektakularny sukces. Byłoby miło dostać dowód na to, że się żyje jeszcze. Chciałoby się poczuć ten rosnący poziom testosteronu. Kurcze, ciekawe jak to jest być prawdziwym mężczyzną? Oj, oj… i znów wracamy do sedna sprawy. Fanga w nos. Czy tego mi trzeba? Hm… Tak. Ale nie chcę być stroną bierną. Nie. Nie. Nie. Chcę rozkwasić komuś nos. Pac. Mocno. Szybko. Zdecydowanie.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy uderzyłem kogoś pięścią w twarz. Podstawówka – oczywiście. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że moje kostki nie natrafiły na nic twardego. Tak, jakby policzki mojego przeciwnika były jakimś buforem, który ma wyhamować ciosy. Bez sensu. Byłem tym faktem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, czy po pierwszym uderzeniu mam przestać, czy jednak kontynuować. Kolejne piguły poleciały już bez przekonania, a nawet z pewnym zażenowaniem. To ma być to? Tak to jest dać komuś w twarz? Sądziłem, że to będzie, jak tłuczenie ściany. A to było, jak… ugniatanie plasteliny.

Męska mitologia. Każdy chce wejść na Olimp, a tu po lewej Wetlińska, po prawej Caryńska. To się kurna powspinaliśmy.

Paweł D.

PS. Tak, kandyduję (to odpowiedź na esemesa - wie Pan, na karcie nie zostało dużo środków).

wtorek, 19 października 2010

Jakże mi smutno

Szanowny Panie,

dzisiaj mój brat powiedział, że bardzo cieszy się iż urodził się w Polsce. Gdyby przyszło mu, żyć gdzieś indziej nie byłoby tak śmiesznie. Takie zwierzenie jest całkiem naturalne, zaraz po obejrzeniu nowego teledysku pani Agnieszki Chylińskiej:

http://www.youtube.com/watch?v=7hQxz0zFQos

Świetny filmik, na pewno wypije to mleko i skorzystam z automatycznej bramy pokazanej na końcu teledysku. Filmik malina, muzyka jeszcze lepsza, a tekst? Pełen głębi:

Chcę sobie zaufać, ale nie wiem jak,
Kiedy Ciebie widzę ciało daje znać
Nie mogę tego zrobić, ale bardzo chcę
Wszystko mi już mówi, że to się skończy źle.

Ref.
Jesteś dla mnie piękny tak
Że brakuje tchu, gdy widzę Cię
Kochać cię to straszny czas
Nie mogę nic, tylko trwać

Już sam początek sprawia, że dalej nikomu nie będzie się chciało czytać. No ale to przecież śpiewa pani Chylińska, więc należy traktować poważnie. O co tu chodzi? Pan zna się na muzyce, więc może mi wyjaśni. Ostatnio słyszałem o jakimś aktorze, który zaczął szaleć: przestał się myć, zapuścił się, zaczął ćpać na umór, zapijać, zdradzać żonę, sprzedał dom, wylądował na ulicy... w końcu wyszedł nowy film z jego udziałem. Po premierze ogolony, czyściutki i trzeźwy wyjaśnił wszystkim, że ostatni rok to było oszustwo i taki myk promocyjny. Rodzina też była zdumiona, a żonie chyba nie było do śmiechu. A zatem czekam aż pani Chylińska wyskoczy, najpewniej 1 kwietnia i krzyknie "Prima aprilis bo się pomylisz, ale was zrobiłam w jajo!". Panie Pawle ja chcę być tak oszukany, no bo przecież coraz gorzej z tą wokalistką. A może jest tak, że sprawdziła konto w banku i wyliczyła sobie, że pracuje już tak długo, a tam niewiele zer po jedynce. Chce to szybko nadrobić. Tylko, że gdyby do świata muzycznego wchodziła na początku swojej kariery z tym co teraz prezentuje, to by skończyła jak Ala Janosz. Kto? Janosz! Kto to taki? A przecież jej piosenka o smsach była lepsza niż to to...

Dość już o tej pani Agniesi. Przecież Pan napisał wspaniały tekst o rowerku, a ja tutaj jakieś wynurzenia snuje... Z czego wynika pańska uwaga, że grubasy są weselsze?... Szukam dziury, abym mógł się przyczepić i nie potrafię. Ludzie pełniejsi są pełniejsi życia, o dziwo lepiej tańczą. Widziałem w Stanach i ostatnio kolegę Y. w przebraniu baletnicy, nagiego tańczącego do Jeziora Łabędziego w Turcji. Miał to coś, że wygrał nawet Mistera Universum. Mimo smutnego głosu pan Wojciech Mann jest przecież chodzącym żartem. Chyba chodzi o dystans do siebie. Jak grubas powie, że jest gruby a nawet z tego zażartuje to rozśmieszy całą publikę.
Trzeba się umieć z siebie śmiać. Spróbujemy? Ja zacznę.
Wczoraj w radio była dyskusja o Polakach żyjących u mamusi. Przestraszyłem się, myślałem że mówią o mnie. Na szczęście nie znali szczegółów. Przecież mam żonę i własne mieszkanie. Szybko szukam usprawiedliwień... pusta lodówka i mieszkanie depresyjnie puste... Jedyna radość to radyjko, które leci non stop. Cholera leczyć się muszę, ale najpierw praca, praca, praca, praca... doszło do tego doszło, że ostatnio byłem na rozmowie kwalifikacyjnej w tygodniku "tele coś tam". Miałbym pisać o tym co zobaczę w telewizji, której przecież nie mam! Będzie śmiesznie jak się tam dostanę. Ale coś czuję, że się nie dostanę, a to już będzie arcyśmieszne, wręcz żałosne, jakże mi smutno...

Kłania się z kubkiem kawy zbożowej
(byle nie wylać)

Stefan W.

niedziela, 17 października 2010

Rowerek, czyli młodzi zwiewni

Szanowny Panie,

nuda Pańskiej „bornholmskiej opowieści” chyba mi się trochę udzieliła, bo ostatnimi czasy żyję życiem spokojnym i ułożonym. Boże, co ja pieprzę, przecież non stop żyję w taki właśnie sposób! No, może z krótkimi przerwami (takimi jak ta, o której pisałem ostatnio).

W piątek i sobotę poświęcałem się na przykład pracy fizycznej, a dokładniej zrywałem z ojcem dach z budynku gospodarczego, który mamy na podwórku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczaj ciekawego, gdyby nie to, że przypadkiem znalazłem swój pierwszy rowerek (może go Pan podziwiać na poniższym zdjęciu).



Pierwsza myśl, którą wywołało u mnie to znalezisko, była następująca: że też byłem kiedyś taki malutki! Bo byłem. Chociaż chwilę później, z odmętów mej pamięci wydobyłem kolejne wspomnienie… Otóż przypomniało mi się, dlaczego ów rowerek nie służył mi znowu tak długo. Jak zauważyć można na załączonym obrazku, ten urokliwy trójkołowiec nie posiada tradycyjnego, otwartego siedziska. Taki fotelik za to ma. No, i tu był problem. Moja gruba pupa bardzo szybko przerosła rozmiarami to siedzonko. Ech, nie wiem czy już mi się to w głowie uroiło, ale wydaje mi się, że pamiętam pewne nieudolne próby wciśnięcia się w te ramki. Kurczę, nawet w dzieciństwie człowiek jest narażony na upokorzenia. Dobrze, że nie mieszkałem w bloku, bo gdybym miał dzielić te smutne chwile z grupką okrutnych bachorów, to mogłoby się jakąś życiową traumą skończyć. Hmm… tak się zresztą zastanawiam, czy to, że jako młodzian byłem tak masakrycznie gruby, wpłynęło jakoś negatywnie na mój dalszy rozwój psychiczny. Chyba nie, bo w końcu jakoś szybko z tego wyrosłem. A jak patrzę na swoje zdjęcia z lat dziecięcych, to na mej pyzatej buzi niemal zawszę widzę szeroki uśmiech. Moja mama nawet się dziwi czasem, że wyrósł ze mnie taki pesymista i ponurak. Bo podobno w pierwszych latach toczyłem się przez życie z optymizmem i radością. A może to się wiąże z wagą właśnie? Może powinienem wyhodować sobie jeszcze paręnaście kilogramów i znów zacznę widzieć świat na różowo? Trudne to nie będzie, bo zauważyłem ostatnio, że coraz więcej problemów przysparza mi utrzymanie swojego ciała w ryzach.

Jak tak teraz myślę, to może i ma to sens. Kiedy byłem najbardziej mroczny? No, chyba w licealnych czasach - wtedy, kiedy chyba najszczuplejszy byłem. Czyli, jeśli byłbym grubasem, to takim wesołym. Zresztą, czy to wypada być grubym i smutnym? Zdecydowanie nie wypada. Nie ma chyba bardziej przygnębiającego widoku niż smutna kulka. Tylko że trzeba linię trzymać, bo wybory idą. Kurczaki pieczone… i ziemniaczki. I zasmażka. Kopytka. Kopytka z mięskiem duszonym. I sosikiem. Albo polane tłuszczykiem i ze skraweczkami. Mniam. Mielony, ziemniaczki i do tego buraczki gotowane. Pierogi z kapustą i grzybami. Grzyby duszone! Z ziemniaczkami. Pyzy! Kluski śląskie. Rosół z wiejskiej kury z kluskami własnej roboty. Grzyby w cieście. Rybka smażona… albo wędzona. Taka świeża. Nie ze sklepu, tylko od rybaków kupiona. I ziemniaczki. I do tego kapustka kwaszona z marchewką. Jej… jest tyle powodów do radości.

Idę na obiad.

Paweł D.

czwartek, 14 października 2010

Nuda Bornholmu

Szanowny Panie,

ile zazdrości wlał mi Pan w moje serce! Co bym dał za ucieczkę przed czerwonym widmem! Spanie na tych dechach w Popielcówce! Tym bardziej, że to wszystko znam, że sam spałem niczym "snobowaty mieszczuch" w namiocie przed bacówką. Mało tego jako, że to był ostatni etap mojej bieszczadzkiej wędrówki, to zostawiłem pod bodajże jarzębem mój kochany kijaszek, z którym to wędrowałem. Może go Pan widział? Taki powyginany, długi, z ciekawymi wzorami, bardzo zgrabny!

Wiedziałem, że należy z Panem udawać się na takie wyprawy. A przynajmniej z Panem i z kolegą K. Nigdy bym nie wpadł na zejście ze szlaku! To przecież niedozwolone! Też chcę!!

Zanim kilka słów o Kopenhadze, to najpierw jestem Panu winny historie z Bornholmu. A zatem wioski i miasteczka Bornholmu są malutkie i składają się z malutkich rybackich chałupek. Malutkich to znaczy ciupeńkich. Cholibcia, że też im to wystarcza! Przecież ci duńczycy są tacy wysocy i postawni! Ale wystarcza i nie potrzebują więcej przestrzeni. Podobnie jak nie potrzebują w swych czystych oknach firanek i zasłon. Po co? Mają przecież piękne mieszkania z cudnymi duperelkami na parapetach. Czemu się tym nie chwalić? Czy oni się w ogóle chwalą? Nikt im w okna nie zagląda, tylko przyjezdni, którzy nie znają się na miejscowym savoir-vivrze. Tam wśród tych cudeńków koty siedzą w pozycji zastygłej i przyglądają się przez czyściutkie szyby czyściutkim i cichym ulicom. Po godzinie 19 nikt ulicą nie chodzi. Bo po co?

Ta malutka czyściutka wioska przyprawiła mnie o zawrót głowy. Spotęgowała go jeszcze lekka gorączka, po tym gdy na bosaka wybierałem wodę z zalanych szalup i moja ponad tygodniowa wzmożona energia zaczęła opadać, gdy okazało się, że definitywnie schodzę z mojego kochanego Chopina! Już zaczynałem znać każdą szakle, linkę, dziurkę, bloczek żaglowca. Wkurzałem się gdy ktoś zabrudził mój deck. Tłumaczyłem ludziom, że to nie do pomyślenia aby w butach, które używa się w portach chodzić po żaglowcu. Przecież to wypaczenie i choroba. Powinni o te drewno dbać bardziej. Mój Chopin stał jeszcze w porcie, a ja poszedłem przejść się z gorączką po uliczkach miasteczka-wioski. Trafiłem w końcu do portu dla małych żaglówek i poszedłem na ostatnią keję. Gdy zbliżałem się do końca, leniwe mewy z wypominactwem wrzasnęły, podskoczyły i pofrunęły w niebo. Zostawiły za sobą mnóstwo białych śladów po odchodach. Szedłem po tym zasranym drewnie na sam koniuszek kei, która pod moim ciężarem zaczęła się chwiać. Mewy latały złowieszczo nad moją wełnianą czapką, a ja usiadłem na wolnym od wiadomo czego, skrawku drewna i zacząłem przejmować się moim bólem głowy. Co ja będę robić? Gdzie pojadę? Jaki mieć plan? Czy potrzebny mi plan? Popatrzyłem w morze, potem w przeciwną stronę na malowniczą kolorową wioskę rybacką. Ktoś mi powiedział, że to idealne miejsce do pisania. Może i rzeczywiście? Zaszyć się na Bornholmie wśród tej ciszy fal bijących o brzeg. Miło byłoby wynająć takie malutkie mieszkanko na powiedzmy trzy miesiące. Siedzieć w nim i pisać, codziennie wybierać się na spacery, a raz w tygodniu, w sobotę pojeździć po wyspie rowerem. Najlepiej do jednej z tych miejscowości, które produkują swoje własne piwo. Tam usiąść w wędzarni i zjeść wędzonego śledzia popijając tym złocistym trunkiem a przed oczyma piana fal… ech. W niedzielę bym chodził do kościoła. Ale nie szukałbym bez sensu katolickiej świątyni. Poszedłbym z protestantami, bo jakoś do tej surowej wyspy pasuje surowy wystrój kościoła protestanckiego. Jest taki jeden z wielkim żaglowcem wiszącym pod dachem, za ołtarz ma obraz plaży. Tam bym chodził posłuchać języka, którego nie sposób zrozumieć. I w poniedziałek znów bym pisał. O tym właśnie myślałem siedząc na tej kei.

Tego samego dnia wieczorem musiałem odcumować Chopina. Wcześniej zamówiłem sobie pokoik u jakichś starszych ludzi, gdzieś gdzie musiałem daleko dojść. Po drodze zgubiłem się, ale w końcu wyczerpany z moim workiem żeglarskim dotarłem do miejsca przeznaczenia. Starsi ładni państwo przywitali mnie serdecznie i pokazali mój pokój z moim wynajętym łóżkiem. Białe prześcieradła, czystość, spokój sprawiły, że uznałem to miejsce za świątynie, której nie powinienem brudzić swoją osobą. Nic dziwnego skoro przyzwyczajony byłem już do korzystania ze wspólnego (20 gimnazjalistów) prysznica, z kajuty, którą dzieliłem z dwoma facetami, a wcześniej przecież były mazury i prysznice w Sztynorcie a kibelek w Węgorzewie. Od ponad dwóch tygodni nie widziałem czystego domu, czystej pościeli, która w dodatku pachniała lawendą. Lawenda kojarzy się mi z wakacjami we Francji, z Lazurowym Wybrzeżem, z mydłami, a przede wszystkim z ciocią Linką, która w swoich szufladach zawsze trzymała lawendę i dzięki czemu wprowadziła ten zapach do mojego domu.

Grzecznie podziękowałem moim gospodarzom za to, że na mnie czekali i poszedłem spać, oczywiście wcześniej korzystając z pięknego i czystego prysznica. Zasnąłem natychmiast otulony zapachami i snami.

Obudziłem się jak zwykle o szóstej rano, ale uznawszy, że nie mam obowiązku dzisiaj biegać po rejach postanowiłem pozwolić sobie na spanie do ósmej. Zaszalałem i zamówiłem śniadanie na godzinę dziewiątą. Dzbanek kawy z świeżą śmietanką, sok pomarańczowy, ciepłe bułeczki, chrupiący chlebek, trzy rodzaje dżemów: brzoskwiniowy, porzeczkowy i truskawkowy, wędliny i sery to wszystko znów skojarzyło się mi ze śniadaniami w mojej kochanej francuskiej miejscowości, gdzie mieszkaliśmy na strychu.

Niestety musiałem się pożegnać z przyjaznymi ludźmi. Do dziesiątej po śniadaniu jeszcze leżałem sobie w łóżeczku, ale potem nie było wyjścia i trzeba było ruszyć dalej. Cały dzień zapowiadał się szczególnie, bo zamierzałem zwiedzić wyspę. W tym celu kupiłem sobie bilet autobusowy i z wioski do wioski jeździłem.

Wysocy i postawni mieszkańcy Bornholmu nigdy nigdzie się nie spieszą. Mój autobus podjechał na przykład na plac jakiejś miejscowości. Wiedziałem, że jest o cztery minuty za wcześniej. Kierowca stał cierpliwie na przystanku tarasując przejazd innym pojazdom na wąskiej uliczce i czekał aż starsi, panowie w końcu wyjdą z pobliskiego baru i wejdą do zbyt śpiesznie podstawionego autobusu. Ostatni z tych panów wychodząc z pubu zatrzymał się na schodkach, aby zapalić papierosa. Zrobił trzy kroki w kierunku autobusu i zgasił papierosa wchodząc do pojazdu. Tym samym pokazał kierowcy, że wypaliłby go całego, gdyby ten tak nie gonił. A może po prostu chciał wziąć jednego bucha?

Starsi Duńczycy są bardzo pomarszczeni. U mężczyzn to cecha dodająca szlachetności, u tutejszych kobiet sprawia wrażenie że są niezadbane. A przecież młode dziewczyny są całkiem ładne. Wysokie blondynki, błękitnookie, o świeżych cerach, zadartych noskach i ciekawej budowie czaszki, która niekiedy nadaje twarzy ładny owal, a kiedy indziej dziwnie ją kształtuje uwypuklając czoła i brody, a chowając oczy i nosy. Prócz blondasów dużo tu rudzielców. Co do mężczyzn to nie zwracam na nich większej uwagi. Zaledwie kilka ciekawych typów widziałem doświadczonych życiem i alkoholem rybaków.

Na Bornholmie powinny wzorować się nasze nadmorskie miejscowości. Na tej wyspie króluje śledź wędzony w specjalnych wędzarniach a nie kebab i pizza. Jest miejsce na stylowe galerie a nie pamiątki made in China, jeździ się powoli na rowerach, a nie szaleńczo beemkami. Jest tu czysto i nudno. Tej pozytywnej nudy właśnie u nas brakuje. Ale przecież Pan uwielbia nasze wybrzeże. Ciekaw jestem czy odpowiada Panu też architektura wsi i miasteczek naszego Wybrzeża?

O Kopenhadze pisać nie będę, bo nie będę miał co opowiadać, kiedy wreszcie się spotkamy. Inną zupełnie sprawą jest to, że Pan za moimi plecami handluje moim mieszkaniem. To doprawdy jest nie do wyobrażenia. Człowiek ledwo się odwróci, a tu już plany się snuje na miejsce zamieszkania. Pewnie za moimi plecami, bez mojej wiedzy ktoś w mieszkaniu przebywał. A... coś czuję, że trafiłem na podatny grunt. Skąd wiem? Bo została jakaś gra pt Wikingowie i w lodówce mam kwasek cytrynowy. Ciekawe, czy ktoś nie spał w moim szerokim łóżeczku? No... pewno pańska inteligencja wysnuła wnioski i podpowiedziała Panu, że już jestem w domu. Tak! Jestem! Może w najbliższy weekend wpadnie Pan do mnie?

Najlepszego

Stefan W.

wtorek, 12 października 2010

Polówką z żołądkówką ku połoninom i bacówkom

Szanowny Panie,

wybaczy Pan zwłokę, ale tak jak zapowiadałem, weekend spędziłem na Połoninach. Chciałbym żeby mi Pan trochę pozazdrościł, tak jak i ja przygód Panu zazdroszczę, dlatego pokrótce opiszę, jak to się wszystko potoczyło.

W piątek popołudniu, kiedy wszyscy szanujący się ludzie rozpoczynają leniuchowanie, a ci mniej szanujący się kontynuują leniuchowanie, wyruszyliśmy w drogę ku bieszczadzkim szlakom. Za kierownicą zasiadł Pan Adam – główny inicjator wyjazdu i właściciel środka transportu – pięknej „zielonej strzały”. Ja siedziałem na tylnym siedzeniu wraz z Kolegą Jakubem – znanym chyba bardziej pod pseudonimem Karaluch. Za pilota robił kolega Pana Adama z pracy, którego po drodze mieliśmy odstawić do Rzeszowa, skąd pochodzi. Chciał chłopak zrobić niespodziankę swojej dziewczynie, więc chyba zupełnie niepotrzebnie postanowił się z nami integrować. Nie powiem, było nawet miło. Piwo, piwo, Żołądkowa Gorzka, Żołądkowa Gorzka. Po siedmiu godzinach podróży (autobus robi tę trasę w 5 godzin!) dotarliśmy do Rzeszowa. Pan Kamil (kolega Pana Adama) do dziewczyny już chyba nie poszedł – i chyba była to słuszna decyzja, bo niespodzianka mogłaby nie należeć już do tych najmilszych. Pan Jakub spał jak suseł, a ja przejąłem rolę pilota. Dzięki moim niezwykłym zdolnościom po kolejnych dwóch godzinach jazdy byliśmy już 60 km od Ustrzyk Górnych i postanowiliśmy rozbić obozowisko na jakimś przydrożnym polu. W tym celu znaleźliśmy boczną dróżkę oznaczoną tabliczką „TEREN PRYWATNY” i skorzystaliśmy z gościnności nieświadomego właściciela. Próbowaliśmy rozpalić ognisko, ale Pan Jakub – mistrz survivalu – nie był chyba w swojej szczytowej formie i ognisko wyszło takie tyci, tyci. Namiot na szczęście udało nam się rozbić bez większego problemu. Z powodu mroźnej nocy (-4⁰C) i dzięki temu, że namiot to była dwójka, a nas było trzech, klimat był jak z „Brokeback Mountain”. Nie mniej jednak było ciepło i smacznie spałem do samego rana. Kiedy wstaliśmy, okazało się, że całe pole pokryte jest szronem i żeby jakoś przetrwać poranek, znów musieliśmy rozpalić mini ognisko. Podczas śniadania okazało się, że nasza droga, jak na prywatną, jest wyjątkowo ruchliwa, więc szybko czmychnęliśmy do Ustrzyk Górnych, aby w końcu wyruszyć na szlak.

Jako że podchodzimy do życia bardzo realistycznie, postanowiliśmy nie rzucać się na głęboką wodę – stwierdziliśmy, że spacerek Połoniną Caryńską do bacówki pod Małą Rawką będzie dla nas wystarczającym wyzwaniem. Kiedy się tak wspinaliśmy, mieliśmy okazję natknąć się na bardzo ciekawe osoby – staruszki, parę wielkich grubasów i grupę dziewcząt, jakby żywcem wyciągniętych z Galerii Mokotów. Spotkania te wprawiły w zły humor Pana Jakuba, który doszedł do wniosku, że to jakiś komercyjny cyrk, a nie żadne góry. Najgorsze czekało nas jednak na szczycie. Chcieliśmy odpocząć, zatem usiedliśmy sobie spokojnie na zboczu Połoniny, co by nas wiaterek nie smyrał. Już nawet piwo otworzyliśmy i zaczynaliśmy planować sjestę, kiedy to wpadł jakiś pracownik parku i nas przegonił ze zbocza – ze szlaku wszak zbaczać nie można. Ruszyli my zatem dalej z nosami spuszczonymi na kwintę, szukać jakiegoś zacisznego miejsca na odpoczynek – z dala od srogiego Pana w czerwonej kurcie. Tak w połowie Połoniny (jeśli można to w ogóle dzielić na połowy) znów zrobiliśmy postój. Tym razem już nikt nam nie przeszkadzał, dzięki czemu wyobraźnia zaczęła pracować nam (a zwłaszcza Panu Jakubowi) nieco żywiej. Padła propozycja – zbiegnijmy sobie z tej Caryńskiej, hop do lasu. Ruszajmy bezdrożami. Precz z turystami i ze szlakami! Ja – jako osoba praworządna i z natury raczej strachliwa – pomyślałem: ocho, zaczyna się. Zostałem jednak przegłosowany. No i sobie zbiegliśmy. Niemal już do lasu dotarliśmy, co by skryć się przed wzrokiem niechętnych nam osób, kiedy Pan Adam dostrzegł na skale za nami czerwoną kurtkę naszego prywatnego Tommy’ego Lee Jonesa, który palcem na nas pokazywał i już gdzieś wydzwaniał. Tak więc wyjęci spod prawa, ścigani i psami zaszczuci, pędem ku lasom się rzuciliśmy, żeby nas sięgnąć nie mogło długie ramię sprawiedliwości. Helikoptera tylko wypatrywaliśmy na niebie i czerwonych kurtek wśród drzew. Odwrotu jednak nie było – trzeba było iść przed siebie. Już przed oczami widziałem ten mandat, na którego zapłacenie stać mnie nie będzie i łzy same do oczu zbierać mi się poczęły. Chłopaki wykazali się jednak hartem ducha – przezwiskami i szyderstwami przywołali mnie do porządku, a także nakazali odnaleźć w sobie mężczyznę, co też bezzwłocznie zrobiłem. Przyznać Panu muszę, że spacer ten okazał się jednak bardzo przyjemny. Bieszczady spoza szlaku wyglądają dużo lepiej. Natknęliśmy się na kilka dużych kup i jedną sporą jamę, co automatycznie nakłoniło nas do wyostrzenia swoich zmysłów. Dookoła czaić się mogli nie tylko czerwoni strażnicy, ale również niedźwiedzie, wilki, dziki… a może i jeszcze coś gorszego. Do tego słońce zaczynało powoli kończyć swą drogę po nieboskłonie. Perspektywa nocy spędzonej w lesie nie byłaby nawet taka zła, gdyby nie fakt, że namiot został w samochodzie. Okazało się jednak, że nie tylko jesteśmy nieuchwytni, lecz także mamy orientację w terenie, o jaką nigdy żadnego z nas bym nie podejrzewał. Równym marszem (zbierając po drodze śmieci, pozostawione przez innych wyrzutków nam podobnych) dotarliśmy do polany, z której było widać w oddali cel naszej podróży – bacówkę "Pod Małą Rawką". Odszukaliśmy też końcowy etap szlaku i dla niepoznaki postanowiliśmy wtopić się w tłum turystów schodzących z Połoniny, bo podejrzewaliśmy, że jakiś łowca nagród może czyhać na nas niedaleko przejścia na szlak wiodący ku bacówce PTTK. Przyczaili my się, bacznie obserwowali teren, zjedli kolację i niczym cienie przemknęli ku wolności. „Pod Małą Rawką” udawaliśmy zwykłych snobowatych mieszczuchów, którzy szukają strawy i noclegu. Mając w pamięci dramatyczne wydarzenia, które spotkały Drużynę Pierścienia w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, postanowiliśmy jednak nie decydować się na nocleg „na glebie” – wybraliśmy stojącą na uboczu „Popielcówkę”, która może i odstraszała brakiem ogrzewania, ale wydawało się, że uchroni nas przed wścibskimi spojrzeniami i okaże się miejscem bezpieczniejszym. Oczywiście unikaliśmy też ogólnej imprezy w głównej sali i większą część wieczoru spędziliśmy w przedsionku dyskretnie badając kto wchodzi i kto wychodzi z bacówki. Nie odkryliśmy niczego podejrzanego, ale w pewnej chwili w drzwiach zjawiła się taka przymilna para. Chłopak i dziewczyna niby wydawali się normalni, ale podejrzanie przyjaźni. Kiedy okazało się, że śpimy w „Popielcówce”, postanowili do nas dołączyć (co z uwagi na minusowe temperatury i nasze mało atrakcyjne towarzystwo wydawało mi się posunięciem z ich strony iście absurdalnym). Czując potencjalne niebezpieczeństwo (i oddech Tommy’ego Lee Jonesa na karku) postanowiliśmy, mimo mroku, chłodu i braku latarki, spatrolować najbliższą okolicę. Przypomniawszy sobie początkową scenę „Doktora No” zdecydowaliśmy wcielić się dla niepoznaki w trzy ślepe myszy. Kamuflaż okazał się idealny, bo chociaż mknęliśmy po głównej drodze, to nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Patrol był udany, chociaż nic nie widzieliśmy. Mogło być to spowodowane brakiem światła lub faktem, iż kamuflaż zmuszał nas do tego, aby chodzić z zamkniętymi oczyma. Poza zwykłym rekonesansem nasza wyprawa miała też jeszcze jeden cel – dotarcie do rzeki i kąpiel, która miała obmyć nas z grzechów, a przede wszystkim z zapachu, który mógł przyciągać łowcze psy. Rzeka może i była gdzieś po drodze – nie widzieli my jej jednak. Wróciliśmy zatem do bacówki. Obwąchaliśmy teren. Zmęczenie zmogło nas jednak i chyba jeszcze przed 23 do snu się zbierać postanowiliśmy. Para, która dzieliła z nami tę „Popielcówkę” nadal zachowywała się przyjaźnie, ale nadal niepokoi mnie to, że kiedy my spaliśmy w śpiworach, kurtkach i pod folią izotermiczną, to oni nie zmarźli będąc w samych bluzach i dreskach. To musieli być zawodowcy. Mosad, Secret Service – kto to wie. Nerwy, wyrzuty sumienia i przeszywające zimno sprawiały, że budziłem się co pięć minut. Koledzy równie ciężko przeżyli tę noc. Na marginesie dodam, że Pan Adam chrapie jak… nie wiem kto (ale bardzo głośno), co dodatkowo utrudniało mi zaśnięcie. Kiedy już oczy zamykałem, zaraz widziałem setki kotów. Wie Pan, co mogą znaczyć takie sny? Na mój gust, to chyba nic dobrego. Wstałem zatem rano z głową otępiałą, a sercem wypełnionym jakimś takim niepokojem wewnętrznym. Poranna kawa pozwoliła przetrwać mi kryzys.

Niedzielna trasa przebiegała już stosunkowo spokojnie. Weszli my grzecznie na Małą Rawkę w tempie całkiem nie najgorszym. Później smagani wiatrem porywistym przedostali się na Wielką Rawkę, a później zaczęło się schodzenie. W tym miejscu postanowiliśmy skończyć z wtapianiem się w tłum i ostatecznie zatrzeć po sobie ślad. Pędem w dół się rzuciliśmy. Biegi, skoki – jak te łanie. Minuta osiem i już prawie na dole byliśmy. Pamiętać jednak należy, że wroga lekceważyć nie można. Co jeśli Tommy dorwie nas przed samymi Ustrzykami? O nie! Na to pozwolić nie mogliśmy. Kiedy tylko dotarliśmy do mostku nad rzeką, która podążała do Ustrzyk Górnych, zaraz buty zdjęliśmy i hop do wody. To znaczy – ja i Pan Jakub rzeką szliśmy, a Pan Adam brzegi patrolował, żeby ewentualnie pościg na siebie ściągnąć i w pole wywieść. Nasz bohater. Ja z Panem Jakubem natomiast twardo po wodzie szliśmy, chociaż woda lodowata była i stópki ściskała niemiłosiernie. Ale co tam zimno! Jakie śliskie i ostre te kamienie były! Tragedia jakaś – jakby piasku nie mogli tam wsypać. Pewnie specjalnie taka pułapka na uciekinierów zastawiona. Przetrwaliśmy jednak ból i chłód, a i do kolejnego mostu (pomimo wielu przeszkód) przejść się udało. Wspomnę tylko, że oprócz praktycznych walorów takiego stąpania po wodzie (poprawa krążenia, ucieczka przed prawem itp.), nie należy także zapominać o radości, jaką przy okazji dawaliśmy innym turystom, dla których byliśmy niewątpliwą atrakcją turystyczną. Ostatni etap powrotu do Ustrzyk przeszliśmy boso, ogrzewając zziębnięte stopy rozgrzanym (no… na pewno cieplejszym od wody) asfaltem. Na parkingu okazało się, że już Straż Graniczna była zainteresowana naszym wehikułem i dopytywała się o jego pasażerów, którzy zniknęli bez śladu. Na szczęście pan parkingowy, który sam wyglądał na byłego recydywistę, nie puścił pary z gęby. Napisałbym, że swój chłop, gdyby nie fakt, że skasował nas 24 zł za postój. Cóż, za dyskrecję się płaci.

Kiedy wsiedliśmy do „zielonej strzały”, byliśmy prawie jak w domu. Pan Adam – mistrz kierownicy – dał po heblach i zanim się obejrzeliśmy (czyli mniej więcej po 4 godzinach) byliśmy w Rzeszowie. Powie Pan, że to wcale nie takie zabójcze tempo, ale dziwnym trafem okazało się, że policja zablokowała cały Brzozów (hm… ciekawe po co?). Podłączyliśmy się jednak pod jakąś niepozorną pierdołę, która jadąc z prędkością 20 km/godz. bocznymi drogami ominęła zamkniętą trasę. Teraz już nic nie stało nam na drodze do domu. W Rzeszowie zabraliśmy PanaKamila, który w nagrodę za naszą brawurową ucieczkę, poczęstował nas gruszkówką. Ach, cóż to za wyborny trunek! W sklepach zwykłych się tego nie dostanie. Smak świeżych gruszek, a moc szatańska w tym drzemie! Pana Jakuba odstawiliśmy już zatem do domu w stanie wskazującym na spożycie, a i mi się w głowie kręciło troszeczkę. Ale to chyba od tych wszystkich wrażeń.

Spałem po tych dwóch dniach smacznie i tylko obudziłem się w poniedziałek z zakwasami strasznymi. Początek tygodnia przywitałem pełen energii i zregenerowany. Dobry było to wyjazd. Zapomniałem wspomnieć, że w drodze powrotnej słuchaliśmy największych hitów Nirvany, Metalliki i The Debilian Attack Of Soul Raping Monster From Sanitary Keller, co oczywiście przywiodło ze sobą całą masę wspomnień i rozbudziło w nas tęsknotę za młodością. Nie pisałbym może o tym, gdyby nie to, że w poniedziałek wróciło to do mnie w nieco bardziej bolesnych okolicznościach. Otóż o 13 miałem rozmowę o pracę w Call Center w centrum Warszawy. Ubrałem się zatem w marynarkę, a że chłodno było, to i taką kurtę białą na to założyłem, bo to jedyna co do marynarki jeszcze jako tako pasuje. Do tego oczywiście włoski na boczek ulizane. Rozmowa była bardzo miła, a Panie od rekrutacji uśmiechnięte i przyjazne. Zaraz po tym spotkałem się z Panienką J. i poszliśmy w okolicę uniwerku. Ech, od początku jakoś nieswojo się tam czułem, a jeszcze znajomych Panny J. ciągle spotykaliśmy. A ja taki jakiś… ble. Najgorzej to, jak podeszła do nas Panna A. Tak sobie stały przede mną z Panienką J. – młode, fajnie ubrane. Aż się autentycznie zażenowany poczułem swoim wyglądem. No i taka drobnostka mi humor popsuła na resztę dnia. Huśtawka nastrojów, jak u baby. Wiem.

A jak Kopenhaga? Wraca Pan? Bo jak nie, to znam kogoś, kto chce zamieszkać w Pana mieszkaniu.

No, i tyle. Pozdrawiam,

Paweł D.

PS. Pan wybaczy brak zdjęć z naszej wyprawy, ale aparatu (ani latarki, ani kubka, ani innych przydatnych rzeczy) nikt nie miał.

środa, 6 października 2010

Mój żaglowiec, czyli wpis z Cafe Gustav

Szanowny Panie,

piękne zdjęcia swojego uroczego miejsca na ziemi mi Pan sprezentował. To jest to czego jeszcze nie doświadczyłem. Szukam swojego miejsca i nie mogę znaleźć. Do Piaseczna jestem przyzwyczajony, ale nie jest ono moje. Warszawę uwielbiam, ale powiedzieć, że jestem dla niej to za dużo. Najbardziej pasuje na razie mi Olsztyn, ale chciałbym do niego czuć to co poczułem do Chopina. A pierwsze dni na Chopinie były niesamowite. Spanie na żaglowcu, o którym się tyle myślało, który był i jest nawet bardziej niż kiedyś, ideą życia pełną parą, było wręcz cudne. Nie chciałem nic więcej niż wejść choć raz na reje. Najpierw wystarczyłyby mi te najniższe - foka i grota. Później jednak chciało się mi wejść na marsle aż w końcu najwyższego trumsla. Z kei lub pokładu żaglowca nie wydaje się to wielkim osiągnięciem. Na górze jednak, przy wzmagającym się wietrze nawet w porcie, przy całej świadomości, że do pokładu żaglowca jest 35 metrów a sam stoisz na linie grubości centymetra, twoją asekuracją są ręcę i pas do którego przymocowane są tzw. wąsy z karabińczykami. Te ręce i te wąsy mają cię utrzymać, gdybyś niefortunnie stracił równowagę! Dziecko może by utrzymało, ale mnie!? Ponad 90 kilogramowy ciężar... mało prawdopodobne. Byłem tam jednak i cieszyłem się do świata, że mnie to spotkało.


Zanim jednak wszedłem na reje musiałem poczekać aż przestanie padać. Mimo deszczu, ziąbu miałem mnóstwo pracy. Trzeba było zdemontować żagiel, naprawiać sztagi (długie żelazne liny), wyciągać wodę z szalup, ratować je bo się odcumowywały. Kilka razy przecumowywać żaglowiec, sprzątać w kabelgacie (schowku bosmańskim) i wiele innych prac przy których moje ręcę nabrały charakteru człowieka pracy. Moim bezpośrednim przełożonym był bosman Michał (ten w czerwonym na zdjęciu), który nauczył mnie paru pożytecznych rzeczy, przy czym wykazywał się anielską wręcz cierpliwością. Pod koniec zastąpił go Adam, który wypływał w rejs i który okazał się jeszcze lepszym bosmanem. Przyjechał w piątek i od razu zaczął szaleńczo pracować. Trzeba było wszystko zaształować przed wypłynięciem, czyli zabezpieczyć przed spadnięciem. W dodatku cały czas dojeżdżały jakieś pontony, szalupy, butle dla nurków, sprężarki powietrza… tysiące dupereli, którym gdzieś na pokładzie trzeba było znaleźć mieszkanie. Pracowaliśmy zatem od 7 rano do 2 w nocy. W końcu wszystko jako tako dało się opanować. W między czasie poznawałem załogę. Kadra nauczycielska składała się z Joli – dyrektorki szkoły i nauczycielki języka polskiego oraz historii - babka była już na siedmiu rejsach szkoły pod żaglami – z początku była mi nieprzychylna. Bez przerwy zapominała moje imię, ale później zmieniła swoje zdanie, gdy odchodziłem to się popłakała. Potem była dziewczyna od języka angielskiego i francuskiego, chłopak od niemieckiego i matematyki (tzw. Tajfun, zastępca bosmana - bardzo fajny), studentka medycyny jako medyk - nauczycielka biologii, hiszpańskiego i etyki, drugi oficer (fizyka i geografia), pierwszy oficer (WOS), kapitan (chemia).

Kapitanem rejsu nie był Baranowski, który pełnił rolę komandora i miał przebywać na żaglowcu tylko do drugiego portu, a potem na Karaibach. Kapitanem był za to Ziemowit Barański. Facet ma 76 lat i jest dusza człowiek. Nie decydował o szkole (bo gdyby tak było to pewnie płynąłbym sobie Chopinem), ale jedynie o żaglowcu i jego rejsie. Wyglądał jak święty Mikołaj z reklam Coca-Coli. Nie był rubaszny, ale zza gęstej brody widać było mały uśmieszek, który zwiastował dobre poczucie humoru i dystans do siebie samego. Ten starszy człowiek właził na reje, codziennie pracował pomagając nam… bosmanom i w dodatku uczył nas różnych sztuk magiczno-żeglarskich, typu szycie żagla, plecenie lin, robienie kausz. Naprawdę fajowy dziadek. Niestety chyba nie mogę opublikować jego zdjęcia publicznie. Tak aby nie widzieć jego twarzy, to znalazłem zdjęcie jak wspina się po drabrejach na marsla (zdjęcie poniżej. On ma 76 lat!) Musi wam wystarczyć mój wspaniały opis.

A zatem przez tydzień harowałem najpierw w deszczu, potem przy dobrej pogodzie. Kładłem się spać obolały od wiszenia na rejach i walenia młotem w różne przyrządy i budziłem się obolały od spania w klasie na poduszkach ławek szkolnych, aby obolałym biegac o 6.40 z dzieciakami po Gdyni i robić im ćwiczenia poranne. W piątek zrobiło się miejsce w kajucie bosmańskiej, które skwapliwie zająłem i już tak źle nie było. Tego dnia rano komandor Baranowski mi powiedział, że nie ma szans abym wypłynął, bo nie będzie dla mnie miejsca, wieczorem okazało się, że miejsce które zajmuje jest wolne, więc jeżeli to jedyny powód to… go nie ma. Porozmawiałem z pierwszym oficerem i bosmanem. Rano wstawili się za mną, w efekcie około 12 zaprosił mnie Baranowski i powiedział, że za swoje zasługi i ciężką pracę mogę płynąć na Bornholm i ani mili dalej. Pomyślałem sobie dobre i to. Tak czy inaczej popłynę żaglowcem… nie mogłem się doczekać. Wypłynęliśmy w niedzielę rano. Samego wypłynięcia nawet nie widziałem bo zajmowałem się ształowaniem kabelgatu. Ledwo wyszliśmy w zatokę i zaczęło bujać. Trzeba było postawić żagle, a zatem wleźć na reje, odwiązać żagle, zejść, potem ciągnąć szoty i halse, fały i kontrafały, inholery i outholery… Roboty co niemiara, ale ja byłem w swoim żywiole. Brasownie rei (czyli ustawianie ich pod odpowiednim kontem za pomocą odpowiednich lin) poprawiałem, pompowałem, wybierałem. Miałem szczęście wszystko robiłem pod okiem bosmana, który ten żaglowiec kocha i zna każdy tutejszy szczególik a poza tym jest świetnym nauczycielem. Praca do późnej nocy, zwłaszcza że połowa załogi rzyga włącznie z Tajfunem, który przecież już pływał. Musiałem przejąć jego pracę. Ledwo skończyłem robotę z żaglami, trzeba było uporządkować malarnię, która mieści się na samym dziobie. Jest to cudowne miejsce, w którym śmierdzi farbą i benzyną, i w którym najbardziej buja. Wewnątrz pomyślałem sobie o Marcie, która przecież miała kabinę na dziobie. Jeżeli ją bujało tak jak mnie tam to coraz bardziej ją podziwiam. Po porządkach w malarni, trzeba było coś zjeść. Głodny byłem jak wilk i to morski, bo praca była naprawdę ciężka. Z dopchaniem do kambuza o dziwo (zazwyczaj jest to nie lada sztuka) nie było większych problemów, bo większość młodzieży leżała pokotem na rufie, albo w swoich kajutach. Zjadłem konia z kopytami i dopiero z pełnym żołądkiem położyłem się spać, podobnie jak bosmani. Bosmani w odróżnieniu od całej reszty załogi nie pracują wachtami, oni pracują zawsze, gdy jest alarm do żagli, a alarm mieliśmy już po godzinie snu. Dwa długie, przeciągłe i już na samym początku znienawidzone dźwięki rozbudziły mnie w mgnieniu oka. Nie musiałem nawet zakładać butów bo poszedłem spać w nich, tak byłem zmęczony i wiedziałem, że długo nie pośpię. Jest alarm, więc wybiegłem w pasie na pokład. Tam już rozkaz kapitana Ziemowita „Przygotować się do zwrotu przez rufę”, bosman Adam krzyczy do nas na dziobie: „Luz na halsach! Przygotować prawe i lewe szoty kliwrów! Przygotować się do brasowania!” Zaraz za nim znów głos kapitana: „Co tam z tym dziobem! Czemu tak wolno!? Gotowi jesteście?!” Adam krzyczy: „NIE!”. Robię jak w ukropie, jest środek nocy, światło z lamp żaglowca i księżyca, wieje w dupę, mamy backsztag prawego halsu, będziemy przechodzić w backsztag lewego halsu. Cały zwrot przy krzykach, błędach dzieciarni i tym podobnych cudach zajmuje nam pół godzny. Po wszystkim kapitan pozwala wrócić do kajut. Nie dyskutujemy… kładziemy się spać. O dziwo nie było alarmu do żagli przez całą noc, dopiero około 6 rano znów dwa przeciągłe dźwięki mnie wybudzają i biegnę na pokład. Trzeba przygotować marsle do zrzucenia, podobnie kliwry. Najpierw jednak marsle i brama na maszcie foka. Wchodzę ze swoją grupą na brama. Rozkazuje go związać. Jest specjalna metoda. Dzieciaki wchodzą i zbierają żagiel w specjalną kieszeń utworzoną z niego samego. Trzeba to zrobić tak, aby żagiel który cały czas łopocze na wietrze nie zrzucił z rei. Trudna sprawa, ale po pół godzinie opanowujemy sytuacje. Kapitan narzeka że za wolno, ale i tak szybszy jestem ze swoją załogą od pozostałych grup wysłanych na reje. Tutaj warto uświadomić wszystkich, że tak jak na dziobie kiwa jak wariatka kołyską, tak na rejach dwadzieścia metrów nad pokładem wali trzy razy bardziej, a załogant musi utrzymać się na cienkich linkach i wierzyć tym cholernym pasom bezpieczeństwa z wąsami. Sprawa jest zatem bardzo skomplikowana. My daliśmy radę. Część gdy wchodziła na reje była blada, a zeszła zielona, część odmówiła w ogóle współdziałania, część wysyłała smsy do rodziców że ma w dupie taką zabawę i chce wracać a wiała tylko trójeczka-czwóreczka. Ja podziwiałem wschód Słońca na rejach. Pod stopami miałem Bałtyk i żaglowiec! Byłem u siebie! Poza wchodzeniem na reje tego poranka miałem przyjemność wejść na bukszpryt czyli siatkę na dziobie, na której pracuje się przy układaniu kliwrów (żagli dziobowych o kształcie trójkąta). W tym momemcie byłem pierwszym człowiekiem na żaglowcu. Za sobą miałem kapitanów, oficerów, kadrę, dzieciarnię. Sam przyglądałem się morzu i Słońcu, i znów byłem u siebie.

Gdy wpływaliśmy do portu bosman Adam powiedział mi, że nie wyobraża sobie rejsu beze mnie. Że odwalam kawał dobrej roboty i zaraz pójdzie pogadać z kapitanami na mój temat. Pogadał, a Baranowski się uparł że nie. Pierwszy oficer powiedział mi nawet, że Adam zaczął dyskutować z kapitanami, co mu się nigdy nie zdarza, bo wychowany jest tak, że gdy kapitan mówi to nie ma dyskusji. Podobno oni sami byli zdziwieni jego postawą, więc Barański zaczął się zastanawiać, ale Baranowski nie chciał się zgodzić.

Potem miałem nie przyjemne starcie z komandorem B. i musiałem do niego pójść aby wyjaśnić z nim parę spraw, bo uważałem że potraktował mnie niesprawiedliwie mówiąc to co mówił. Ale to już inna historia.

Ostatnim moim zadaniem było odcumowanie Chopina na Bornholmie, co z przykrością zrobiłem. Potem udałem się do wynajętego mieszkanka na jedną noc i rano postanowiłem zdecydować co ze mną dalej. To jednak już kolejna historia do opowiadania.

Dobranoc

Stefan W.

Złota klatka

Szanowny Panie,

Już mnie ciekawość zżera – udało się Panu czy nie? Ruszył Pan na podbój siedmiu mórz, czy jednak na Bałtyku się skończyło? Wiem, że już się Pan nie może doczekać, żeby się podzielić z kolegą relacjami ze swoich licznych przygód. Zanim jednak Panu na to pozwolę, kilka słów ode mnie…

Odpuszczę sobie na razie komentarze dotyczące mojej, rozwijającej się w zastraszającym tempie, kariery politycznej. Dziś kolejne spotkanie komitetu wyborczego – może zatem następnym razem będę miał coś ciekawego do napisania w tym temacie. W innych kwestiach nie działo się może zbyt wiele, ale w moim życiu nastał taki spokój, że nawet drobny ruch motylich skrzydeł wywołuje huragan ( … czyli wszystko zgodnie z teorią „skrzydeł motyla” ).

Otóż narastające bóle głowy i oczu doprowadziły mnie do punktu, w którym powiedziałem – dosyć! Czas na komputerowy detoks! Na ten genialny pomysł wpadłem podczas niedzielnej mszy. Tak sobie stałem i myślałem o wielu niezwykle ważnych rzeczach – jak to zwykło się robić w kościele, kiedy ksiądz nudzi niemiłosiernie – i doszedłem do smutnego przekonania, że nie potrafiłbym już żyć bez komputera. Jest mi on niezbędny w tylu strefach mojej nędznej egzystencji, że… po prostu się nie da. W chwili, kiedy uświadomiłem sobie z jaką to bestią perfidną mam do czynienia, zaraz zbudziła się we mnie myśl buntownicza, a zatem i szatańska, żeby jednak odciąć się trochę od kabli.

Nie, nie wyrzuciłem monitora przez okno. Nie powiem też, że zrezygnowałem ze wszystkich aktywności związanych z komputerem (wszak dokonałem tego wpisu), ale rozpocząłem odtruwanie organizmu. Siadam więc przed tym bezdusznym zwierciadłem tylko wtedy, kiedy muszę, robię co zrobić mam… i tyle. Powie Pan, że to zmiana niewielka, ale ja Panu na to, że jednak znacząca. Zacznijmy chociażby od tego, że po raz pierwszy list do Pana istnieje także poza światem wirtualnym. Właśnie tak – leżę sobie na kanapie, zajadam się paluszkami Lajkonika (które w zasadzie należą do mojej siostry, ale to anioł nie dziewczyna, więc z pewnością mi wybaczy tę małą kradzież) i zapełniam biel kartki swoimi bazgrołami. Nie dotyczy to tylko listów, ale także recenzji i wszystkich rzeczy, które gdzieś tam chcę utrwalić. To trochę upierdliwe, bo później i tak będę to przepisywać na kompa (o! właśnie to robię!), ale co tam – spróbuję. Wracam do długopisu! Ma to niestety jeszcze jedną poważną wadę. Muszę patrzeć na moje paskudne pismo – pochlastać się można. Plusów jest jednak dużo… no… w każdym razie – są. Po pierwsze głowa mnie już nie boli (a to był priorytet). Po drugie inaczej sobie czas organizuję. Wynik tego taki, że więcej czytam, częściej (prawie regularnie) biegam, a nawet na rower kilka razy wsiadłem (czego unikałem przez całe lato). Robię też inne, dziwaczne całkiem rzeczy, jak na przykład – uczę moją mamę jeździć samochodem, bo prawko ma, ale trochę pozapominała z czym to się je. Przyznaję, że jest to aktywność niosąca ze sobą dużą dawkę emocji i z pewnością podnosząca poziom adrenaliny w organizmie. Dochodzę też do wniosku, że całkiem dobrze czuję się w roli nauczyciela.

Życie toczy się zatem sielsko i anielsko. Napawam się piękną jesienną pogodą, która w znaczącym stopniu poprawia mi ostatnio humor. Pannie J. zaczął się nowy rok akademicki, a do tego w weekendy pracuje dziewczyna, więc mam taki okres przygotowawczy przed jej wyjazdem do Freiburga. Tym samym mój świat kurczy się z dnia na dzień. Do W. jeżdżę sporadycznie, bo i nie mam po co. Zaczynam przyzwyczajać się do myśli, że czas sobie zacząć układać życie tu, gdzie teraz jestem. W moim małym miasteczku. Nie ironizuję i nie narzekam. Staram się na nowo oswoić sobie to miejsce. Jak Pan widzi na zdjęciach zamieszczonych poniżej, nie jest tu tak źle. Jest rzeka, są pola, nawet lasy – taka złota klatka. Da się żyć. Do podróży trzeba się przyzwyczaić, a ja się odzwyczaiłem zupełnie i na razie pewnie będzie z tym ciężko. Chociaż w piątek może w końcu uda mi się wyjechać w te Bieszczady na dwa dni. Zawsze coś – pochodzi się.

Jak to się tam u was majtków mówi? Szerokich wiatrów?

Paweł D.

PS. A wie Pan, że Panna Zuzanna urodziła najprawdziwszą w świecie córkę?! Helena na chrzcie dostanie. Dziewczęta czują się dobrze, a i tata dumny podobno niezmiernie.

PS2. Przepisywanie rękopisów jest baaaaardzo głupie!