wtorek, 12 października 2010

Polówką z żołądkówką ku połoninom i bacówkom

Szanowny Panie,

wybaczy Pan zwłokę, ale tak jak zapowiadałem, weekend spędziłem na Połoninach. Chciałbym żeby mi Pan trochę pozazdrościł, tak jak i ja przygód Panu zazdroszczę, dlatego pokrótce opiszę, jak to się wszystko potoczyło.

W piątek popołudniu, kiedy wszyscy szanujący się ludzie rozpoczynają leniuchowanie, a ci mniej szanujący się kontynuują leniuchowanie, wyruszyliśmy w drogę ku bieszczadzkim szlakom. Za kierownicą zasiadł Pan Adam – główny inicjator wyjazdu i właściciel środka transportu – pięknej „zielonej strzały”. Ja siedziałem na tylnym siedzeniu wraz z Kolegą Jakubem – znanym chyba bardziej pod pseudonimem Karaluch. Za pilota robił kolega Pana Adama z pracy, którego po drodze mieliśmy odstawić do Rzeszowa, skąd pochodzi. Chciał chłopak zrobić niespodziankę swojej dziewczynie, więc chyba zupełnie niepotrzebnie postanowił się z nami integrować. Nie powiem, było nawet miło. Piwo, piwo, Żołądkowa Gorzka, Żołądkowa Gorzka. Po siedmiu godzinach podróży (autobus robi tę trasę w 5 godzin!) dotarliśmy do Rzeszowa. Pan Kamil (kolega Pana Adama) do dziewczyny już chyba nie poszedł – i chyba była to słuszna decyzja, bo niespodzianka mogłaby nie należeć już do tych najmilszych. Pan Jakub spał jak suseł, a ja przejąłem rolę pilota. Dzięki moim niezwykłym zdolnościom po kolejnych dwóch godzinach jazdy byliśmy już 60 km od Ustrzyk Górnych i postanowiliśmy rozbić obozowisko na jakimś przydrożnym polu. W tym celu znaleźliśmy boczną dróżkę oznaczoną tabliczką „TEREN PRYWATNY” i skorzystaliśmy z gościnności nieświadomego właściciela. Próbowaliśmy rozpalić ognisko, ale Pan Jakub – mistrz survivalu – nie był chyba w swojej szczytowej formie i ognisko wyszło takie tyci, tyci. Namiot na szczęście udało nam się rozbić bez większego problemu. Z powodu mroźnej nocy (-4⁰C) i dzięki temu, że namiot to była dwójka, a nas było trzech, klimat był jak z „Brokeback Mountain”. Nie mniej jednak było ciepło i smacznie spałem do samego rana. Kiedy wstaliśmy, okazało się, że całe pole pokryte jest szronem i żeby jakoś przetrwać poranek, znów musieliśmy rozpalić mini ognisko. Podczas śniadania okazało się, że nasza droga, jak na prywatną, jest wyjątkowo ruchliwa, więc szybko czmychnęliśmy do Ustrzyk Górnych, aby w końcu wyruszyć na szlak.

Jako że podchodzimy do życia bardzo realistycznie, postanowiliśmy nie rzucać się na głęboką wodę – stwierdziliśmy, że spacerek Połoniną Caryńską do bacówki pod Małą Rawką będzie dla nas wystarczającym wyzwaniem. Kiedy się tak wspinaliśmy, mieliśmy okazję natknąć się na bardzo ciekawe osoby – staruszki, parę wielkich grubasów i grupę dziewcząt, jakby żywcem wyciągniętych z Galerii Mokotów. Spotkania te wprawiły w zły humor Pana Jakuba, który doszedł do wniosku, że to jakiś komercyjny cyrk, a nie żadne góry. Najgorsze czekało nas jednak na szczycie. Chcieliśmy odpocząć, zatem usiedliśmy sobie spokojnie na zboczu Połoniny, co by nas wiaterek nie smyrał. Już nawet piwo otworzyliśmy i zaczynaliśmy planować sjestę, kiedy to wpadł jakiś pracownik parku i nas przegonił ze zbocza – ze szlaku wszak zbaczać nie można. Ruszyli my zatem dalej z nosami spuszczonymi na kwintę, szukać jakiegoś zacisznego miejsca na odpoczynek – z dala od srogiego Pana w czerwonej kurcie. Tak w połowie Połoniny (jeśli można to w ogóle dzielić na połowy) znów zrobiliśmy postój. Tym razem już nikt nam nie przeszkadzał, dzięki czemu wyobraźnia zaczęła pracować nam (a zwłaszcza Panu Jakubowi) nieco żywiej. Padła propozycja – zbiegnijmy sobie z tej Caryńskiej, hop do lasu. Ruszajmy bezdrożami. Precz z turystami i ze szlakami! Ja – jako osoba praworządna i z natury raczej strachliwa – pomyślałem: ocho, zaczyna się. Zostałem jednak przegłosowany. No i sobie zbiegliśmy. Niemal już do lasu dotarliśmy, co by skryć się przed wzrokiem niechętnych nam osób, kiedy Pan Adam dostrzegł na skale za nami czerwoną kurtkę naszego prywatnego Tommy’ego Lee Jonesa, który palcem na nas pokazywał i już gdzieś wydzwaniał. Tak więc wyjęci spod prawa, ścigani i psami zaszczuci, pędem ku lasom się rzuciliśmy, żeby nas sięgnąć nie mogło długie ramię sprawiedliwości. Helikoptera tylko wypatrywaliśmy na niebie i czerwonych kurtek wśród drzew. Odwrotu jednak nie było – trzeba było iść przed siebie. Już przed oczami widziałem ten mandat, na którego zapłacenie stać mnie nie będzie i łzy same do oczu zbierać mi się poczęły. Chłopaki wykazali się jednak hartem ducha – przezwiskami i szyderstwami przywołali mnie do porządku, a także nakazali odnaleźć w sobie mężczyznę, co też bezzwłocznie zrobiłem. Przyznać Panu muszę, że spacer ten okazał się jednak bardzo przyjemny. Bieszczady spoza szlaku wyglądają dużo lepiej. Natknęliśmy się na kilka dużych kup i jedną sporą jamę, co automatycznie nakłoniło nas do wyostrzenia swoich zmysłów. Dookoła czaić się mogli nie tylko czerwoni strażnicy, ale również niedźwiedzie, wilki, dziki… a może i jeszcze coś gorszego. Do tego słońce zaczynało powoli kończyć swą drogę po nieboskłonie. Perspektywa nocy spędzonej w lesie nie byłaby nawet taka zła, gdyby nie fakt, że namiot został w samochodzie. Okazało się jednak, że nie tylko jesteśmy nieuchwytni, lecz także mamy orientację w terenie, o jaką nigdy żadnego z nas bym nie podejrzewał. Równym marszem (zbierając po drodze śmieci, pozostawione przez innych wyrzutków nam podobnych) dotarliśmy do polany, z której było widać w oddali cel naszej podróży – bacówkę "Pod Małą Rawką". Odszukaliśmy też końcowy etap szlaku i dla niepoznaki postanowiliśmy wtopić się w tłum turystów schodzących z Połoniny, bo podejrzewaliśmy, że jakiś łowca nagród może czyhać na nas niedaleko przejścia na szlak wiodący ku bacówce PTTK. Przyczaili my się, bacznie obserwowali teren, zjedli kolację i niczym cienie przemknęli ku wolności. „Pod Małą Rawką” udawaliśmy zwykłych snobowatych mieszczuchów, którzy szukają strawy i noclegu. Mając w pamięci dramatyczne wydarzenia, które spotkały Drużynę Pierścienia w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, postanowiliśmy jednak nie decydować się na nocleg „na glebie” – wybraliśmy stojącą na uboczu „Popielcówkę”, która może i odstraszała brakiem ogrzewania, ale wydawało się, że uchroni nas przed wścibskimi spojrzeniami i okaże się miejscem bezpieczniejszym. Oczywiście unikaliśmy też ogólnej imprezy w głównej sali i większą część wieczoru spędziliśmy w przedsionku dyskretnie badając kto wchodzi i kto wychodzi z bacówki. Nie odkryliśmy niczego podejrzanego, ale w pewnej chwili w drzwiach zjawiła się taka przymilna para. Chłopak i dziewczyna niby wydawali się normalni, ale podejrzanie przyjaźni. Kiedy okazało się, że śpimy w „Popielcówce”, postanowili do nas dołączyć (co z uwagi na minusowe temperatury i nasze mało atrakcyjne towarzystwo wydawało mi się posunięciem z ich strony iście absurdalnym). Czując potencjalne niebezpieczeństwo (i oddech Tommy’ego Lee Jonesa na karku) postanowiliśmy, mimo mroku, chłodu i braku latarki, spatrolować najbliższą okolicę. Przypomniawszy sobie początkową scenę „Doktora No” zdecydowaliśmy wcielić się dla niepoznaki w trzy ślepe myszy. Kamuflaż okazał się idealny, bo chociaż mknęliśmy po głównej drodze, to nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Patrol był udany, chociaż nic nie widzieliśmy. Mogło być to spowodowane brakiem światła lub faktem, iż kamuflaż zmuszał nas do tego, aby chodzić z zamkniętymi oczyma. Poza zwykłym rekonesansem nasza wyprawa miała też jeszcze jeden cel – dotarcie do rzeki i kąpiel, która miała obmyć nas z grzechów, a przede wszystkim z zapachu, który mógł przyciągać łowcze psy. Rzeka może i była gdzieś po drodze – nie widzieli my jej jednak. Wróciliśmy zatem do bacówki. Obwąchaliśmy teren. Zmęczenie zmogło nas jednak i chyba jeszcze przed 23 do snu się zbierać postanowiliśmy. Para, która dzieliła z nami tę „Popielcówkę” nadal zachowywała się przyjaźnie, ale nadal niepokoi mnie to, że kiedy my spaliśmy w śpiworach, kurtkach i pod folią izotermiczną, to oni nie zmarźli będąc w samych bluzach i dreskach. To musieli być zawodowcy. Mosad, Secret Service – kto to wie. Nerwy, wyrzuty sumienia i przeszywające zimno sprawiały, że budziłem się co pięć minut. Koledzy równie ciężko przeżyli tę noc. Na marginesie dodam, że Pan Adam chrapie jak… nie wiem kto (ale bardzo głośno), co dodatkowo utrudniało mi zaśnięcie. Kiedy już oczy zamykałem, zaraz widziałem setki kotów. Wie Pan, co mogą znaczyć takie sny? Na mój gust, to chyba nic dobrego. Wstałem zatem rano z głową otępiałą, a sercem wypełnionym jakimś takim niepokojem wewnętrznym. Poranna kawa pozwoliła przetrwać mi kryzys.

Niedzielna trasa przebiegała już stosunkowo spokojnie. Weszli my grzecznie na Małą Rawkę w tempie całkiem nie najgorszym. Później smagani wiatrem porywistym przedostali się na Wielką Rawkę, a później zaczęło się schodzenie. W tym miejscu postanowiliśmy skończyć z wtapianiem się w tłum i ostatecznie zatrzeć po sobie ślad. Pędem w dół się rzuciliśmy. Biegi, skoki – jak te łanie. Minuta osiem i już prawie na dole byliśmy. Pamiętać jednak należy, że wroga lekceważyć nie można. Co jeśli Tommy dorwie nas przed samymi Ustrzykami? O nie! Na to pozwolić nie mogliśmy. Kiedy tylko dotarliśmy do mostku nad rzeką, która podążała do Ustrzyk Górnych, zaraz buty zdjęliśmy i hop do wody. To znaczy – ja i Pan Jakub rzeką szliśmy, a Pan Adam brzegi patrolował, żeby ewentualnie pościg na siebie ściągnąć i w pole wywieść. Nasz bohater. Ja z Panem Jakubem natomiast twardo po wodzie szliśmy, chociaż woda lodowata była i stópki ściskała niemiłosiernie. Ale co tam zimno! Jakie śliskie i ostre te kamienie były! Tragedia jakaś – jakby piasku nie mogli tam wsypać. Pewnie specjalnie taka pułapka na uciekinierów zastawiona. Przetrwaliśmy jednak ból i chłód, a i do kolejnego mostu (pomimo wielu przeszkód) przejść się udało. Wspomnę tylko, że oprócz praktycznych walorów takiego stąpania po wodzie (poprawa krążenia, ucieczka przed prawem itp.), nie należy także zapominać o radości, jaką przy okazji dawaliśmy innym turystom, dla których byliśmy niewątpliwą atrakcją turystyczną. Ostatni etap powrotu do Ustrzyk przeszliśmy boso, ogrzewając zziębnięte stopy rozgrzanym (no… na pewno cieplejszym od wody) asfaltem. Na parkingu okazało się, że już Straż Graniczna była zainteresowana naszym wehikułem i dopytywała się o jego pasażerów, którzy zniknęli bez śladu. Na szczęście pan parkingowy, który sam wyglądał na byłego recydywistę, nie puścił pary z gęby. Napisałbym, że swój chłop, gdyby nie fakt, że skasował nas 24 zł za postój. Cóż, za dyskrecję się płaci.

Kiedy wsiedliśmy do „zielonej strzały”, byliśmy prawie jak w domu. Pan Adam – mistrz kierownicy – dał po heblach i zanim się obejrzeliśmy (czyli mniej więcej po 4 godzinach) byliśmy w Rzeszowie. Powie Pan, że to wcale nie takie zabójcze tempo, ale dziwnym trafem okazało się, że policja zablokowała cały Brzozów (hm… ciekawe po co?). Podłączyliśmy się jednak pod jakąś niepozorną pierdołę, która jadąc z prędkością 20 km/godz. bocznymi drogami ominęła zamkniętą trasę. Teraz już nic nie stało nam na drodze do domu. W Rzeszowie zabraliśmy PanaKamila, który w nagrodę za naszą brawurową ucieczkę, poczęstował nas gruszkówką. Ach, cóż to za wyborny trunek! W sklepach zwykłych się tego nie dostanie. Smak świeżych gruszek, a moc szatańska w tym drzemie! Pana Jakuba odstawiliśmy już zatem do domu w stanie wskazującym na spożycie, a i mi się w głowie kręciło troszeczkę. Ale to chyba od tych wszystkich wrażeń.

Spałem po tych dwóch dniach smacznie i tylko obudziłem się w poniedziałek z zakwasami strasznymi. Początek tygodnia przywitałem pełen energii i zregenerowany. Dobry było to wyjazd. Zapomniałem wspomnieć, że w drodze powrotnej słuchaliśmy największych hitów Nirvany, Metalliki i The Debilian Attack Of Soul Raping Monster From Sanitary Keller, co oczywiście przywiodło ze sobą całą masę wspomnień i rozbudziło w nas tęsknotę za młodością. Nie pisałbym może o tym, gdyby nie to, że w poniedziałek wróciło to do mnie w nieco bardziej bolesnych okolicznościach. Otóż o 13 miałem rozmowę o pracę w Call Center w centrum Warszawy. Ubrałem się zatem w marynarkę, a że chłodno było, to i taką kurtę białą na to założyłem, bo to jedyna co do marynarki jeszcze jako tako pasuje. Do tego oczywiście włoski na boczek ulizane. Rozmowa była bardzo miła, a Panie od rekrutacji uśmiechnięte i przyjazne. Zaraz po tym spotkałem się z Panienką J. i poszliśmy w okolicę uniwerku. Ech, od początku jakoś nieswojo się tam czułem, a jeszcze znajomych Panny J. ciągle spotykaliśmy. A ja taki jakiś… ble. Najgorzej to, jak podeszła do nas Panna A. Tak sobie stały przede mną z Panienką J. – młode, fajnie ubrane. Aż się autentycznie zażenowany poczułem swoim wyglądem. No i taka drobnostka mi humor popsuła na resztę dnia. Huśtawka nastrojów, jak u baby. Wiem.

A jak Kopenhaga? Wraca Pan? Bo jak nie, to znam kogoś, kto chce zamieszkać w Pana mieszkaniu.

No, i tyle. Pozdrawiam,

Paweł D.

PS. Pan wybaczy brak zdjęć z naszej wyprawy, ale aparatu (ani latarki, ani kubka, ani innych przydatnych rzeczy) nikt nie miał.

1 komentarz: