środa, 6 października 2010

Mój żaglowiec, czyli wpis z Cafe Gustav

Szanowny Panie,

piękne zdjęcia swojego uroczego miejsca na ziemi mi Pan sprezentował. To jest to czego jeszcze nie doświadczyłem. Szukam swojego miejsca i nie mogę znaleźć. Do Piaseczna jestem przyzwyczajony, ale nie jest ono moje. Warszawę uwielbiam, ale powiedzieć, że jestem dla niej to za dużo. Najbardziej pasuje na razie mi Olsztyn, ale chciałbym do niego czuć to co poczułem do Chopina. A pierwsze dni na Chopinie były niesamowite. Spanie na żaglowcu, o którym się tyle myślało, który był i jest nawet bardziej niż kiedyś, ideą życia pełną parą, było wręcz cudne. Nie chciałem nic więcej niż wejść choć raz na reje. Najpierw wystarczyłyby mi te najniższe - foka i grota. Później jednak chciało się mi wejść na marsle aż w końcu najwyższego trumsla. Z kei lub pokładu żaglowca nie wydaje się to wielkim osiągnięciem. Na górze jednak, przy wzmagającym się wietrze nawet w porcie, przy całej świadomości, że do pokładu żaglowca jest 35 metrów a sam stoisz na linie grubości centymetra, twoją asekuracją są ręcę i pas do którego przymocowane są tzw. wąsy z karabińczykami. Te ręce i te wąsy mają cię utrzymać, gdybyś niefortunnie stracił równowagę! Dziecko może by utrzymało, ale mnie!? Ponad 90 kilogramowy ciężar... mało prawdopodobne. Byłem tam jednak i cieszyłem się do świata, że mnie to spotkało.


Zanim jednak wszedłem na reje musiałem poczekać aż przestanie padać. Mimo deszczu, ziąbu miałem mnóstwo pracy. Trzeba było zdemontować żagiel, naprawiać sztagi (długie żelazne liny), wyciągać wodę z szalup, ratować je bo się odcumowywały. Kilka razy przecumowywać żaglowiec, sprzątać w kabelgacie (schowku bosmańskim) i wiele innych prac przy których moje ręcę nabrały charakteru człowieka pracy. Moim bezpośrednim przełożonym był bosman Michał (ten w czerwonym na zdjęciu), który nauczył mnie paru pożytecznych rzeczy, przy czym wykazywał się anielską wręcz cierpliwością. Pod koniec zastąpił go Adam, który wypływał w rejs i który okazał się jeszcze lepszym bosmanem. Przyjechał w piątek i od razu zaczął szaleńczo pracować. Trzeba było wszystko zaształować przed wypłynięciem, czyli zabezpieczyć przed spadnięciem. W dodatku cały czas dojeżdżały jakieś pontony, szalupy, butle dla nurków, sprężarki powietrza… tysiące dupereli, którym gdzieś na pokładzie trzeba było znaleźć mieszkanie. Pracowaliśmy zatem od 7 rano do 2 w nocy. W końcu wszystko jako tako dało się opanować. W między czasie poznawałem załogę. Kadra nauczycielska składała się z Joli – dyrektorki szkoły i nauczycielki języka polskiego oraz historii - babka była już na siedmiu rejsach szkoły pod żaglami – z początku była mi nieprzychylna. Bez przerwy zapominała moje imię, ale później zmieniła swoje zdanie, gdy odchodziłem to się popłakała. Potem była dziewczyna od języka angielskiego i francuskiego, chłopak od niemieckiego i matematyki (tzw. Tajfun, zastępca bosmana - bardzo fajny), studentka medycyny jako medyk - nauczycielka biologii, hiszpańskiego i etyki, drugi oficer (fizyka i geografia), pierwszy oficer (WOS), kapitan (chemia).

Kapitanem rejsu nie był Baranowski, który pełnił rolę komandora i miał przebywać na żaglowcu tylko do drugiego portu, a potem na Karaibach. Kapitanem był za to Ziemowit Barański. Facet ma 76 lat i jest dusza człowiek. Nie decydował o szkole (bo gdyby tak było to pewnie płynąłbym sobie Chopinem), ale jedynie o żaglowcu i jego rejsie. Wyglądał jak święty Mikołaj z reklam Coca-Coli. Nie był rubaszny, ale zza gęstej brody widać było mały uśmieszek, który zwiastował dobre poczucie humoru i dystans do siebie samego. Ten starszy człowiek właził na reje, codziennie pracował pomagając nam… bosmanom i w dodatku uczył nas różnych sztuk magiczno-żeglarskich, typu szycie żagla, plecenie lin, robienie kausz. Naprawdę fajowy dziadek. Niestety chyba nie mogę opublikować jego zdjęcia publicznie. Tak aby nie widzieć jego twarzy, to znalazłem zdjęcie jak wspina się po drabrejach na marsla (zdjęcie poniżej. On ma 76 lat!) Musi wam wystarczyć mój wspaniały opis.

A zatem przez tydzień harowałem najpierw w deszczu, potem przy dobrej pogodzie. Kładłem się spać obolały od wiszenia na rejach i walenia młotem w różne przyrządy i budziłem się obolały od spania w klasie na poduszkach ławek szkolnych, aby obolałym biegac o 6.40 z dzieciakami po Gdyni i robić im ćwiczenia poranne. W piątek zrobiło się miejsce w kajucie bosmańskiej, które skwapliwie zająłem i już tak źle nie było. Tego dnia rano komandor Baranowski mi powiedział, że nie ma szans abym wypłynął, bo nie będzie dla mnie miejsca, wieczorem okazało się, że miejsce które zajmuje jest wolne, więc jeżeli to jedyny powód to… go nie ma. Porozmawiałem z pierwszym oficerem i bosmanem. Rano wstawili się za mną, w efekcie około 12 zaprosił mnie Baranowski i powiedział, że za swoje zasługi i ciężką pracę mogę płynąć na Bornholm i ani mili dalej. Pomyślałem sobie dobre i to. Tak czy inaczej popłynę żaglowcem… nie mogłem się doczekać. Wypłynęliśmy w niedzielę rano. Samego wypłynięcia nawet nie widziałem bo zajmowałem się ształowaniem kabelgatu. Ledwo wyszliśmy w zatokę i zaczęło bujać. Trzeba było postawić żagle, a zatem wleźć na reje, odwiązać żagle, zejść, potem ciągnąć szoty i halse, fały i kontrafały, inholery i outholery… Roboty co niemiara, ale ja byłem w swoim żywiole. Brasownie rei (czyli ustawianie ich pod odpowiednim kontem za pomocą odpowiednich lin) poprawiałem, pompowałem, wybierałem. Miałem szczęście wszystko robiłem pod okiem bosmana, który ten żaglowiec kocha i zna każdy tutejszy szczególik a poza tym jest świetnym nauczycielem. Praca do późnej nocy, zwłaszcza że połowa załogi rzyga włącznie z Tajfunem, który przecież już pływał. Musiałem przejąć jego pracę. Ledwo skończyłem robotę z żaglami, trzeba było uporządkować malarnię, która mieści się na samym dziobie. Jest to cudowne miejsce, w którym śmierdzi farbą i benzyną, i w którym najbardziej buja. Wewnątrz pomyślałem sobie o Marcie, która przecież miała kabinę na dziobie. Jeżeli ją bujało tak jak mnie tam to coraz bardziej ją podziwiam. Po porządkach w malarni, trzeba było coś zjeść. Głodny byłem jak wilk i to morski, bo praca była naprawdę ciężka. Z dopchaniem do kambuza o dziwo (zazwyczaj jest to nie lada sztuka) nie było większych problemów, bo większość młodzieży leżała pokotem na rufie, albo w swoich kajutach. Zjadłem konia z kopytami i dopiero z pełnym żołądkiem położyłem się spać, podobnie jak bosmani. Bosmani w odróżnieniu od całej reszty załogi nie pracują wachtami, oni pracują zawsze, gdy jest alarm do żagli, a alarm mieliśmy już po godzinie snu. Dwa długie, przeciągłe i już na samym początku znienawidzone dźwięki rozbudziły mnie w mgnieniu oka. Nie musiałem nawet zakładać butów bo poszedłem spać w nich, tak byłem zmęczony i wiedziałem, że długo nie pośpię. Jest alarm, więc wybiegłem w pasie na pokład. Tam już rozkaz kapitana Ziemowita „Przygotować się do zwrotu przez rufę”, bosman Adam krzyczy do nas na dziobie: „Luz na halsach! Przygotować prawe i lewe szoty kliwrów! Przygotować się do brasowania!” Zaraz za nim znów głos kapitana: „Co tam z tym dziobem! Czemu tak wolno!? Gotowi jesteście?!” Adam krzyczy: „NIE!”. Robię jak w ukropie, jest środek nocy, światło z lamp żaglowca i księżyca, wieje w dupę, mamy backsztag prawego halsu, będziemy przechodzić w backsztag lewego halsu. Cały zwrot przy krzykach, błędach dzieciarni i tym podobnych cudach zajmuje nam pół godzny. Po wszystkim kapitan pozwala wrócić do kajut. Nie dyskutujemy… kładziemy się spać. O dziwo nie było alarmu do żagli przez całą noc, dopiero około 6 rano znów dwa przeciągłe dźwięki mnie wybudzają i biegnę na pokład. Trzeba przygotować marsle do zrzucenia, podobnie kliwry. Najpierw jednak marsle i brama na maszcie foka. Wchodzę ze swoją grupą na brama. Rozkazuje go związać. Jest specjalna metoda. Dzieciaki wchodzą i zbierają żagiel w specjalną kieszeń utworzoną z niego samego. Trzeba to zrobić tak, aby żagiel który cały czas łopocze na wietrze nie zrzucił z rei. Trudna sprawa, ale po pół godzinie opanowujemy sytuacje. Kapitan narzeka że za wolno, ale i tak szybszy jestem ze swoją załogą od pozostałych grup wysłanych na reje. Tutaj warto uświadomić wszystkich, że tak jak na dziobie kiwa jak wariatka kołyską, tak na rejach dwadzieścia metrów nad pokładem wali trzy razy bardziej, a załogant musi utrzymać się na cienkich linkach i wierzyć tym cholernym pasom bezpieczeństwa z wąsami. Sprawa jest zatem bardzo skomplikowana. My daliśmy radę. Część gdy wchodziła na reje była blada, a zeszła zielona, część odmówiła w ogóle współdziałania, część wysyłała smsy do rodziców że ma w dupie taką zabawę i chce wracać a wiała tylko trójeczka-czwóreczka. Ja podziwiałem wschód Słońca na rejach. Pod stopami miałem Bałtyk i żaglowiec! Byłem u siebie! Poza wchodzeniem na reje tego poranka miałem przyjemność wejść na bukszpryt czyli siatkę na dziobie, na której pracuje się przy układaniu kliwrów (żagli dziobowych o kształcie trójkąta). W tym momemcie byłem pierwszym człowiekiem na żaglowcu. Za sobą miałem kapitanów, oficerów, kadrę, dzieciarnię. Sam przyglądałem się morzu i Słońcu, i znów byłem u siebie.

Gdy wpływaliśmy do portu bosman Adam powiedział mi, że nie wyobraża sobie rejsu beze mnie. Że odwalam kawał dobrej roboty i zaraz pójdzie pogadać z kapitanami na mój temat. Pogadał, a Baranowski się uparł że nie. Pierwszy oficer powiedział mi nawet, że Adam zaczął dyskutować z kapitanami, co mu się nigdy nie zdarza, bo wychowany jest tak, że gdy kapitan mówi to nie ma dyskusji. Podobno oni sami byli zdziwieni jego postawą, więc Barański zaczął się zastanawiać, ale Baranowski nie chciał się zgodzić.

Potem miałem nie przyjemne starcie z komandorem B. i musiałem do niego pójść aby wyjaśnić z nim parę spraw, bo uważałem że potraktował mnie niesprawiedliwie mówiąc to co mówił. Ale to już inna historia.

Ostatnim moim zadaniem było odcumowanie Chopina na Bornholmie, co z przykrością zrobiłem. Potem udałem się do wynajętego mieszkanka na jedną noc i rano postanowiłem zdecydować co ze mną dalej. To jednak już kolejna historia do opowiadania.

Dobranoc

Stefan W.

1 komentarz: