niedziela, 30 października 2011

Karlsson z dachu i pańska skórka

Szanowny Panie,

od dwóch dni szukam w pamięci bohaterów horrorów, którzy straszyli mnie w dzieciństwie i muszę przyznać, że niewielu znalazłem. Pamiętam, że kiedyś-kiedyś mama powiedziała mi, że jak niegrzeczni chłopcy za późno kładą się spać to porywają je diabły. Po takiej informacji bardzo chciałem zasnąć jak najszybciej, ale oczywiście zasnąć nie mogłem i zerkałem tylko na okna czy diabły już przylatują, czy dla nich 23 to już późna pora czy jeszcze nie. Od czasu do czasu sobie o tym przypominam i zerkam wtedy z pewnym niepokojem na okna. Nigdy nie bałem się żadnego dziada, ani zmory. O tych usłyszałem dopiero parę lat temu. Zresztą sam zaznawszy ich duszenia. Jako małe pachole bałem się za to Karlssona z dachu. Był to bohater pewnego opowiadania. Sympatyczny jegomość mieszkający na dachu, mający czerwoną parasolkę, a na główce czapkę ze śmigłem dzięki czemu potrafił latać. Był przemądrzały, ciamajdowaty i ogólnie sympatyczny. Moja mama wymyśliła, że ten Karlsson mieszka u nas na strychu - nad moją głową. Jestem naiwnym i ufnym człowiekiem, więc byłem pewien, że skoro mama tak mówi to tak musi być. No i dużo pytałem się o tego Karlssona, żeby wiedzieć czy on na pewno jest taki jak w książce. Któregoś razu mama powiedziała, że najlepiej abym sam sprawdził. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na koniec ogrodu. Kazała się odwrócić i spojrzeć w górę i proszę sobie wyobrazić, że z małego, wąskiego lufciku wysuną się Karlsson w swojej osobie. Miał czapkę ze śmigłem i czerwoną parasolkę. Jak mnie zobaczył to szybko schował się z powrotem. Od tamtej pory zacząłem czuć niepokój. Bo Karlsson co widziałem na własne oczy rzeczywiście mieszkał nade mną. I nawet go czasami słyszałem. Później okazało się że to były gołębie. A że nigdy z jegomościem nie rozmawiałem, to nie wiedziałem czego się spodziewać.

Nigdy nie bałem się duchów - bo wytłumaczyłem sobie że duchy są dobre. Ani upiorów - w te nigdy nie wierzyłem. Jednak nie chciałbym poświęcić tego listu tylko halloweenowym upiorom. Bo bardziej od Halloween lubię Wszystkich Świętych.

Święto to jest w moim przekonaniu ważniejsze niż każde inne święto katolickie w roku. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Niedziela, święta Maryjne, Boże Ciało... żadne nie umywa się do Wszystkich Świętych. Dla mnie jest to takie spotkanie. Tak jakby wszyscy dookoła jednego dnia wybrali się na imieniny, urodziny, imprezy swoich wujów, cioć, babć, prababć, dziadków, pradziadków, wnuków i tych wszystkich, których ziemia już nie niesie. To taka zbiorowa impreza rodzinna. Wiem, że Pan tych imprez nie lubi, ale wie Pan też że ja te imprezy ubóstwiam. Dlatego też tak ważne jest dla mnie Wszystkich Świętych. Historie opowiadane przez moją mamę po sto razy w samochodzie, zastanawianie się wspólne nad koligacjami, przypadkowe spotkania na cmentarzach i oczywiście pańska skórka. Uwielbiam pańską skórkę. Najlepiej mi smakuje na cmentarzu Bródnowskim. Kupuję dziesięć sztuk i najczęściej podczas spaceru wszystkie pochłaniam. Ten papierek który często przywiera do cukierka i odkleja się dopiero jak twarda skórka zmięknie w ustach. Kurna kocham to święto. Jest ze wszystkich znanych mi świąt najbardziej rodzinne. Przeżywam je też najbardziej. Skłania mnie do refleksji. Te długie spacery po cmentarzu w liściach, często gdy jest zimno. Te modlenie się przed grobami. Rozmawianie ze zmarłymi. Zapach świeczek, kwiatów. Jest to nie dość, że święto rodzinne to jeszcze dla mnie najbardziej ze wszystkich warszawskie. Wiem, że wszyscy chodzą na groby, ale chyba nikt nie docenia tego jak Warszawiacy. Przesadzam. Ale chyba mało kto to święto lubi tak jak ja... Choćby kwesta na Powązkach! Aktorzy zbierają do puszek pieniądze na ratunek cmentarza od 67 lat!!! I Dzidek! I Pawiak!

To jest święto

Stefan W.

piątek, 28 października 2011

Pięć, sześć... krzyż ze sobą nieś...

Szanowny Panie,

z tym sercem pozostawionym w Olsztynie to faktycznie było bardzo męskie... Brawo.

A ja też zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinienem podkopywać naszej sprawy takimi wypowiedziami, jak ta ostatnia. Nic nie poradzę jednak, zbyt długie przebywanie w towarzystwie pańskiej Siostry skutkuje u mnie pewnymi dysfunkcjami mózgu.

Zatem koniec tych tematów smutnych. Czas na zabawę! Bo mam dziś... bal przebierańców! Yupi!
Sto lat nie byłem na przebieranej zabawie, a jak każda baba lubię przecież szmatki przywdziewać różne, różniaste. Dziś na przykład będę mumią! Nie wiem co prawda, czy mumie faktycznie są takie straszne, ale pomyślałem, że jest to strój, który pozwoli skryć mi lico, co może dać jakiś skutek. Bo przecież nie da się oszpecić mojej pięknej twarzy aż tak, żeby wyglądała przerażająco - musi się Pan z tym zgodzić. Zakupiłem więc wczoraj dziesięć bandaży (mam nadzieję, że starczy) i będę dziś straszyć na Pradze Południe (bo na Pradze Północ już jest komu straszyć).

A skoro o tym mowa, to czego się Pan bał najbardziej w dzieciństwie? Pierwszym straszydłem, które wzbudzało moją wielką trwogę była zmora. Dziadek zawsze opowiadał, że zmory dopadają człowieka we śnie, siadają na nim i duszą. No i bałem się zasnąć potem. Później przekonałem się, że sen to generalnie bardzo ryzykowne zajęcie, bo poza naszą rodzimą zmorą, można jeszcze się natknąć na żywcem spalonego jegomościa w kapeluszu i z brzytwami na dłoniach. Tak, tak, to Freddy - amerykański potwór, który w latach osiemdziesiątych wkradł się do sypialni polskich dzieci. Oczywiście tylko tych, których rodzice mieli magnetowid (moi mieli, a co!). Ach, piękna era VHS. To dzięki niej poznałem, co znaczy prawdziwy strach. I nie mówię tylko o nieprzyjemnym osobniku z ulicy Wiązów. Była też na przykład pewna japońska czarownica. Bałem się jej jak diabli, chociaż dziś nawet nie pamiętam jej imienia. Koniec końców w ten sam sposób zapoznałem się z czarnym charakterem, który zdominował moją sferę koszmarów na długie, długie lata, a któremu to nadal od czasu do czasu zdarza się mnie odwiedzić. Na imię mu było Kurgan. Kawał byka, długie czarne włosy, wielka blizna na szyi i ten legendarny miecz ze składanym ostrzem. Panie Stefanie, ja naprawdę nie wiem, czemu akurat on tak mi się do głowy wwiercił. Może przez to, że oglądałem tego Nieśmiertelnego w kółko i na okrągło. Może jednak to właśnie ta dziwna, bardzo żywa obawa przed Kurganem popychała mnie w ogóle do tego, żeby tak często do filmu tego wracać. A później zasypiałem i tylko czekałem... Nie widziałem go jeszcze, ale już czułem, że jest w pobliżu. Drętwiałem cały z tego lęku, a później zbierałem się w sobie... i biegłem. Panie, ile ja w tych snach kilometrów zrobiłem! Nie uwierzyłby Pan. Nie raz się zdarzało, że jednak za słabo nogami przebierałem i stanąć z nim oko w oko musiałem. Czasami walkę podejmowałem, ale zabić mi się bestii nigdy nie udało. Budziłem się więc zlany potem, a kiedy zasypiałem... On znów wracał.

A Pan kogo bał się najbardziej?

A Państwo? Proszę pisać, proszę... chętnie się dowiemy.

Paweł D.

PS. I jeszcze Twin Peaks... brrr.
PS1. A wyliczanka z Freddy'ego? :>

środa, 26 października 2011

Sami się podkładamy

Szanowny Panie,

no nie... jak my mamy poradzić sobie z tym wszystkim skoro sami się podkładamy? Nasiedział się Pan z tą panną J. w jednym pomieszczeniu i pewnie od dwóch dni nic Pan innego nie robi tylko przygotowuje plakaty z napisem "V - Day" (dla niewtajemniczonych to projekt - dzisiaj wszystko jest "projektem" - pod nazwą "Vagina Day"). Idź Pan z tym swoim tekstem na przykład do mojego brata K. tam daleko na "misję pokojową" i zacznij Pan tam głosić te swoje dyrdymały to nie dość, że Pana wyśmieją to jeszcze po chwili zastrzelą. Nie dlatego, że ich Pan zdenerwuje, ale z litości dla Pana. Oczywiście powie mi Pan, że tam to średniowiecze i zacofanie, a my światła Europa... podobnie mówili Grecy i jak skończyli? Pod butem Rzymian. Tak mówili Rzymianie i skończyli pod łapciem Gotów i Słowian. A wiadomo: historia lubi się powtarzać. Na szczęście ratuje Pan sytuację tym "Farinellim". Bo mimo, że kastrat to jednak kobieciarz. A to już jakaś pozytywna cecha.

Ale dość o tych pańskich szowinistycznych dyrdymałach celnie wymierzonych w gatunek męski. Teraz napiszę o zapachu. Bo widzi Pan byłem ostatnio w Olsztynie i tam pachnie. Pachnie jeziorem, lasem, miastem, brukiem, starówką... Pachnie wspomnieniami, wydarzeniami... Lubię Olsztyn. Lubię za ten zapach, który tylko czasami przyćmiewany jest smrodem pobliskiej wytwórni opon. Lubię za to co mi dał i zabrał. Za to że go poznałem, że tam mieszkałem. Będę tam wracał... tylko po to aby się po nim przejść, aby go poczuć i powdychać.

Mam taką swoją manię, że jak gdzieś jadę i miejsce się mi podoba to zostawiam tam coś. Często jest to moneta ukryta w korzeniach drzew, albo w murku. Jest to też jakiś mały skarb, figurka którą przywiozłem, albo książka zostawiona na półce w ulubionej kawiarni. To coś takiego jak rzucanie monet do tej słynnej fontanny w Rzymie. Tylko po to aby tam wrócić. W Olsztynie nie zostawiłem nic... chyba że serce.

Stefan W.

P.S. Teraz to pojechałem...

wtorek, 25 października 2011

Farinelli i jego wesoła kompania

Szanowny Panie,

zacznijmy od tego, że faceci to pedały. Nie mówię tu tylko o ciotach przegiętych, ale w zasadzie o wszystkich osobnikach, których z powodu jakiejś archaicznej definicji mężczyznami zwać się przyjęło. Pedały. Chociaż, może zawężam. Może inaczej. To baby. Bo teraz Pan patrzy...

Każdy facet myśli, że jest inny. Niezwykły, nieprzeciętny, nieprzystający, odbiegający od reszty. No niby teraz może się znaleźć jakiś fan Radiohead i powiedzieć: Hola, hola... przecież my tylko chcemy być so fucking special, a nie, że już jesteśmy. Ale zapytajcie Yorka czy się czuje takim przeciętniakiem wciąż? Czy czuł się nim kiedy pisał Creep?Ok. Pewnie powie, że tak. Ale będzie to kłamstwo. Bo faceci to kłamcy. Zupełnie jak baby.

Najgorsze jest jednak co innego Panie Stefanie. Nie dość, że jesteśmy inni, to do tego chcemy być... facetami. Ba, nawet sami siebie nazywamy "facetami". A jaki prawdziwy facet powiedziałby o babie, że jest facetem? No jakiś idiota, jakiś. Powie... ciota, niedojda, nieudacznik, frajer, ale nigdy "facet". A my? Tak sobie lekko i bez wahania najmniejszego mówimy o sobie i swoich kolegach - my, faceci. To jakieś pomylenie z poplątaniem. Mamy te, jak je Pan nazwał, psitory między nogami i wydaje się nam, że to czyni już z nas facetów. I pisze Pan o celebracji waginy? A czy faceci teraz chcieliby nadal celebrować penisy? No nie - to dla pedałów. Więc nic nie celebrować? Jest miejsce na coś do celebrowania, nie chcemy penisów, to się celebruje waginy - normalna sprawa, pustkę trzeba wypełnić. Faceci się penisów wszak wstydzą, tak jak i wszystkiego innego. Bo to przecież nie faceci, baby tylko.

A u nas bab to przecież panuje anty-logika. Zaobserwowałem, że jak powiem 'A' to po chwili myślę już 'B', ale stwierdzam, że chyba chciałem powiedzieć 'Z', a świat wolałyby abym powiedział 'D', więc koniec końców dochodzę do wniosku, że to pierdolę, bo na mózgi to się chyba z jakąś babą pozamieniałem.

No i czy my "faceci" umiemy dyskutować znowu z "facetkami"? Zawsze im wypominamy, że żadnych sławnych kobiet-artystów (artystek?) nie było. A jak były, to nikt ich nie zna. Że poza kilkoma przypadkami, to w nauce też się niczym nie wsławiły. I chociaż udajemy, że nie, to pomijamy zupełnie fakt, iż po prostu nie dopuszczali ich mężczyźni do pewnych instytucji, co kończyło się ich upośledzeniem społecznym. Zobaczymy, czy nasi potomkowie nie będą musieli stosować tych samych argumentów, tylko skierowanych w drugą stronę, kiedy już kobiety dokonają swojej zemsty i zepchną nas do kuchni i pokojów dziecięcych. Czy też będziemy tacy wdzięczni za to, że "jak w bajce" będziemy mogli siedzieć w domach, opiekować się dziećmi i gotować dla nich obiady? Czy będziemy im dziękować za to, że łaskawie nas pukną po tym, jak wrócą wymęczone po ciężkim dniu pracy? Czy wyzbędziemy się jakichkolwiek ambicji i będziemy umieli odnajdywać radość w ich sukcesach? Może i tak.

Panie Stefanie, nie ma co się martwić. My po prostu już nie chcemy być głową. Nie chcemy być też szyją. My po prostu już nie wiemy czego chcemy. Chcemy świata, który nie istnieje. Kobiet, które nie istnieją. Chwały, na którą nie zasłużyliśmy. Chłopięcych marzeń, których spełnić się nie da. Jesteśmy babą, zamkniętą w kuchni i marzącą o księciu na białym rumaku.

I nie chodzi o to, że ja - współczesny facet - deprecjonuję się, bo uważam, że nie sprostam wymaganiom współczesnej kobiety. A czy współczesna kobieta sprosta wymaganiom współczesnego mężczyzny? Cóż, doszliśmy raczej do etapu, w którym łatwiej jest żyć tym dwu światom obok siebie, niż razem. Kobiety mają koty, mężczyźni mają psy. Dziecko ma tatę, który lubi spacery z psem i mamę, która lubi siedzieć wieczorami z kotem. Mężczyźni kochają filigranowe i skromne kobiety. Kobiety kochają twardych wojowników.

Dobrze jest mieć psa.

Paweł D.

sobota, 22 października 2011

Są jakieś inne...

Szanowny Panie,

te baby... no są jakieś inne. Wszystko w nich nie jakieś takie normalne tylko właśnie inne... Będą zarzuty, że to stereotypy, ale jak przy babach nie mówić o stereotypach, kiedy one wszystkie takie same... inne. Przede wszystkim każda uważa się za inną od innych. Każda ma o sobie zdanie, że jest niezwykła, nieprzeciętna, nieprzystająca i odbiegająca od reszty.

- Tamte? Owszem. Tamte są takie same, ale ja jestem inna.

Każda tak mówi, no dosłownie każda. Stara, młoda, brzydka, ładna, gruba, chuda, szara i blond, brunetka i ruda... wszystkie w swoim mniemaniu już są inne, więc jak tu nie mówić, że "baby są jakieś inne".

Najgorsze jednak w tej ich inności jest to, że one nie dość, że są "inne" to chcą być jak my... faceci. Nawet nazywają się "facetkami". Jaki facet o dziewczynie powie, że jest to "facetka"? No jakiś idiota, jakiś. Powie... panienka, dziewczę, kobieta, babcia, ale nigdy "facetka". No a one o sobie jak najbardziej. Albo nie mamy do czynienia z dziewczętami tylko z laskami... Mógłbym jeszcze ładną i zgrabną kobitkę nazwać laską, ale żeby ona nazywała tak swoje koleżanki? To już jakieś pomylenie z poplątaniem. W ogóle to jakaś głupota... bo te dziewczyny chcą być nami. Brakuje im tylko psitorów między nogami, ale i z tym sobie poradziły i afiszują się swoimi organami rozrodczymi jak jakieś głupie. Ostatnio widziałem plakat, na którym narysowano przekrój waginy i hasło "Jestem piękna" czy inna tego typu głupota. Durnota. Kiedyś na Dionizosa czy inne święto noszono wielkie prącie. Teraz celebruje się waginę. Jakby to była jakaś monstrancja. Cholera jasna mnie bierze. W dodatku nic nie można powiedzieć. Bo albo jesteś szowinistą, albo chamem, albo moje ulubione... chłopcem, który jeszcze nie jest mężczyzną. I jak z takimi przezwiskami można w ogóle dyskutować? No nie da się po prostu.

Bo po pierwsze u kobiet panuje anty-logika. Zaobserwowałem, że jak powiem "A" to one słyszą "A" ale myślą, że chyba chciałem powiedzieć "Z", a one wolałyby abym powiedział "D". A w końcu już nie wiedzą czy rzeczywiście usłyszały "A" bo chyba chodziło o "E" i tak można jeszcze do końca świata i jeden dzień dłużej. Lepiej od razu się poddać i po prostu zamiast gadać "czynić". Robić swoje, albo baba się dostosuje, albo nie. I co zrobić? Nic się nie da zrobić. Jej sprawa.

Po drugie z kobietami nie da się dyskutować, bo każdy argument rozpatrywany jest przez pryzmat lat, w których one były dyskryminowane. No ja pierdziele? To że siedziały w domach przy dzieciach, albo jak już pracowały to jako praczki i sprzątaczki nie oznacza, że były dyskryminowane. Te bogatsze miały życie jak w bajce. A te biedne i teraz nie mają łatwego życia. A edukacja? Zapyta się jakieś dziewczę. Ludzie... przecież dzisiejsza edukacja produkuje bezrobotnych i idiotów... niezależnie od płci. Tylko promil współczesnych studentów naprawdę coś zyskuje ze studiów... Tylko promil ma głowę na tyle chłonną i żądną wiedzy, że studia w jego wypadku coś dają. PROMIL!!! Wystarczy poczytać prace magisterskie? Co to za prace magisterskie w ogóle? Większość nie opiera się na żadnych badaniach. Dywagacje zapisane na 100 stronach. Szkoda papieru i czasu.

Baby chcą czego innego. Im już nie pasuje być szyją kręcącą głową, one chcą być głową. I tu rodzi się tragedia. Bo przyjmują cechy męskie, czyli są bardziej zdecydowane, nastawione na sukces, niezależne. Mówi się, że jeżeli kobieta będzie u władzy to skończą się problemy? Co za bzdura. Najczęściej do władzy dochodzą baby, które są bardziej męskie niż Rambo.

Kochany Panie Pawle, przecież to błąd. Jak się jest ryczącą 30 to jeszcze ok, ale potem... kaplica. Albo nie ma męża, bo żaden przecież z taką nie wytrzyma. Wtedy daje się zapłodnić jakiemuś fagasowi. Rodzi się dziecko. Baba zadowolona, bo ma kogoś kto ją "bezgranicznie" kocha. Nie myśli tylko, że niszczy życie dziecku, bo dziecko potrzebuje ojca. Cholera... zawsze potrzebowało, więc czemu nie ma potrzebować teraz. A jak już taka "wyzwolona" znajdzie męża, to albo ciapę albo dupka, który stawia znak równości między męskością a przemocą. Są jakieś inne... te baby.

A jak mamy się w tym wszystkim zachować "my". Mamy być Bondami, Monte Christami, Werterami... w jednym. Ja się nie dziwię niektórym facetom, którzy wolą już być gejem. Z facetami chyba jakoś tak łatwiej... tfu.

Nie o to chodzi, że nie sprostam wymaganiom "współczesnej" kobiety. Chodzi o to, że współczesna kobieta nie istnieje. Zostaje tylko kobieta... tylko ona się oszukuje... bo jest jakaś inna.


Pozdrawiam z Olsztyna

Stefan W.

P.S. Czy po tym liście widać, że byłem na genialnym filmie "Baby są jakieś inne"?

poniedziałek, 17 października 2011

O zębach i uszach

Szanowny Panie,

w sobotę niedaleko Góry Kalwarii zarżnęli świnię. Taki już żywot tych biednych stworzeń. Tuczą je i tuczą, a później zabijają – ot tak. Oczywiście ma to swój głębszy sens. U Państwa D. można bowiem najeść się teraz do syta pysznych rzeczy – boczuś jest i smalczyk. Ćwierć świniaczka i cała masa smakowitości. Może to i brzmi bezdusznie. Może brzmi okrutnie. Ale cóż – odwieczny cykl. Tak? Dobra, wiem, że można dyskutować o tym latami. W końcu jak śpiewa wspaniały Morrissey: Mięso to morderstwo. I wielu się z nim zgadza. Tak czy inaczej - świnka jest smaczna. Takie jest moje zdanie. I tu zaczyna się mały poniedziałkowy dramat. Bo nie mogę otworzyć buzi na tyle szeroko, żeby zjeść normalnie kanapkę ze wspomnianą Piggy. Pominę już fakt, że wczoraj nawet nie miałem zębów, żeby ją ugryźć porządnie. Całe szczęście, że dentystkę siostra wyprosiła, żeby mnie przyjęła dziś bez wcześniejszego zapisu. Do pracy i tak nie poszedłem, bo pół dnia straciłem czekając pod gabinetem, ale jedynki są prawie jak swoje. Mam nadzieję, że wytrzymają nieco dłużej niż te ostatnie. Swoją drogą – myślałem, że przy obecnej technice, to nie będzie się to sypać jak szkło. Niestety… ech… chyba dupa z moich planów, żeby spróbować swoich sił w jakimś sporcie kontaktowym. Bo koniec końców – nie będzie mnie przecież stać na wymianę zębów raz na miesiąc powiedzmy. A nie oszukujmy się, to nie był lewy sierpowy Adamka, tylko żałosny szturchaniec jakiegoś zasrańca. A siekacze poszły…

No nic, przynajmniej się miło zrobiło od razu, bo już myślałem, że imprezę spiszę na straty. Jednak kluby, to nie jest miejsce dla takiego nudziarza jakim się stałem. Głośno, tłoczno i jeszcze wszyscy Ci ludzie… po co oni tak tańczą? Nie mogą sobie książek poczytać lub filmu jakiegoś obejrzeć w spokoju? Nigdy chyba tego nie zrozumiem. Ale jak to mówi mój kolega Tomasz – to taki trans. Hm… No bo chyba nie chodzi tam o muzykę?

Muzyka. No. To kolejny temat, który… cóż… wzbudza u mnie jakieś zdziwienie ostatnio. Panie Stefanie – odczarowałem się. Nie wiem, gdzie się podziała cała ta muzyczna magia, która tak przepełniała moje jestestwo przez ostatnie kilkanaście lat. Nie wiem naprawdę. Może skryła się gdzieś na chwilę? To możliwe. Czasem tak bywało. Ale wie Pan co, kiedy zdarzało mi się to wcześniej, to czekałem z utęsknieniem, aż się skończy. Czekałem na moment, w którym znowu coś wpadnie mi do głowy, oplecie mą duszę i zaciągnie ją w jakieś nieznane acz rozkoszne zakamarki innego, lepszego świata. Teraz… cóż, jakoś mi nie zależy. Słuchanie męczy mnie nie tylko fizycznie (bo musi Pan wiedzieć, że dostałem jakiegoś przewlekłego zapalenia uszu chyba), lecz także najzwyczajniej w świecie nudzi. Oczywiście, chętnie zarzucę sobie coś znajomego w samochodzie. Ale nowości? Nie, w ogóle mnie się nic nie podoba. Tfu… Nawet (uwaga!) Pearl Jam nie sprawił mi ostatnio żadnej przyjemności. Tak. Czy to koniec pewnej ery? Może być. Biorąc pod uwagę, że zakończyłem przygodę z radiem, a Panna J. pozwoliła mi uświadomić sobie, że w myśleniu o muzyce nie jestem w stanie wydostać się z pewnych ciasnych schematów, jest to nawet bardzo możliwe. Bo koniec końców – to jest tak jak ze wszystkim. Trzeba to karmić, inaczej umiera. I chyba właśnie umiera. Nie twierdzę, że to źle. Nie martwię się tym. Raczej czekam na coś nowego. Co może mi zaoferować życie? W czym mam ulokować swą uwagę? Ach, nie powiem, odczuwam pewne mrowienie i podekscytowanie nawet. Bo coś przyjść musi. Dusza nie zniesie próżni. Chyba.

Hm… może po prostu zajmę się urządzaniem regularnych awantur w klubach? Muszę co prawda trochę podpakować i kupić sobie ochraniacz na zęby, ale… no, zobaczymy.

Paweł D.

czwartek, 13 października 2011

Wiek męski

Szanowny Panie,

proszę nie przeżywać tak swojego wieku. Chociaż czy to przeżywanie? Nie... po prostu te lata młodzieńcze już minęły. Sam zresztą o tym pisałem, że 28 to taki magiczny wiek. Przynajmniej trochę inaczej się postrzegam. Jestem jakiś taki bardziej "starszy"? W tym słowie nie ma nic strasznego. To wiek w którym przyszło nam żyć wymusza na nas, że wszystko musi być młode, utalentowane i rześkie. A to nie prawda. Przecież kiedyś najpiękniejszym wiekiem dla faceta był tzw "wiek męski". Czyli od 30 do 50. A zatem patrząc na naszą przyszłość z tej perspektywy to wszystko przed nami... No bo jak można porównywać Nas z tymi młodymi pawianami poprzebieranymi w stroje, których już nie rozumiemy, słuchającymi muzyki "nie naszej"... itp, itd.

Jeśli chodzi o pracę to trochę się zawiodłem. Chociaż może potrzeba mi takiej rozbiegówki. W tym tygodniu i tak jest lepiej niż tydzień temu. No ale daleko mi jeszcze do "samospełnienia". O tym wszystkim jednak pogadamy jakoś przy piwie, bo inaczej się nie da.

Do "tymczasem"

Stefan W.

środa, 12 października 2011

Bełkot poranny

Szanowny Panie,

Pan się ogarnie z tą robotą, bo trzeba mieszkania szukać! Ja tak przeglądam te ogłoszenia już nawet. Ech, ekonomicznie to średni interes. Dziś w drodze do pracy była o tym jakaś audycja w radiu. I wie Pan, że w Bydgoszczy mógłbym wynająć kawalerkę już za 700 zł? A tu chodzą za 1400 zł. Co za świat!

Swoją drogą przeczytałem też, że w Niemczech nauczyciele zarabiają średnio 51000 euro rocznie. Nieźle. Odechciewa się tu mieszkać. Szczęście i tak, że nie jestem nauczycielem, bo by mnie się już dziś nic nie chciało. Chociaż... nie chciałbym chyba wiedzieć też, ile zarabiałbym na swoim stanowisku za naszą zachodnią granicą.

Och, przepraszam, że o pieniądzach. Wiem, że myśli moje powinny być bardziej wzniosłe, ale... dziś jakoś nie są.

Właśnie przeszło mi pod oknem grube zakapturzone dziecko. Do szkoły sobie wędrowało pewnie... co mi przypomniało o tym Pana pytaniu o wagary. Nie, Panie Stefanie, jakoś sobie rzeczywiście nie wyobrażam, żeby ot tak powiedzieć sobie z rana: "Nie idę. Wolę wino na łące". Chociaż powiem Panu, że dziś miałem taką chęć. Chęć tylko. Powoli jednak odzwyczajam się od tego typu myśli. Cóż, dyscyplina i konsekwencja mogą zabić w nas najgłębiej zakorzenione odruchy. No i czas. Do diaska, przecież już tyle czasu minęło od liceum. Ha! Tyle czasu minęło już od studiów! Już jestem innym człowiekiem. Odpowiedzialnym.

Panna J. powiedziała, że po 28 latach w życiu następuje jakaś wielka przemiana. Może to i prawda. Może tak wspominam tylko już coś, z czym nic wspólnego nie mam. Tak mi się czasem zdaje.

Wiem, że tak o niczym, ale jakoś nie pisze mi się ostatnio.

Paweł D.

niedziela, 9 października 2011

Święty obrazek

Szanowny Panie,

istnieje grupa ludzi, którzy "zagapiają się" i nie... nie na piękne kobiety czy szybkie samochody. "Zagapiają się" znacznie gorzej... w telewizor na ten przykład. Przyznaję się bez bicia... należę do nich i dlatego też nie mam telewizora. Łatwo poznać takich ludzi. Wyobraźmy sobie, że siedzimy u Pana i gadamy w najlepsze gdy nagle ktoś włącza telewizor. No i ja... niestety... zaczynam automatycznie odwracać wzrok od swoich rozmówców i pochłania czuje jak pochłania mnie te magiczne pudełko. W pewnym momencie jestem cały wciągnięty... niczym w tym starym filmie, w którym telewizory pożerały widzów. Nie ja jeden tak mam... o co chodzi? O zmieniające się obrazki, o dźwięki. Przecież zazwyczaj nie ma w tym "pudełku" nic ciekawego. Tyle razy narzekamy na nie. Mnie już telewizja nie dotyczy, skoro jej nie mam. Ale z powodzeniem zastąpił go komputer. Oglądanie głupawych filmików, szukanie "nie wiem czego" w tym necie, marnowanie czasu na bzdury nikomu nie potrzebne. Tak... komputer wciąga... no więc postanowiłem się z niego wyrwać i zaglądać tylko wtedy gdy mam taką potrzebę. W końcu to dobre narzędzie pracy. Aby jednak komputer przestał mnie kusić sięgnąłem po książki. I działa. Jak się w jakąś wkręcę to żaden filmik, żadna internetowa głupota nie potrafi odwrócić mojej uwagi od tego co na kartkach woluminu.

A wracając do Pana tematu, czyli "wagarowania". To czy wyobraża Pan sobie wagary teraz? Tak, z premedytacją nie pójść do pracy, bo "nie", bo po co? Wagary są już dla mnie tak niewiarygodnym słowem, że aż trudno mi uwierzyć, że kiedyś tak nimi żyłem.

Był Pan na wyborach czy poszedł Pan na wyborcze wagary?

Stefan W.

piątek, 7 października 2011

Pauza

Szanowny Panie,

też zrobiłem sobie tego "latarnika". I ja bym się akurat PiS-u nawet spodziewał, ale wyszedł Palikot. Hmm... Chyba mój wywrotowy nastrój to przejaw jakiejś głębszej wewnętrznej przemiany.

Tak więc lubi Pan swoją pracę? Ciekawe. Cóż, tak mnie to zastanawiać zaczyna. Może ta Pańska praca rzeczywiście jest ciekawa po prostu. Nawet bym jej Panu pozazdrościł, ale... ja się teraz koncentruję na odciąganiu swojej uwagi od pracy. Tak, tak. Po okresie harówki, skupiania się na realizacji celów i planowania przyszedł czas na to, żeby spojrzeć na siebie z boku i powiedzieć: "Ok. Panie Pawle, to miło, że się Pan stara, ale nie ma się co oszukiwać - jest Pan leniem".

I tak we wtorek spędziłem w pracy 16 godzin. Nie, nie jestem pracoholikiem. Dostałem za to wolną środę. I Bóg zobaczył, że to było dobre. Bo było.

Zrobiłem sobie spacer po swoim małym miasteczku, które w dzień powszedni widziałem ostatnio jeszcze na bezrobociu. Ach, piękny jesienny dzień, słońce, żółte liście spadające z drzew. Patrzyłem na ludzi - żywych, pracujących, zajętych codziennością. Ludzie tacy są o niebo ciekawsi niż ludzie niedzielni, którzy wydają się raczej wyrwani z kontekstu, nieswoi i sztuczni. Gdybym mógł, to wymieniłbym wolne weekendy na dwa dni wolne w środku tygodnia. W soboty i niedziele (zwłaszcza w niedziele) nie ma na świecie niczego ciekawego. A taki dzień wolny w środku tygodnia - bezcenny. Szkoda tylko, że w tygodniu nie ma się już z kim człowiek nacieszyć południem na ławce. Wszyscy są gdzieś i robią coś. Nie to co wagary w liceum. Zawsze znalazł się ktoś, kto chciał porobić z Tobą nic. "Nic" - ach, na nowo odkrywam urok tego słowa. Żebym się w tym tylko nie zapędził.

Pozdrawiam,
Paweł D.

PS. A no i kupiłem sobie jeszcze ciastko francuskie w małej cukierence , która dosyć niespodziewanie pojawiła się jakiś czas temu na mapie GK. Mam nadzieję, że się utrzyma.

środa, 5 października 2011

Grek by się uśmiał

Szanowny Panie,

wybory phi... denerwują mnie tylko. Właśnie wypełniłem latarnika wyborczego. Stronę w której może Pan sprawdzić z jaką partią ma Pan po drodze. I co mi wyszło? Z PiS!!! Co za głupota. Przecież ja ich nie lubię. Podobnie jak całą resztę szumowin. W dodatku w latarniku nie ma na przykład partii Korwina-Mikke. Co to za latarnik, w którym nie ma wszystkich partii? Bzdura!

Dzisiaj byłem pierwszy dzień w nowej pracy... aaa i rozbudziłem ciekawość. Jak to jest chodzić do pracy z wielkimi dziennikarzami RP? He he he... eee tam. Szkoda gadać. Najważniejsze, że odkryłem iż ja lubię to robić. Czułem takie fajne podniecenie kiedy jechałem z nową koleżanką na newsy i kiedy przyglądałem się jej pracy. Nie chodzi o koleżankę... he he... ale o fakt, że trzeba szybko myśleć, odnajdywać się w zastałej sytuacji, a potem to wszystko napisać i zmontować. Pierwszy raz w życiu uzależniłem się od pracy. I wie Pan co jeszcze. Ja lubię pisać. Cholibcia. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Niezdrowe co?? Muszę znaleźć sobie zajęcie, które mnie odciągnie od tego, aby być trochę zdrowszy na umyśle.

A wybory?? Kto by się nimi przejmował. I tak wygrają ci sami i tak do usranej śm... ale nie dlatego, że taka jest ordynacja, ale dlatego, że po prostu innych nie ma. Demokracja. Grek by się uśmiał.

Pozdrawiam

Stefan W.

poniedziałek, 3 października 2011

Lulu na moście

Szanowny Panie,

w zasadzie tytuł tego wpisu może być mylący. Bo tak naprawdę nie wzgardziłbym też lulu w zbożu, lulu w namiocie czy też lulu w moim ukochanym łóżeczku. Czy w poniedziałek rano powinno to kogokolwiek dziwić? Niby nie... ale... Panie Szanowny - ja jestem jakoś za bardzo zmęczony chyba ostatnio. I co z tego, że po urlopie? Nic nie poradzę. Wszystko mnie męczy. Wszystko mnie irytuje. Wszystko mnie denerwuje. Gdybym miał na składzie kilka Bomb Cara, to bym z chęcią ich użył. A później oczywiście położyłbym się w takim poatomowym leju i zasnął jak dziecko.

A tak w ogóle to chyba w końcu w ogóle nie pójdę na wybory. O! Bo jakoś zaczynam mieć podejrzenie, że skoro wszyscy Ci ludzie, których przecież dobrze znamy jako wiecznych oszustów, mówią mi, że muszę iść po prostu, to coś tu jest nie tak. Współdecydowanie? Demokracja? Przecież to abstrakcja jakaś. A co abstrakcją nie jest? Cyferki nie są (znaczy są, ale to już temat na dłuższą dyskusję). Ja myślę, że to jest po prostu tak, że oni chcą, żebyśmy my ich usankcjonowali. Najzwyczajniej w świecie. Żeby Tusk mógł powiedzieć, że stoi za nim powiedzmy 15 milionów obywateli. Bo brzmi to lepiej niż 5 milionów. A czy jeśli te 15 milionów nawet i pójdzie i odda głos na jego godną pożałowania partię, to znaczyć będzie, że go popierają. Na miłość Boską - nie! Przecież w większości przypadków będzie to oznaczać jedynie niechęć do oddania głosu na Jarka K. tudzież kogoś innego. Oczywiście, że poszedłbym i zagłosował na kogoś. Na kogoś, kto nie jest oszustem i złodziejem. Zaraz mi powiedzą - to skoro uważa Pan, że Tusk jest złodziejem, to niech Pan głosuje po prostu przeciw. Tyle, że przeciw, to jest też za kimś. A ja nikomu nie ufam. O oszustwach oszustów na świeczniku wiemy najwięcej, ale czy możemy mieć pewność, że inni oszustami nie są. Skoro dotarli już do pewnego pułapu w polityce, to przecież muszą być już umoczeni. Czy nie?

No i najważniejsze. Czy brak mojego głosu nie daje władzy żadnej konkretnej informacji? Bo jeśli naprawdę są tak tępi, że jej nie wyłapią, to pójdę i napiszę to na tej karcie...

Ech, zasrana polityka.

Paweł D.