poniedziałek, 31 stycznia 2011

Smrodliwa poczekalnia

Szanowny Panie,

myśli Pan, że to upadek instytucji "czekania"? Tak się zastanowiłem, że właściwie to nie jej upadek, ale lata syte. Czekanie dzisiaj to krówsko spasłe, które ma się dobrze i aż ryczy z zadowolenia. Dlaczego tak sądzę? Nie chodzi tu tylko o to, że człowiek czeka tydzień na Pana wpis na fangę, ale też o możliwości... No bo jest tyle możliwości kontaktu, że jeżeli nie są one wykorzystywane należycie to każdy dzień czekania jest miesiącem. A zatem kiedyś było tak, że nie można było spodziewać się kontaktu, częstszego niż powiedzmy list na miesiąc, albo gdy para zakochana to jednego listu na tydzień. A teraz to gdy nie dostanę w ciągu dnia maila to uważam, że jestem oszukiwany. Zamiast wysłuchiwać dźwięków klatki schodowej to ja nauczyłem się, że klawisz F5 znaczy odśwież i tak mogę przez cały dzień, w koło Macieja...
Ale nie jest tak do końca. Czekanie nie leży w mojej naturze. Właściwie czekania to nienawidzę. Kojarz mi się ze śmierdzącą poczekalnią jakiegoś dworca w małym miasteczku. Miejsce wskazane przez wyższą instytucję do siedzenia i patrzenia na wolno sunące wskazówki zegara. Właśnie zegara, a przecież Pan wie, jak ja nie lubię odmierzania czasu. Jakiegoś sztucznie narzuconego pojęcia, które sprawia, iż żyjemy w poczuciu marnotrawienia go na gry, na kąpiel w wannie, na przyjemności i lenistwo. Jakby to miało być grzechem niewybaczalnym. Nie! To nie dla mnie! Czas, zegar, wskazówki, sekundnik, czekanie nie jest dla mnie. Tęsknota to bardziej. Cierpliwość też, ale nie czekanie. Bo to pojęcie zakłada siedzenie z założonymi rękoma i jedynie wypatrywanie pociągu w poczekalni, który i tak się spóźni, ukochanej która i tak przyjedzie kiedy będzie miała ochotę... Po co czekać? Lepiej z czasu skorzystać, a to na leniwe przyjemnostki, a to na pracę. Jest jednak jedno zagrożenie! Czekanie to takie zamrożenie tego stanu, w którym zostaliśmy zostawieni. Pobudka do życia będzie gdy pociąg nadjedzie, ukochana przyjedzie. Jeżeli jednak nie będziemy czekać, tylko będziemy działać, to może okazać się, że zmieniliśmy się na tyle, iż nie chcemy wsiąść już do tego pociągu, na który czekaliśmy. Ha! I z tą jakże zagadkową i głupkowatą myślą zostawię Pana na kolejny tydzień ;)

Stefan W.

niedziela, 30 stycznia 2011

Dziewczę nie wraca ranki wieczory

Szanowny Panie,

zacznę od tego, że niektórzy ludzie (czyt. Ja) nie powinni mieć w ogóle wolnego. Nie powinni, bo nie mają szacunku dla czasu.

Wczoraj rano odwiozłem rodziców na pociąg do Zakopanego. Później podjechałem do J. Wypiliśmy kawę na stacji metra Pole Mokotowskie. J. poszła do pracy, a ja wróciłem do domu. Było jeszcze przed 10. I to był w zasadzie koniec. Bo później zacząłem nicnierobienie. Grałem na przykład w grę komputerową. Oczywiście chwilami myślałem „może napiszę coś na Fandze?” albo „wyjdę pobiegać”, ale… siedziałem twardo. Później się okazało, że Pan już ma wieczorne plany i z wódki nici. To grałem dalej. I tak o 22 poszedłem się kąpać. Leżałem w tej wannie z dobijającym uczuciem, że właśnie skróciłem swoje życie o 12 godzin. Bez żadnego przymusu. Tak sam z siebie. W tym ponurym nastroju zasiadłem przed telewizorem i włączyłem sobie „Człowieka z żelaza”. I tu pojawiła się myśl także z czasem powiązana… odkrycie właściwie. Całkiem błyskotliwe – pozwolę sobie rzec.

Otóż, Panie Stefanie, w ciągu naszego – jeszcze przecież całkiem krótkiego – życia, byliśmy świadkami upadku instytucji czekania. Oczywiście, powie mi Pan, że głupoty gadam – Pan przecież czeka na Panią Martę. Umiera Pan z tęsknoty. Wariacji Pan dostaje. Ale, ale…

Pan pomyśli, jak to czekanie wyglądałoby 20 lat temu. Czy wiedziałby Pan, że Pani Marta odbyła samotną podróż na wyspę z najmniejszym lądowiskiem świata? Nie. Historie Pani Marty by się kumulowały. Nic by Pan nie wiedział. Nic, a nic. Nie wiedziałby Pan, co czeka Pana po powrocie małżonki. Czy będzie jeszcze tą samą kobietą? A w zasadzie – kiedy dokładnie wróci? Siedziałby Pan w pustym mieszkaniu. Patrzyłby Pan w ścianę. Czy to już dziś? Coś tylko zastukałoby na klatce schodowej, a Pan biegłby już do judasza. Wyjrzałby Pan na korytarz. A – to ta Kozłowska spod 4. Stara wariatka. Co się tak szwęda wieczorami? Siedziałaby już w domu – przecież ledwo co się kraćka i tylko hałas na schodach robi. Siedziałby Pan zatem dalej. Nie mógłby Pan zadzwonić na komórkę. Nie mógłby Pan wysłać esemesa. Patrzyłby Pan w okno. Wyobrażałby Pan sobie, że nagle ktoś puka do drzwi, Pan biegnie, otwiera, a tam stoi Ona. Uśmiecha się i rzuca Panu w ramiona. Ale nie. To tylko wyobraźnia. Prawda byłaby taka, że musiałby Pan tak siedzieć każdego wieczoru. Wrzesień. Październik. Listopad. Grudzień. Styczeń…

Ja bym na Pana miejscu zaczął już wtedy grać w gry komputerowe. Chociaż – czy my jesteśmy jeszcze 20 lat temu, czy już wróciliśmy?

Bo dziś to czekanie, to już takie inne. Czy nie?

Paweł D.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Kogiel super ekstra mogiel

Szanowny Panie,

tylko cieszyć się z tego rozchwytywania. Nic nie robi lepiej podniesieniu samooceny pracownika niż bijatyka pracodawców o jego skromną osobę.

Czytam, że i Pan ma różne głupie myśli w głowie w momencie stabilizacji. Ja co prawda jeszcze nie widziałem swojej wypłaty, więc jeszcze muszę trochę poczekać na poczucie pełniejszego niż zwykle portfela, ale już zaczynam powoli szaleć. Ech... ta moja awanturnicza natura. Kryzys miałem w miniony czwartek. Nałożyło się na to kilka czynników. Decydujące były dwa. Jeden taki, że był to mój pierwszy dzień wolny od ponad tygodnia, a drugi że kazano mi przyjść do pracy. To uczucie, iż miałem mieć spokój, a go nie będę miał dobiło mnie. No i w nocy z czwartku na piątek nie spałem. Byłem o włos od rzucenia wszystkiego w cholerę. Pokusą był ten nieszczęsny żaglowiec Chopin, bo znów kompletowali załogę na naprawę i napisali żebym przyjeżdżał. Panie Pawle zapewne pańska wyobraźnia jest w stanie wyobrazić sobie jak mocno walczyły we mnie dwie natury. Błogosławiony niech będzie Wojeciech Mann i jego trójkowy piątkowy program. Dopiero on ukoił moje myśli i rzucił je na inny tor. Dzięki niemu poszedłem spokojnie do pracy i jakoś to wszystko w sobie przezwyciężyłem. I dzisiaj po niemal dwóch tygodniach pracy, czasem od ósmej do dwudziestej czwartej mam dzień wolny. Hurra! Hip Hip! Hurra!

Dzień wolny zacząłem od ćwiczeń, a potem zniszczeniu ponad trzystu brzuszków i innych gimnastyk. Zniszczyłem swoją pracę koglem-moglem. Nie jadłem tego przysmaku od czasów... uuu... dziecięcych (chyba). A kiedyś tak za nim przepadałem. Na dwa żółtka, wsypywałem sześć! łyżeczek cukru i małą łyżeczką kręciłem, tak długo aż masa była biała. Żartuję nigdy nie wytrzymywałem do momentu białej masy i zjadałem tą kaloryczno-cholesterową bombę znacznie wcześniej, w zasadzie zaraz po rozpoczęciu kręcenia. Nigdy nie chciało mnie się ubijać piany widelcem, a także rzadko dodawałem kakao. No i właśnie dzisiaj wszystko zepsułem bo przedobrzyłem. Uznałem, że mój kogiel będzie super ekstra moglem. Ukręciłem go na biało maszynką, maszynką też ubiłem pianę, dodałem do tego łyżkę kakao i jakiś likier. Wszystko wyszło pysznie, ale po trzech łyżeczkach miałem tego dość. Za słodkie, zbyt wymyślne. A wystarczyło ukręcić tylko te żółtko! Chociaż pewnie i wtedy by mi nie zasmakowało. Smutna to prawda, że to co było najlepszym na świecie przysmakiem w wieku dziecięcym, potem jest nie do przełknięcia. Z resztek mojego kogla-mogla zrobiłem ciasto, a raczej zakalca doprowadzając kuchnię cioci do stanu opłakanego. Na szczęście nie dowie się o tym, bo akurat jej nie było. He he he...

Co by tu jeszcze... acha muszę się Panu przyznać, że chcę zobaczyć kolibra! To od wczoraj symbol tego, do czego będę dążyć. I powiem Panu więcej. Ja tego kolibra w tym roku jeszcze zobaczę i to nie w ZOO.

Obiecuję

Stefan W.

niedziela, 23 stycznia 2011

Whole Lotta Work, czyli o finansach i bębniarzach

Szanowny Panie,

takie to właśnie błogosławieństwo, że siedzę w tej pracy i siedzę, no i ostatecznie, nawet jeśli już do Pana piszę, to też z pracy. Tak, tak. Niedziela za biurkiem. Fuj. Chociaż - lepsza niedziela niż inny dzień. Bo, może to i herezja, ale ten siódmy dzień tygodnia kojarzy mi się z nudą. A tak, przynajmniej ktoś mi za to zapłaci. A skoro już przy tym jesteśmy - to płacić chcą mi teraz wszyscy. Co to za logika tego świata głupiego? Jak przez półtora roku szukałem stałego zajęcia, to nic. A teraz? W nowej pracy, po zaledwie miesiącu, dostałem podwyżkę i pochwałę (cóż, szybko załapałem ten patent, że "klikają się cycki i dupy" - swoją drogą, to przecież niezbyt skomplikowane). Ale, ale... czy większe zarobki zmotywują mnie do cięższej pracy? Może i by mnie zmotywowały, tylko... ano właśnie - stary pracodawca się o mnie upomniał. No i daje więcej. Co też mam uczynić teraz? Chyba już wiem, ale informacje te są nieoficjalne, więc ich w sieć puszczać na razie nie będę. A, i byłbym zapomniał, miałem też jeszcze dwie inne propozycje pracy - ha! Hmm... jak sam Pan wspominał - chwalipięta jest przeklęta. Zatem koniec z tym.

Inna rzecz, że kiedy już mi się sytuacja ustabilizowała i wydaje się, iż będę miał już, co do garnka włożyć... to znów gdzieś w głowie pojawiają się myśli głupie, więc nie wiadomo, jak się to wszystko skończy.

No. Tak myślę jeszcze - czegoż to Panu z nowości nie pisałem... ale chyba niezbyt wiele tych nowości. Najważniejsza to chyba ta, że moja rodzona siostra będzie miała we wtorek swój radiowy debiut (Radio Kampus 97,1 FM - równo o północy!) Tak, tak - nie mylą Pana oczy! Kiedy już będzie po emisji, to z pewnością wrzucę link do audycji na bloga, żeby Pan (i wszyscy czytelnicy), mogli z podziwem wysłuchać wykładu o wielkich perkusistach rocka. Swoją drogą - niebywałe, czym zajmują się po pracy poważne farmaceutki, czyż nie?

Pozdrawiam,

Paweł D.

PS. Biedronka to wspaniały sklep - jakież oni mają tam niskie ceny! Można np. kupić grzańca za jedyne 7,88 (a smakuje, jak każdy inny).

niedziela, 16 stycznia 2011

Praca to błogosławieństwo

Szanowny Panie,

fajnie wyszedł ten niedzielny wpis. Był idealny. Skacowana niedziela, dotknęła mnie o tyle, że musiałem być w pracy. Ciężka głowa na drewnianej szyi, pulsujące oczy i trawiony alkohol między zębami, nieudolnie przykryty ostrą miętową pastą do zębów. Poniedziałek ten zwyczajny i nudny. Szary, bo rozpoczęty od jazdy w przepełnionym autobusie na przepełnionej gutkowskiej drodze w kierunku Olsztyna. Korek zmęczonych twarzy, skonanych faktem, że wczoraj jeszcze leżeli do góry wentylem, przekładając boczki z kanapy, na fotele, nic kompletnie nie robiąc. Poniedziałek to taka znienawidzona rozbiegówka. Musi być choć jeden taki dzień w tygodniu, w którym życie w pełni uświadamia nam swoją nieuchronność i przyziemność. Padło na poniedziałek! I nic nie dadzą nowomodne kalendarze, które chcą nam wcisnąć kit, że tydzień tak naprawdę zaczyna się od niedzieli. Denerwują mnie te kalendarze. Wychodzi na to, że jesteśmy starego wyznania i mamy Szabat. Kto to wymyślił, żeby zaczynać tydzień od święta i kończyć je świętem? Poniedziałek musi być pierwszy i już. Zwlec się z łóżka, dojechać do pracy, wleźć na te piętro, na te swoje krzesło, przed ten swój monitor i znów zacząć zwyczajną harówkę. To jest ten dzień, w którym ludzie nie czują tego, że praca to w sumie błogosławieństwo.

Salam alejkum

Stefan W.

sobota, 15 stycznia 2011

Dzień, którego nie było

Szanowny Panie,

mogłem wziąć przykład z minimalistów i wczorajszego wieczora ograniczyć ilość przyjmowanej do organizmu wódki. W ten sposób faktycznie podarowałbym sobie trochę czasu – cały dzień. Dziś bowiem jest dla mnie dniem o wartości zero. Zbiorem pustym. I w tym niebycie pogrążony, staram się przetrwać do jutrzejszego ranka.

Przypominam też sobie, że kac może być jednak przyjemny. Budzę się nad morzem. Głowa pęka. Idę do sklepu. Kupuję maślankę i piwo. Idę na plażę. Otwieram maślankę. Poranna bryza orzeźwia. Zakupione produkty łagodzą skutki spustoszenia organizmu, do którego dopuściłem wieczorem. Spoglądam na morze. Może marzę, może myśli uciekają mi. Może tworzę w głowie powieść, może tylko na jawie śnię. Grunt, że jest dobrze.

Kac to zmora czasem jest. Budzę się w swoim pokoju. Nie, nie. Ojciec mnie budzi. I mówi, że mam iść pod prysznic, bo wali ode mnie jak z gorzelni, a przecież do pracy muszę ruszać zaraz. No to ruszam. Pod prysznic, a później do pracy. Pracuję w sklepie ze śrubkami. Całe szczęście, że nie ma dużego ruchu. Dzięki temu mogę wyskoczyć do sklepu. Kupuję maślankę i sok pomidorowy. Rozbieram godziny na minuty, a minuty na sekundy. Kto by pomyślał, że osiem godzin trwa całe długie dwadzieścia osiem tysięcy osiemset sekund. Wieki całe. Jeszcze na dodatek trzeba ukrywać, że w żyłach procenty pływają wciąż. Tragedia.

Kac domowy, to kac bezpieczny. Można go trochę przespać. Trochę przejeść. To kac marnotrawny.

Od jutra znowu nie piję.

Pozdrawiam,

Paweł D.

piątek, 14 stycznia 2011

Małe, malutkie, maciupeńkie... współczesne kurzołapki

Szanowny Panie,

zna mnie Pan na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż portki Krystyny Jandy w "Człowieku z Marmuru" interesują mnie jak zeszłoroczny śnieg. Chociaż, zeszłoroczny śnieg interesował mnie dużo bardziej, niż jej gacie w tym filmie. Po moim zeszłoniedzielnym debiucie telewizyjnym taki temat jaki Pan rozpoczął, a mianowicie o wizerunku, jest bardzo na miejscu. Bo widząc siebie w telewizji uznałem, że moja wyględna samoświadomość była znacznie większa niż rzeczywistość. Znaczy, sądziłem że jestem znacznie bardziej przystojny. To oznacza dwie smutne rzeczy: po pierwsze jestem narcyzem, po drugie żyłem tyle lat w błędzie a zatem byłem "śmieszny". Jest nadzieja na ratunek. Wygląd mogę poprawić odpowiednim ubiorem. Patrząc na telewizyjne gwiazdy i ich styl, sposób ubierania, to coś czuje, że czeka mnie żałosna przyszłość. Ha ha ha... Stefan i telewizyjna gwiazda. Łzy śmiechu w mych oczodołach się pojawiły he he... Dobra koniec żartów. Teraz na poważnie.

Wiem! Wiem już jak możemy nazwać naszą epokę, dekadę, ostatnie lata. Do czego dążymy i jak będą nas w przyszłości postrzegać. Doszedłem do tego, dzięki kochanej Trójce. Tam była audycja o minimalistach. Ludziach, którzy ograniczają swoje posiadanie do stu przedmiotów. Uważają, że wszystko PONAD jest zbędne. Myśl jest taka, że na każdy przedmiot potrzebujemy czasu. Wymaga od właściciela poświęcenia odrobiny chwili, chociażby po to, aby wytrzeć go z kurzu, aby na niego spojrzeć, aby przy nim posiedzieć. Jeden przedmiot to mało czasu, ale już wiele przedmiotów, wiele małych cząstek czasu, TO już cała godzina, dwie, dwanaście, doba, tydzień. A zatem wedle minimalistów tracimy czas, a mamy tylko jedno życie. Aby zyskać czas trzeba się pozbyć przedmiotów. Zostawić tylko te które są najważniejsze. Oczywiście posiadanie tylko stu rzeczy jest taką próbą, sprawdzeniem się. Nie trzeba iść w skrajność, jeno tylko zauważyć, zdaniem minimalistów, fakt iż przedmioty kradną czas. Gdy o tym słuchałem to mnie oświeciło. Przecież w architekturze - tradycyjnym wyznaczniku trendów, epok i innych tym podonych spraw - jest moda na minimalizm. Nawet warszawskie muzeum sztuki nowoczesnej będzie minimalistyczne. Aaaa... czy Pan widzi to co ja... sztuki nowoczesnej = MINIMALISTYCZNEJ. Chociaż zdaniem kolegi M. z Olsztyna, lepiej ten okres nazwać Ponowoczesnością. Coś w tym jest... Ponadto technika... sprawia, że wszystko jest mniejsze: komórki, komputery, kamery... Małe, malutkie, maciupeńkie... współczesne.

W życiu codziennym też zauważam tendencje do minimalizmu. Na przykład moja teściowa. U mamy nie uchowa się żaden zbędny przedmiot. Wszystko najpierw ląduje w piwnicy, gdzie przechodzi kwarantanne, jeżeli okaże się, iż można bez tego żyć to ląduje na śmietnisku. Po co to trzymać w domu, jak tylko łapie kurz? Teściowa świetnie gotuje, naprawdę świetnie, problem jest w tym (wybacz mamo), że ma tak wyrobione oko, iż doskonale wie ile kto zje. A zatem ugotuje zawsze tyle, że potem nic nie zostaje na stole. Czy to nie minimalizm? To jest właśnie kwintesencja naszego czasu. Niepotrzebne kurzołapki na śmietnik. Po co gotować więcej? Żeby podjadać z lodówki, a idź Panie....! Nie byłbym sobą, gdybym nie odniósł mej osoby do minimalistów. Mój rodzinny dom jest zaprzeczeniem tego co piszę. W domach mojej mamy, babci, wszystkich cioć i wujków, przedmiotów jest tyle, że aż współczesny człowiek by się przestraszył. Sam lubię kurzołapki (zbieracze kurzu), najchętniej miałbym w domu bibliotekę, uwielbiam stare przedmioty. Nie chcę jednak wyłączać się z współczesnego życia, więc wpadłem na pomysł jak mam się odnaleźć tu i teraz. Może i Pan oraz inni panowie skorzystają z mojego pomysłu. Otóż na razie jestem właścicielem jednej żony, a zatem jestem minimalistą, to że ona jest posiadaczką wielu przedmiotów, to już nie moja sprawa. Naciągane? Trochę bardzo tak.

Hejah, hej

Stefan W.

środa, 12 stycznia 2011

Człowiek z poliestru

Szanowny Panie,

osłupiałem! Prawdziwy z Pana talent dziennikarski! Jakie oko latające?! No, lekko może drgnęło, ale zasadniczo – istna perfekcja! Ja bym umarł z nerwów.

No. A co tam z nowości? Opowie Pan coś? Bo ja powiem Panu, że jakoś nie jestem w nastroju do wynurzeń ani szczególnego roztrząsania rzeczywistości. W zasadzie powinno to oznaczać, że w ogóle nic dziś nie napiszę, ale pomyślałem, że nie mogę przecież Pana zasmucać. No i ten konkurs!

Podobnie jak Pan, nawiążę zatem do filmu, który właśnie obejrzałem, a mianowicie „Człowieka z marmuru”. Nie. Nie będzie o polityce, przodownikach pracy ani historii… no może o historii w pewnym sensie… ale to też tak nie do końca. Będzie o strojach! A dokładniej o spodniach Krystyny Jandy – ależ ona ma tam wypasione dzwony! W ogóle wygląda tam strasznie fajnie (chociaż normalnie to za nią nie przepadam)… ale te portki – marzenie! Wiem, wiem – zachowuję się jak baba. No cóż. Musi Pan jednak przyznać sam, że na co dzień to raczej do strojnisiów nie należę. Wprost przeciwnie. Nawet tak dziś zacząłem nad tym trochę ubolewać. Przecież ludzie jednak postrzegają mnie przez moją zewnętrzną skorupę. Kto dostrzec może, że w środku tkwi takie cacuszko, jeśli na zewnątrz jeden bałagan, hm? No, może nie jest też tak całkiem źle, ale trochę denerwuje mnie to, że jestem obecnie kompletnie bezstylowy. Miałki. Neutralny. Jednym słowem – nijaki! Zupełnie nie jak Krystyna Janda! Bez sensu. Ech, zresztą w tych 70. to oni mieli zupełnie inną modę. Jak Ci wszyscy ludzie wyglądali – bomba po prostu! A teraz spojrzeć na te warszawskie ulice – chaos, festyn, badziew, kompletny bałagan. Okropnie to wszystko się prezentuje. Patrzeć nie można! Hm… chyba dorzucę do postanowień noworocznych punkt: zacząć dbać o wygląd zewnętrzny. Tak zrobię.

Ach. Szukam jakiegoś dobrego zdjęcia z tymi dzwonami, ale jakoś ‘Google’ dziś oporny. No nic, pewnie i tak Pan film widział, tylko jak Pana znam, to na taki szczegół uwagi Pan nie zwrócił.

Dziś tylko tyle.

Paweł D.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Oko mi lata

Szanowny Panie

ale jest Pan monotonny z tym liczeniem komentarzy. Jak w czymś tylko odrobinę okazuję się lepszy od Pana to już mi Pan wytyka. I wtedy istne pospolite nabijanie komentarzy, aby czuł się Pan zadowolony i przypadkiem jadąc samochodem, nie popełnił Pan błędu prowadząc. Bo przecież nie chcielibyśmy, aby przedwcześnie zszedł Pan z tego świata. Tyle przed Panem możliwości, tyle radości i smutków. No już się niech Pan nie droczy... Co ja tam miałem?

Acha! Miałem odpowiedzieć jak to z moimi dziećmi będzie. Pan oczywiście żartuje, bo niby skąd mam wiedzieć? Nigdy dzieci nie miałem i nie wiem jak się będę zachowywał w konkretnych sytuacjach. Oczywiście wiem, że nie chciałbym być kumplem dzieci, bo mam własnych kumpli i one będą miały swoich. Wiem, że nie ułatwiałbym im wielu rzeczy, wychodząc z założenia, że bardziej wartościowe jest to, co sami zdobędziemy i sobie wypracujemy. Z drugiej strony stawałbym na rzęsach, aby miały jak najłatwiej w życiu. Kur... zapiał i zaśpiewał. Nie mam pojęcia jak bym się zachowywał dopóki nie będę ich miał.

Wyczuł Pan temat z tą nieśmiertelnością. Bo właśnie oglądałem film "Mr. Nobody". Mój brat Konrad uznał go za film dla Emo. I ma trochę racji. Jest to cudo, które przypomina odrobinę "Efekt motyla", ale jest znacznie gorsze, a zatem dla Emo! Wracając do treści to opowiada historię człowieka, który zna wszystkie możliwości swojego życia. Żyje on w czasie, w którym ludzie pokonali śmierć. Nie umierają. Tylko, że on jest ostatnim człowiekiem, który umrze. W dodatku facet ten zna wszystkie wersje życia w zależności od wyborów jakich w życiu dokonał. Może dlatego chce umrzeć? Wyobraża Pan sobie taką tragedię? Załóżmy, że zamiast jechać na wycieczkę dookoła Europy, zostaje Pan w pracy i wie Pan jak to się dla Pana skończy. To smutne znać konsekwencje każdego wyboru, każdej sekundy życia. Nie ma zaskoczenia. Dla tego człowieka najpiękniejszym dniem życia jest dzień jego śmierci, bo dopiero TO go zaskoczy. Niestety w chwili śmierci cofa się czas, a zatem i on ożywa, w dodatku się śmieje. Skoro, jak napisałem, był to film dla Emo, to ja za bardzo końcówki nie rozumiem, ale nie o to chodzi. Idzie mi o to, że przecież śmierć nie może przerażać. Gdy umrę są dwa wybory, albo jest życie wieczne, albo go nie ma. W pierwszym wypadku czekać mnie będzie wielkie szczęście, w drugim i tak nic nie będę czuł, więc czym się tu przejmować? Życie wieczne tutaj na ziemi... brrr... przeraża mnie ta myśl. Chyba by się skończyło tak, że nikt by nie cenił życia. Wiadomo... jeżeli ktoś ma czegoś za dużo to mu w dupie się przewraca.

Na koniec mam dla Pana prawdziwy skarb. Proszę koniecznie przesunąć suwak na 8 minutę i 29 sekundę:

http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/9111-godz-1830/3773089

Czy dostrzegł Pan, jak mi oko lata?

Stefan W.

sobota, 8 stycznia 2011

Tysiąc lat do nieba (trzy kroki do piekła) i w prawo

Szanowny Panie,

jak to możliwe, że ma Pan więcej komentarzy niż ja? Czuję się nieco zaniepokojony. Ale temat faktycznie ciekawy. Dzieci. Skąd to nagle się urodziło? Przecież jeszcze za młodzi jesteśmy na dzieci, Panie Stefanie! Prawda? Czy to może znów wychodzi moje całkowicie niepraktyczne podejście do życia? Nie myślałem o pracy i jak mi się teraz wszystko koleboce? Nie myślę o emeryturze, a to przecież tylko mrugnięcie okiem. O, i już!

Śniło się Panu kiedyś, że jest Pan już bardzo stary? Ja raz tak miałem – tak bardzo realistycznie. Że się obudziłem i miałem jakieś 90 lat. I myślałem o tym, jak pięknie to było, kiedy jeszcze byłem młody. Powiem Panu, że poranek po tamtej nocy był dla mnie wyjątkowo miły. Cieszyłem się z odzyskanego życia. Ale przecież kiedyś nadejść to musi. No, chyba że okaże się, iż wcześniej wydarzy się jakaś mała tragedia i zdmuchnie mnie z tego świata. Myślę o tym prawie za każdym razem, kiedy jadę samochodem (bądź autobusem). Do diabła – przecież kiedyś ktoś musi popełnić ten mały błąd i nagle wszystko… pach! Na moje nieszczęście prawie codziennie czymś jeżdżę, co tym samym czyni moje życie wyjątkowo stresującym. No i też tak myślę o innych. Na nich też to czyha. Bezpieczny nie jest nikt.

Jak by to było, gdyby śmierci nie było? Dziwnie jakoś być by musiało. Tak bez końca. Dziwnie. Nieludzko.

Skoro już Pan jednak chce dyskutować o tych dzieciach, to proszę mi powiedzieć, czego w pierwszej kolejności chciałby Pan nauczyć swojego potomka? Czy chciałby Pan, żeby brzdąc był taki jak Pan? A może nie? Może to dziecko musiałoby wziąć na ramiona ciężar Pana niespełnionych ambicji, co? Eee… pewnie nie. Znając Pana, to byłaby raczej opcja „samopas”. Lub układ kumpelski. Oglądałby Pan pewnie z juniorem Cartoon Network, jeździł na stopa po Europie, a później nawet palił marihuanę. Czy nie? Udawałby Pan osobnika poważnego? Wymagał? Egzekwował?

Ja nie mam na to pomysłu.

Paweł D.

czwartek, 6 stycznia 2011

Słuchajmy się reklam

Szanowny Panie,

ja tu się staram Pana zmotywować a Pan za plecami upublicznia moje karkołomne próby sprawienia, aby był Pan w końcu systematyczny, aby nie porzucił Pan zaczętej roboty... ech tak się nie robi. I jeszcze mi Pan wygarnia od "tykania", że my nagle na "ty" jesteśmy. Tak stawia Pan sprawę? I dobrze. Przynajmniej się Pan zmusił i nakreślił parę słów.
Co do bloga roku to chciałem, aby poczuł Pan dreszczyk emocji. Emocji, które Pana zmobilizują. Ale chyba popełniłem błąd, bo zapomniałem, że jest Pan z tych których presja otoczenia działa nie mobilizująco, a raczej zmusza do wycofać się w bezpieczny kąt. Pamięta Pan naszą próbę dostania się na Hamleta? Jak ludzie rzucili się na otwartą bramę, a my stanęliśmy na końcu kolejki Teatru Wielkiego? Jakaś Pani pochwaliła nas i wyzwała od kulturalnych młodzieńców. Ta nasza ówczesna skromność sprawiła, że i tak dostaliśmy się na sztukę i to z pożytkiem dla jej samej, bo to my jako pierwsi wstaliśmy i na stojąco oklaskiwaliśmy wspaniały spektakl. Recenzje były wyśmienite, ale nie doczekaliśmy żadnego wynagrodzenia jako klakierzy.

Gdy tak piszę o Pana cechach charakteru, to zastanawiam się jak Pan jako Polak reaguje gdy społeczeństwo wywiera na Pana presję za pośrednictwem reklamy. Mowa tu o tym:

http://www.youtube.com/watch?v=NdlBN80oHys

Komu się nie chce oglądać, to powiem tylko, że jest to film mówiący, iż należy zabrać się do "przyjemnej" roboty, bo jeżeli tego nie zrobimy to za parę lat nie będzie nas kto miał utrzymywać. To tragedia dla funduszy emerytalnych. Teraz (dowiadujemy się z reklamy) na jednego emeryta pracują cztery osoby! W roku 2050 będzie pracowała tylko jedna. Gdy zapytamy się naszych babć i dziadków to zapewne odpowiedzą nam, że jesteśmy w czarnej dup.. Tfu... oni są (przypominam, że na jedną emeryturę pracują cztery osoby) JUŻ w czarnej dup.. a my będziemy po prostu w czarnej i w dodatku brudnej dup.. Takie miejsce może się wydawać nam obrzydliwe, ale tak będzie i nie ma na to ratunku, chyba że tak jak chce reklama weźmiemy się do tej jakże przyjemnej roboty. Nie wiem czy te apele wystarczą. Raczej nie. Przecież wszyscy mówią, że Państwo nie sprzyja rodzeniu dzieci. Kobiety chcą przecież realizować się nie tylko jako matki. Mężczyźni wolą aby ich Panie zachowały dziewczęce kształty jak najdłużej. Słowem błędne koło. Rozumie się, że w takich warunkach do niczego nie dojdziemy. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł jakiegoś lekarstwa na tą ludzką niemoc. Mój pomysł jest dwu stopniowy. Wymyśliłem co następuje: po pierwsze Państwo powinno opodatkować środki antykoncepcyjne i to tak znacznie, że nie opłacałoby się ich używanie. O Aids, jak Pan z pewnością zauważył, już się nie mówi, więc nam nie zagraża. A zatem środki antykoncepcyjne należy wyeliminować. I teraz należy zadbać o seksualność Polaków. Są różne metody. Można na przykład podawać tłuszcz delfina słodkowodnego żyjącego w rzece Amazonce, który to delfin podobno jest bardzo płodny i miejscowi używają jego tłuszczu do polepszenia swoich seksualnych wyczynów. Transport byłby drogi, więc odpada. Można też wysyłać Polaków na przymusowe wakacje w ciepłe kraje. Wiadomo, że słońce i lazur sprawiają iż chęć do życia wraca a zatem do igraszek również. Jednak zapewne Minister Finansów nie zgodziłby się na opłacenie takich wypadów. Uznałem zatem, że jako społeczeństwo lubiące się w telewizji od godziny 23 do 2 w nocy na wszystkich kanałach powinny być puszczane filmy pornograficzne. Na TVP Kultura... Erotyczne. Tak, tak... Pamięta Pan mój wpis o Pętelkach na trawie, kiedy to psioczyłem na pornografię, ale cóż, nie ma co ukrywać, trzeba ratować nasze przyszłe emerytury, więc Państwo powinno zaangażować się w promocje pornografii. Nie ma jak cycki na ekranie! Pobudzeni mężczyźni, będą chętniej spoglądali na swoje partnerki. Partnerki będą chętniej przyglądali się swoim znudzonym mężom. Ludzie gotowi będą do szaleństw i eksperymentów. Od razu Panu napiszę, iż nie przekonują mnie przykłady zagraniczne np. niemieckie, gdzie pornografia jest rozbudowana a problemy z liczbą urodzeń jest taki jak wszędzie. Polska to nie Niemcy. Mamy więcej fantazji, która odpowiednio połechtana sprawi cuda.
Mnie oczywiście to wszystko niepotrzebne. Wyżej wspomnianej reklamy posłuchałbym nawet bez pornografii w telewizorze, ale co ja biedny mogę zrobić? I z tym pytaniem bez odpowiedzi zostawię Pana w pierwsze po latach święto Trzech Króli. Święto narodzin, ale nie tych domowych czy stajennych... święto narodzin dla świata. Bo czy dziecko, nawet jeżeli nie jest boskie, nie jest stworzone dla świata, a świat dla niego? Czy Królowie nie są przedstawicielami świata, który z radością czeka na każde nowe życie. Pewno to zbyt daleko idąca interpretacja. Ale co tam? To mój wpis, więc mogę wszystko.

Wszystkiego dobrego

Stefan W.

środa, 5 stycznia 2011

Zdradzieckie nasienie

Szanowny Panie,

Widzę, że tak się Pan za mną stęsknił, że zaczyna już Pan mi tu jakieś paszkwile za plecami „naszych licznych czytelników” przekazywać. Ja to nawet rozumiem, ale mimo wszystko to trochę nieładnie. Pozwolę sobie zatem złamać wszelkie zasady dobrego wychowania i… zdradzę całemu światu, co też tam Pan nabazgrał. Nie po to (Boże broń), żeby tu Pana jakoś piętnować. Po prostu nie chcę, aby ktokolwiek zainteresowany poczuł się zagubiony, a przecież odnieść się do Pana zrzędzenia muszę. Zatem:

Obiecałeś mi napisać coś na fandze, a tu dupa blada. Widzę że muszę cię przycisnąć.

Po pierwsze. Gdzie u licha podziała się forma grzecznościowa?! Pan sobie nie pozwala za bardzo. O! Po drugie. Biję się w pierś. Faktycznie, obiecałem pisać regularnie. Nie Panu jednak obiecałem, lecz sobie. No, ale fakt faktem. Pierwszy tydzień nowego roku i już muka. Będę się strać. Więcej obiecać nie mogę. I tu:

Robimy tak, że niezależnie czy by się paliło, lub waliło piszesz w czwartki, soboty i wtorki. Ja piszę w poniedziałki, środy i piątki.

W zasadzie podoba mi się Pańska determinacja. Ale takie sztywne reguły? No, nie dam tak rady. Poza tym, nawet gdybym chciał wcielić w życie takie postanowienie, to od strony technicznej może być to po prostu niemożliwe czasem. I co wtedy? Zawali się to, jak jakiś domek z kart. Zatem – nie, nie, nie.

Niedziela to dzień Pański więc nic nie piszemy. Umowa stoi?

Nie.

Pisz cokolwiek - nawet krótkiego, bo inaczej nasi liczni czytelnicy się rozproszą i będą szukać innych rozrywek ;)

No, tu ma Pan znowu rację. Niestety systematyczność to podstawa sukcesu. Coś zatem czuję, że nie dostaniemy tej nagrody. „Fanga” nie będzie Blogiem Roku… cóż za smuteczek. Skoro już jestem przy temacie tego konkursu to, co też Panu do głowy strzeliło z tą kategorią? "Absurdalne i offowe"? A z której to strony jesteśmy absurdalni lub offowi. W zasadzie kategorii "absurdalny"w ogóle nie jestem w stanie rozszyfrować. Myślę jednak, że musielibyśmy pisać tak, żeby nikt nie wiedział, o co kaman. Nasz blog mógłby nazywać się wtedy tak: ..-. .- -. -.. .- .-- -. --- … (to kodem Morse’a). Tylko Pan pomyśli, ile wtedy by nam zajmowało pisanie do siebie. I kto wtedy by nam to czytał?

Więc absurdalni chyba nie jesteśmy. Bo to na pewno trzeba wpaść na coś jeszcze dziwniejszego. Pan nie wie, co to teraz ludzie wymyślają? Proszę zajrzeć na internet. No, a offowi? Oj, to już w ogóle przegięcie. Żeby być takim - wie Pan – „off”, to trzeba z kolei spełniać bardzo sztywne zasady. Nie wiem do końca jakie, ale z pewnością trzeba lubić „Teatr Dramatyczny”, być obcykanym w kwestiach „genderowych” i robić różne nieprzyzwoite rzeczy, których ustatkowanym Panom w średnim wieku na pewno nie przystoi robić. No i rzecz jasna trzeba to opisywać!

A „blog prywatny”… bardzo dobra, konserwatywna kategoria. Nazwa stosunkowo zrozumiała. Niezbyt wymagająca. Z moimi szowinistyczno-ksenofobicznymi poglądami czułbym się w niej zdecydowanie bardziej na swoim miejscu. Hm… chociaż z drugiej strony – co to w ogóle są za konkursy głupie? Co to za „sprawianie zawodu naszym czytelnikom”? Widzę, że powoli gubi Pan z oczu ideę czystej wymiany myśli pomiędzy starymi kolegami. Kupczenie zostawmy kobietom. Ech. Jest Pan kulą u nogi czasami, Panie Stefanie.

A teraz przejdźmy do podsumowań! Mówi Pan, że minęła kolejna dekada. Szukał Pan z olsztynianami nazwy dla „tych 10 minionych lat”, ale… czy przypadkiem nie jedenastu? Do jakiej dekady zaliczy Pan rok 1960? A rok 1970? Hm… a w takim razie jeśli rok 2000 należy do tej samej dekady, co rok 2010, to chyba coś przydługie to dziesięciolecie, co? Ale ja tak gdybam, bo może ktoś powiedział, że tak być musi, a ja o tym nie wiem? Coś jednak czuję, że teraz czeka nas z kolei najkrótsza dekada w tym stuleciu. No, ale miało być o nazwie. Tak. Tak… Tak… Nie wiem kompletnie, z czego będzie sławna ta dekada. Jak ją określić? A jak ją określają inni? Pewnie Pan o tym robił reportaż, to Pan wie. Osobiście nazwałbym te lata „dekadą więdnącej młodości” lub „przebudzenia z lat szczenięcych”. Ale to raczej nie może tyczyć się świata całego. Dekada terroryzmu? Dekada fejsbuka? No w zasadzie też dobre. Czemu nie? Dlaczego to miałoby być nudne? Raczej nie jest. Widzi Pan, my to znamy po prostu, dlatego nam się to wydaje mało atrakcyjne. Ale… może za 100 lat przeglądanie naszych profili na fejsbuku będzie dla naszych pra pra fascynujące (to myśl Panny J. – żeby nie było, że podbieram patenty)? A muzycznie? Nad tym dopiero myślę, bo w audycji podsumowanie dekady jeszcze przed nami. Tymczasem…

…czekam na szybką odpowiedź!

Pozdrawiam,

Paweł D.