wtorek, 25 grudnia 2012

Siergiej i brzydula

Szanowny Panie,
widzę, że w choinkowych wyborach są Państwo podobni do mnie. Pisałem już o poszukiwaniu atmosfery świąt. I tym razem się nie zawiodłem. A wystarczyło pójść kupić choinkę! Na jej poszukiwanie przeznaczyłem godzinę czasu i 40 złotych. Wiedziałem, że ma być w doniczce - bo stojaka nie posiadam. I to w zasadzie tyle! Gdy wybrałem się na pole zaaneksowane przez zmarzniętego sprzedawcę drzewek, wiedziałem, że dalej szukać nie będę i to jest miejsce przeznaczenia. Choinki stały w równym szpalerze i każda była podobnym do drugiej drapakiem. Może dlatego najbardziej chciałem mieć tą ostatnią, przysłoniętą i przyciśniętą przez rządek choinek z jednej strony i metalowy płot z drugiej. Ostatnia w kolejce, jej los wydawał się mi najmniej obiecujący. Tak to ona! W zasadzie ona znalazła mnie i tym podobne bzdury, przeszły mi przez myśli. Skoro żeśmy się odnaleźli, to wyciągam ją najdelikatniej jak mogę. Chwytam jak dziewczynę, aby nie pogiąć sterczących do góry gałęzi, aby nie naruszyć struktury igieł i nie zniszczyć niczego czego będę żałował. Nie dało się. To nie był czas odwilży, którego Pan tak nie lubi, ale mrozu i moja choinka wydawała się zabetonowana do gołej ziemi. Żadna siła na świecie nie dałaby rady jej poruszyć. Ale uparłem się, więc silę się jeszcze bardziej. Natężam muskuły i całą swoją masę, ale ta choinka ani drgnie. Mężczyzna, jak Pan wie, nie powinien potrzebować pomocy. A przynajmniej się o nią prosić. Sam sobie poradzę, a jak nie to widocznie nie dało się tego zrobić. Pamiętając o tej starej prawdzie, przyjąłem inną strategię. Rozejrzałem się i zauważyłem, że nikt nie widział mojego siłowania się z choinką. Stanąłem zatem nad nią i krzyczę pewnym siebie głosem:
- Panie szefie!
- Słucham - odzywa się właściciel krzaka.
- Ta mi się podoba. Proszę mi ją wyciągnąć - nie wyjąłem nawet rąk z kieszeni, głową wskazałem na drzewko.
- Szanowny pan będzie łaskaw - słyszę w odpowiedzi. - Jednak ja mam ludzi od wyciągania.
- Ma się rozumieć - mówię, ale myślę że jak głupek wioskowy sam przed chwilą chciałem wykonać pracę, za którą się komuś płaci.
- Tylko to lenie. Pan poczeka - mówi szef i woła - Siergiej, Siergiej!
Siergiej to facet pod czterdziestkę w kapocie i z petem w ustach wiszącym nad brodą. Zabunkrował cwaniaczek się w jednym z samochodów, ale słysząc szefa, w kilku susach staje przed nami.
- Tak jest.
- Nie "jestuj" mi tutaj - mówi wesoło szef. - Tylko sięgnij po tamtego krzaka, dla tego szanownego jegomościa.
- W podskokach - mówi Siergiej i uśmiecha się do mnie szeroko, o dziwo papieros nie wypada mu z ust.
Idzie do mojego krzaczka, którego z takim namaszczeniem starałem się ruszyć i nic mi z tego nie wychodziło. Chwyta za czubek i ciągnie drapaka z całej siły. Nie ciągnie, nawet szarpie nim.
- Co czynisz chłopie! - krzyczę. - Chwasta z korzeniami mi wyrwiesz z doniczki.
- Niech pan nie cierpi, z takimi to trzeba po męsku - mówi z przekonaniem i jeszcze więcej energii wkłada w wyrywanie mojego idealnego drzewka.
Przerażony już mam się rzucać w obronie swojej własności, gdy widzę, że nie drzewko, a doniczka puszcza, a krzak przyciągnięty zostaje przez Siergieja do mnie w świetnym stanie. Wygląda gorzej niż sobie wyobraziłem i w zasadzie nie kupiłbym go, gdyby nie to, że tak się za nim ująłem. Pomyślałem wtedy, że jeżeli jestem wstanie przejąć się losem drzewka, to już samo to uczucie jest warte świąt. I wtedy właśnie poczułem tegoroczne Boże Narodzenie.
Drzewko nie ubrałem w bombki, ani świeczki, bo przez te wszystkie przeprowadzki nie mogę ich znaleźć. Nie ma też żadnego łańcucha. Rozmieściłem za to słodycze i plastry owoców. I w tym przebraniu nie wygląda najlepiej, ale jest moje. Pierwsze moje własne drzewko. Ważny krzak.
Niosąc ciężką zdobycz do mojej siedziby pomyślałem sobie także o tym, że często zbyt mocno certolimy się z innymi. Trzeba czasem najbliższych wstrząsnąć, do tego celu potrzeba kogoś takiego jak Siergiej, który z petem w ustach będzie ciągnął za czubek, aż oderwą się od zmarzniętej i nieprzystępnej ziemi.
Choinkę nazwałem brzydulą. Dobra nazwa, jak każda inna.
Stefan W.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilia wigilii

Szanowny Panie,

niektórzy powiadają, że coś tam bombki strzeliło i że choinki nie będzie, ale ja w przyszłość nie spoglądam z aż takim pesymizmem. Jest choinka i święta też będą, ale jednak co się człowiek namęczy, to już tylko człowiek wie. O słodki Jezu! 

Miałem napisać do Pana już wczoraj (w końcu była niedziela, a ostatnio jakoś tylko w niedzielne poranki znajduję czas, aby do Pana pisać). Był plan, że Panna J. spotka się z koleżankami na pieczenie pierniczków, ja miałem pożegnać ją w drzwiach, obiecując że grzecznie zajmę się sprzątaniem, poudawać później trochę, że zamiatam i ścieram kurze, a ostatecznie usiąść i przy kawie, w spokoju skreślić dla Pana kilka słów. Plan ten jednak padł nim się nawet zdążył na dobre pojawić. W zasadzie to padł już w sobotni wieczór, kiedy to dosłownie padła nasza choinka...

A było to tak:

Przyjeżdżamy my w sobotni wieczór do domu. Strudzeni i zziębnięci. Wszak znaleźć choinkę nie jest tak łatwo. Przede wszystkim są strasznie drogie. Niemal wszędzie kosztowały od 60 zł za świerk i od 120 zł za jodłę. Zgroza! Ale coś tam znaleźliśmy. No więc jesteśmy już w domu - strudzeni i zziębnięci. Ale zadowoleni, bo ze świątecznym drzewkiem na plecach. Obsadzamy drzewko w stojaku. Przystrajamy lampkami. Spoglądamy na choinkę ze wzruszeniem - w końcu to nasza pierwsza wspólna. Przytulamy się i podziwiamy jej asymetryczne piękno (ojciec by mnie chyba kijem przepędził jakbym do domu takiego drapaka przyniósł, ale my tam zawsze lubimy lekki posmak awangardy). Czas przybrać nasze zielone bóstwo. Siadamy zatem do stołu i zaczynamy doczepiać sznureczki do cukierków, bo zamiast szklanych bombek mają być słodkości. Pyszny pomysł, nieprawdaż? Siedzimy w skupieniu. Zawiązuję pętelki w ciszy, a jednak pomagając sobie językiem (bo jak się go wystawi, to jakby łatwiej szło). Trudna to praca, bo paluchy mam grube jak serdelki, ale jakoś powoli dążymy ku końcowi. Nagle huk! Nagle świst! W oczach żony przerażenie! Zrywam się na równe nogi. Cóż się dzieje? Cóż się dzieje? Serce mocniej bije. Krew w tętnice uderza. Spoglądam przez ramię... a tu nasze piękne drzewko... tak, tak... leży jak długie, przytulając się do komputera i pobłyskując tylko żałośnie światełkami. Ech... nie kupuj Pan nigdy plastykowych stojaków z Reala. 

Przetrwali my to jednak. Gorzej, że Panna J. zupełnie się z tego wszystkiego rozłożyła. Gorączka dopadła moje biedactwo i kaszel straszliwy. I z pierniczków nici. I z niedzieli całej w zasadzie nici. Bo tylko do spania się nadawała dziewucha. Myślę zatem - nie ma co, trzeba samemu zabrać się do roboty. Przede wszystkim  trzeba odwiedzić aptekę, no i jeszcze coś do jedzenia przygotować (bo mamie mojej obiecaliśmy, że przyniesiemy także coś od siebie na wigilię). Sprawdziłem zatem, jak przygotować śledzie pod pierzynką, zrobiłem sobie listę zakupów i ruszam do sklepu. Żwawo, z energią. Kilka susów po schodach i już jestem na dole. Siup do samochodu. Kluczyk w stacyjkę. Przekręcamy... i nic. Jeszcze raz. I nic. I raz. Nic... nic. Nic i nic. O, teraz to już zupełnie nic! Ja pierniczę! 

Oczywiście okazało się jeszcze, że wszyscy koledzy z samochodami daleko i zarobieni. Na szczęście Pan Maciuś G. powiedział, że za piętnaście minut wpadnie. Za trzy godziny był. W międzyczasie pobiegłem na stację benzynową i kupiłem kable. Złe. Na szczęście jakiś sąsiad pożyczył dobre i samochód w końcu ruszył. Pojechałem do sklepu. Był to  oczywiście błąd. Ludzie wszak wszyscy okazują się niemal tak głupi jak ja i na zakupy chodzą nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w wigilię wigilii. Wykupili mi zatem wszystkie płaty śledziowe. Ale jestem twardy - szukałem, aż znalazłem. Problematyczne okazało się też wybieranie zabawki dla chrześnicy, bo po pierwsze zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem ile dziewczyna ma lat, a po drugie działy dziecięce w marketach to prawdziwa strefa wojny. I do tego te cholerne kolędy. Doświadczenie zakupów skutecznie zdusiło we mnie całą świąteczną atmosferą lub to co po niej pozostało. 

W końcu dotarłem do domu. Panna J. nadal spała. Miałem już przy sobie nowy stojak - tym razem żeliwny i masywny - taki, co by utrzymał dwie choinki, więc zabrałem się za osadzanie drzewka. Oczywiście pieniek nie pasował, więc niezbyt ostrym nożem kuchennym (bo nic lepszego w mieszkaniu nie mam) musiałem skrobać końcówkę aż do skutku. Udało się. Choinka stanęła dumnie (acz trochę krzywo) i rozświetliła nasze serca (a bardziej moje, bo Panna J. wciąż spała).

Zabrałem się za śledzika pod pierzynką - i z tej części jestem w miarę zadowolony, chociaż o efektach przekonamy się dopiero dzisiaj (bo mam nadzieję, że nie jutro i pojutrze). Pierwszy raz w życiu zrobiłem chyba w kuchni coś, co nie było jajecznicą lub makaronem i wymagało nawet ugotowania buraków (ha!). I później czyszczenie kuchni, i jeszcze łazienki, i korytarza. Dotarłem do pokoju... i padłem. W międzyczasie zrobiłem też obiad - tortellini z paczki. Okazało się to prawie niejadalne. Jak widać, można zmarnować wszystko, więc śledź pod pierzynką to także wielki znak zapytania. 

No i na koniec jeszcze się okazało, że przez jeden dzień zjadłem cały limit internetu, bo zapomniałem wyłączyć programu do ściągania (legalnych) plików. Pięknie. 

A dziś rano dla odmiany znalazłem swój samochód pod półcentymetrową warstwą lodu. 

I panna J. nadal ma gorączkę i kaszle. 

Na ulicach breja. 

Czuję się jak Chaevy Chase trochę. Wesołych!

Paweł D.



 

środa, 19 grudnia 2012

Przygoda - taka męska rzecz

Szanowny Panie,

zakłada Pan nowe okna, więc szarość już się nie wedrze. Ale czemu miała się by nie wdzierać? Przecież po to jest odwilż, żeby czuć się gorzej, jak to Pan poetycko ujął:

"po uszy tkwić w tej materii z nieprzyjemności stworzonej."
 
Wie Pan co to jest - mandala? To taki obraz usypywany z piasku przez buddyjskich mnichów. Może być niezwykły:


źródło WIKIPEDIA
Jak Pan zdaje sobie sprawę, aby stworzyć takie cudeńko, trzeba nie godzin, ale dni, a czasem tygodni. Czym dłużej tym lepiej, bo to swoista medytacja. Przedstawia to świat, który zrodził się z chaosu.  Najfajniejsze w mandali jest to, że gdy ostatnie ziarenko piasku dotknie ten misterny obraz, mnich mandale niszczy. Pokazuje to nietrwałość przedmiotów. Do niczego nie powinniśmy się przywiązywać. Słowem kruchość świata. Ten Pana śnieg mi o tym przypomniał. Taki ładny, a tak nagle znikł. Często budujemy coś z takim pietyzmem, tyle energii w to wkładamy, a wystarczy chwilka, odrobina wyższej temperatury i wszystko się wali. Nie pomoże komiks, kawa ani nawet dobry mecz. Krucho!

Ale miałem o czymś innym. Wie Pan co? Do swojego mieszkania dokładam kolejne rzeczy, pamiątki i takie tam. Ostatnio wygrzebałem skądś album mojego dziadka i jednocześnie pradziadka. Dziadek Darosław (nigdy go nie poznałem) pływał na białej fregacie - Darze Pomorza. Nie byle co! Frycek może się schować. Dzisiaj to już tylko muzeum przy kei w Gdyni. Na tych zdjęciach udokumentował swoje przygody żeglarskie: przywitanie Oceanu po wyjściu z Gibraltaru (przechyły), chrzest, porty, które odwiedził, ćwiczenia żeglarskie, zawody na siłę z przyjaciółmi, wreszcie siwki wypełnione wiatrem. 

W tym samym albumie są też zdjęcia przygód jego ojca, a mojego pradziadka, po którym noszę imię - Stefana. Pradziadek był żołnierzem w armii carskiej. Nie znam dokładnie tej historii, ale podczas rozbiorów był po prostu pod zaborem rosyjskim i musiał siedzieć w armii. Mam jego zdjęcia z początku ubiegłego stulecia, gdy w ziemiankach odbywa służbę ze swoimi kamratami. Jest na koniu, przegląd wojsk, miejsca które zobaczył. Co mnie uderzyło to, że obaj ci mężczyźni: ojciec i syn umieścili w jednym albumie swoje męskie przygody. Jeden w służbie na pokładzie Daru, drugi w służbie na grzbiecie konia. I to właśnie jest w tym wszystkim niesamowite. Każdy inną, ale osobistą przygodę. Taka męska rzecz.

Chyba wiem już po kim mnie tak nosi!

Stefan W.

P.S. A tutaj trochę o stracie czasu, której czasem albo i częściej doświadczamy:


niedziela, 16 grudnia 2012

Odwilż



Szanowny Panie,

wczoraj pod wieczór prószył jeszcze śnieg. Nie było bardzo zimno. Małe, białe gwiazdki wirowały w powietrzu a my szliśmy sobie spacerkiem na Wilję (czyli taką przedwczesną wigilię u znajomych z Bacha) i powiem Panu, że trudno było chyba nie poczuć się choć odrobinę świątecznie. Szedłem sobie i gdzieś głęboko we mnie kwitła egoistyczna radość, że o dziwo w tym roku ja to czuję, a Pan nie. A przecież to Pan jest predestynowany do takich doznań. Pan się jednak nie martwi – Bóg pokarał mnie za nadmiar pychy, za to wewnętrzne chełpienie się swoją radością.  Podkręcił kurki i ugotował ją na miękko.

Obudziłem się w szarej mokrej przestrzeni, którą trudno nazwać nawet światem za oknem – tak szara i bezkształtna owa czeluść mi się wydała. Mógłby Pan pomyśleć, że przecież są szyby i mury, więc one ochronią przed tą beznadzieją, w którą zapadło się miasto niedzielne. Ale taka szarość znajdzie każdą szczelinę, a u nas okna jeszcze stare i szpar całkiem dużo, więc nim się obejrzałem i rozbudziłem na dobre, już po uszy tkwiłem w tej materii z nieprzyjemności stworzonej.  Nie pomogła kawa, ani poranny komiks, ani nawet mecz Filadelfii z Phoenix. Gdy wyszedłem wyrzucić śmiecie, dopadła mnie zgraja gawronów. Spadły na podwórkowe śmietniki, jak bohaterowie Hitchcocka.  A może nie? Może mi się już tylko zdawało. Chyba tak. Usiadł przede mną jeden, a reszta tylko latała dookoła. Czemu ich tak dużo? Wczoraj, kiedy śnieg prószył przyjaźnie i świątecznie nie widziałem żadnego. Teraz siedzą tu i kraczą. Spadają co chwila i podkradają resztki z porozrywanych worków albo walczą o pozostałości jakiegoś nadpsutego jabłka.  Ten jeden patrzy na mnie, jakby chciał mi zaraz skoczyć na twarz i wydziobać oczy. Patrzę na gołębie, które przyglądają się tylko z oddali. Jak przechodnie, którzy są świadkami jakiegoś pobicia lub innej przykrej sytuacji, od której trudno oderwać im wzrok, ale do której nie chcą wmieszać się choćby i przypadkiem.  Najchętniej złapałbym kij od szczotki wystający z najbliższego kontenera i przetrącił łeb gawronowi . Odleciał. Przysiadł dalej na ziemi i kracze jeszcze głośniej. Wyczuł moje intencje? Ale przecież nawet się nie ruszyłem? Poza tym i tak bym tego nie zrobił. Przecież bym nie wziął tego kija od szczotki i nie przetrącił mu tego czarnego łba. Naprawdę. 

Mało co zostało z wczorajszego śniegu. Suche badyle lśnią od wody. Brunatne i szaro-żółte. Czasem czarne, a niektóre już całkiem bez koloru żadnego. Lepiej było, jak ukrywano ten cmentarz pod białym płótnem, co by nikt prawdy nie zobaczył. 

Paweł D.

wtorek, 11 grudnia 2012

W poszukiwaniu atmosfery

Szanowny Panie,

tym bardziej dziwię się, że ostatnio ukrywa się Pan przede mną. Ani Pan nie odbiera telefonu, nie odpisuje na SMS-y. Zaszył się Pan w tym swoim mieszkaniu, gubi Pan skarpetki i inne elementy garderoby małżonki, zwala winę na swoje dziecięce zapomnienie, zamiast wyjść ze mną na ten wolno padający śnieg i poczuć zimę w pełni. Chociaż jak czytam Pana, to widzę, że i bez tego daje sobie Pan pięknie radę.

Pracuję tuż nad dachami czteropiętrowych domów Grochowa. Widzę pokryte śniegiem blachy, papę i snujące się z kominów w górę stróżki białego dymu, które po paru metrach unoszenia się wiatr rozwiewa. Myślę o policzkach, które tajają mi przed komputerem, ale bardziej zastanawia mnie, czemu jeszcze nie ulepiłem bałwana. Kiedyś gdy spadał pierwszy śnieg od razu biegłem na dwór i próbowałem stworzyć śniegowego strażnika dobrego poczucia humoru, a teraz wchodzę na kolejne strony wirtualne, w które jakiś algorytm czy robot wciska reklamy ofert cateringowych i wyposażenia gastronomicznego. Jakaś matematyczna, a zatem zupełnie niezależna a logiczna siła uznała, że najbardziej przekonają mnie reklamy wyposażenia kuchni w restauracji, albo noży. Jeżeli ktoś będzie mnie chciał przekonać jeszcze o logiczności matematyki, to go wyśmieję.

Święta się zbliżają a ja szukam atmosfery. W zeszłym roku był to makowiec na żaglowcu, wcześniej kawałek batona marcepanowego u rodziny D. w Olsztynie, potem podróż Felką do Warszawy i kolędy z radia u mojej mamy. Rok wcześniej to wyprawa rowerowa do kościoła w Fort Lauderdale na Florydzie. A teraz? Nie czuje jeszcze świąt, chociaż parę dni temu gdy wychodziłem z redakcji Kuriera Warszawskiego i nie miałem co ze sobą począć to popatrzyłem na ten obrzydły Pałac Kultury i Nauki zasnuty w śniegu i go polubiłem. Płatki spadały tak powoli, delikatnie i było ich tyle, że to musiała być magia świąt. Dzisiaj rano także coś się tliło w powietrzu. Spałem sobie, a radio grało i tak przed godziną szóstą Trójka puściła tegorocznego Karpia, a mnie śniła się rodzina i to było przyjemne. Ale to wszystko jeszcze nie to. Czekam.

Może pomoże teatr. Mam wybrać? Odczarujmy Teatr Współczesny? W przyszły wtorek o godz. 19 grają Ludzie i Anioły. Z tego co piszą, wygląda nieźle. Wejściówka: 20 złotych.


A i jeszcze znalazłem Dyskusyjne Kluby Książki: http://www.instytutksiazki.pl/pl,tc,index.php

Chyba się na którąś dyskusje wybiorę.

Stefan W.

sobota, 8 grudnia 2012

Serce zimy

Szanowny Panie,

mam zatem rozumieć, że to, co jest z pozoru złe i dla człowieka niebezpieczne lub przynajmniej niewygodne, może prowadzić do czegoś dobrego, a przede wszystkim ciekawego, czy tak? Bo jeśli tak, to ja oczywiście zgadzam się z Panem w zupełności. Ja też nad półmisek wielki wędlin odtłuszczonych wybrałbym jedno smaczne pętko kiełbasy swojskiej roboty. Cieszę się zatem, że dzięki mnie i Pannie J. nie zdążył Pan na ten pociąg i mogliśmy w skromny sposób przyłożyć rękę do urozmaicenia Pańskiej podróży. Może nawet zasługujemy na miano tłuszczu tej przygody? Jak coś, to polecamy się na przyszłość. Tylko kto tym razem wybiera sztukę? Może Pan? A ja następnym razem. Chociaż w zasadzie to już wybrałem tego "Dziadka do orzechów" w tygodniu świątecznym, tylko nie wiadomo, jak tam z wejściówkami. No nic - zobaczymy. 

O "Dziadku do orzechów" wspominam jednak nie przypadkowo.Jest to jedna z takich rzeczy, które zawsze kojarzą się świątecznie i zimowo. A zimy - jak sam Pan pewnie zauważył - mamy już co niemiara. Noce nie są już takie czarne, powietrze napełnia się parą przy każdym oddechu, a i chodzi się trudniej. Wiadomo, że za miesiąc i dwa będę miał tego już po dziurki w nosie i zacznę narzekać, bo przecież tłuszcz tłuszczem, ale obiektywnie zima jest do dupy - nie mniej jednak na razie wywołuje ona u mnie wewnątrzzmysłową euforię. Trochę jest tak, że każda wschodząca pora roku wyczynia z moim umysłem cuda i rodząca się zima nie jest tu wyjątkiem. Można jednak powiedzieć, że zima jest tu pierwsza. Nie najważniejsza, ale pierwsza. Jakby to Panu wytłumaczyć... Kiedy nadchodzi wiosna, młodnieję. Ten niezwykły zapach powietrza, który każdy tak dobrze rozpoznaje, cofa mnie do czasów pierwszych miłości, kiedy to doznania z pozoru błahe stawały się zalążkiem uczuć niezwykłych, które odmieniały rzeczywistość i dawały poczucie sensu. Latem też młodnieję, choć trochę mniej. To już pierwsze wyprawy do nieco dalszych krain zielonych, wyjazy bez rodziców, czasy młodzieńczych przyjaźni, kiedy to jeszcze nie czekałem na to aż przygoda odnajdzie mnie sama lub wpadnie na mnie przypadkiem w sklepie za rogiem. Lato przypowołuje czasy, kiedy po nowe i niezane sam jeszcze miałem czelność wyciągać ręce. Jesień... hm... jesień to szkoła. I chociaż słowo to dla wielu nie brzmi może atrakcyjnie, to dla mnie ma ono w sobie wiele magii i pod jego sztandarem skupia się cała armia pojęć mniejszych, które dziś wydają mi się esencją młodzieńczego żywota. No i zima...

Nazwałem ją pierwszą, bo kręci wskazówką zegara najdłużej i hamuje dopiero w czasach, kiedy doświadzenia szkolne były jeszcze czymś zupełnie nowym, moje najdalsze wędrówki w gronie przyjaciół kończyły się nad Wisłą, a rozważnia o dziewczętach sprowadzały się do pytania, czy wszystkie one są takie jak Paulina B. (czyli, czy każda dziewczyna, którą spotkam w  przyszłości, będzie mi chciała sprzedać fangę w nos)? Tak - zima to bajka dzieciństwa. Wyglądam teraz za okno, przyglądam się dachom mokotowskich kamienic, które śpią sobie jeszcze smacznie pod śniegiem i nachodzi mnie przekonanie, że wszystkie rzeczy, którym ciasny, logiczny umysł już dawno przyczepił łatkę rzeczy niemożliwych, kiedyś istniały sobie w moim życiu tak po prostu i wcale a wcale nie gryzły się z rzeczywistością. Kiedy schodziłem schodami w dół na klatkę, na której nie było akurat światła, bo wysiadła żarówka, niemal zawsze zawsze w tych ciemnościach czychał na mnie czarny rycerz. Tylko dzięki niewzykłej szybkości udawało mi się przed nim uciec do kuchni, w której moja mama piekła akurat ciasto. Sprawdzałem tylko, czy tata siedzi w pokoju - a jeśli był, to o nic się już nie martwiłem, bo wiadomo było przeież, że czarni rycerze może są i potężni, ale starcie z moim tatą  bez wątpienia skończyłoby się dla takiego gagatka sromotną klęską. Uspokojony wspinałem się więc na kuchenne krzesło i wlepiałem nos w szybę, za którą to w śniegu skrywał się cały ten ogromny świat wypełniony cudami i dziwami. Nie raz i nie dwa widziałem, jak te podłe wilki ze ślepiami czerwonymi przemykały pomiędzy drzewami. Czasami zdażało im się podchodzić niemal pod sam dom. Wołałem wtedy mamę, ale bestiom przeważnie udawało się już skryć za ośnieżonymi gałęziami rozłłożystych choinek. Mama mówiła, że nie ma tam żadnych wilków, a nawet jeśli są, to w domu jesteśmy bezpieczni. Ale czy ja się obawiałem? Chciałem po prostu, żeby je zobaczyła. Wtedy powiedziałaby tacie, a ten wziąłby kawałek porządnego kija i poszedł porzzpędzać przebrzydłe stwory. Jeśli miałbym szczęście, to zabrałby mnie nawet ze sobą. I ja także mógłbym się wykazać. Bo wie Pan, teraz może już brakuje mi heroizmu, a przede wszystkim siły. W tamtych czasach sytuacja wyglądała jednak zupełnie inaczej. Kiedy trzeba było skoczyć z górki w biały puch, żeby dopaść białego smoka, który uwił tam sobie legowisko, to chwytałem za miecz i w jednej sekuundzie byłem na dole. Kiedy potężny lodowy gigant chciał połknąć nasz dom, w mig wspinałem się na drabinę i gołymi rękoma wyrywałem mu długie kły, a ten wyjąc uciekał w popłochu. Przeaważnie jednak musiałem zadowalać się mniejszymi potyczkami, gdyż przez wzgląd na mojego potężnego ojca, większość stworó większego kalibru unikała naszej okolicy. Zawsze trafił się jednak jakiś głupi blaszany troll, co chciał mi zbroić złośliwego psikusa, albo jakaś wataszka szkarłatnych lisów (a musi Pan wiedzieć, że to najbardziej niebezpieczna część lisiej rodziny), co miały zakusy na mieszkańców naszego kurnika. Nie znałem zatem nudy, bo w tej z pozoru zaspanej zimowej krainie co i rusz pojawiali się jacyś goście niezwykli. O  wielu z nich już zapomniałem, a czasem zdaje mi się nawet, że duża ich część w ogóle nie istniała. Przez większą część roku wymiatam te wspomnienia z mojej głowy, robiąc tym samym miejsce na rzeczy prawdziwsze i ważniejsze. Teraz jednak trochę żałuję, że część tego doświadczenia, które zdobyłem w tych pierwszych latach mojego życia bezpowrotnie przepadło, rozmywając się w falach kolejnych etapów życia. 
Może to głupie, ale mam wrażenie, że bez tej dziecięcej wiedzy nigdy się nie dowiem, jaki los spotkał moje skarpetki, papucia Panny J. i różowego trzewika. 

Dziś, kiedy to miasto jeszcze śpi, kiedy Panna J. smacznie chrapie pod ciepłą kołderką,  ja siedzę sobie z kubkiem gorącej kawy i próbuję wsłuchać się w głos tych starych ścian. Bo nie jestem aż takim ignorantem, żeby twierdzić, że ściany głosu nie mają. Myślę nawet, że coś do mnie mówią, tylko ja muszę przypomnieć sobie, jak słuchać. 

Swoją drogą, robiłem ostatnio porządek w naszym obszernym schowku i natknąłem się na coś ciekawego. Ale o tym już innym razem...

Paweł D.   

niedziela, 2 grudnia 2012

Tłuszcz nośnikiem smaku

Szanowny Panie,

po tym gdy pańska szanowna małżonka wybrała sztukę teatralną "Zły" w Teatrze Powszechnym i ta sztuka była na tyle nomen omen zła, że musieliśmy pójść na wódkę ją obgadać, potem gdy już spiliśmy się nie tylko tą wódką, ale także czeskim piwem pod Mostem Poniatowskiego i irlandzkim Guinnessem za jakieś absurdalnie duże pieniądze, po tym gdy poszliśmy za późno spać, po długim spacerze po nocnej Warszawie, po tym gdy się nie obudziłem ani o 5 rano, ani o 5.15, ani o 5.30, ani nawet o 6 rano, tylko na telefon od organizatorki wyjazdu do Saksonii o 6.45 (pociąg wyjeżdżał o 6.55), gdy nakłamałem jej, że zaraz będę, a tymczasem byłem w łóżku na Rakowieckiej w Państwa pokoju gościnnym, po tym gdy wybiegłem jak stałem na ulicę i gdy pierwszy napotkany człowiek nie chciał mnie podwieźć do dworca, ani gdy potem nie mogłem znaleźć taksówki i dopiero gdzieś pod lodziarnią Malinową znalazłem takową i po tym gdy o 7.01 szaleńczą jazdą dojechałem do Dworca Zachodniego za 20 złotych, gdy okazało się, że pociągu już nie ma nawet na Zachodnim i gdy zadzwoniłem do Pani organizatorki i przeprosiłem i ona mi powiedziała, że przecież mogę dojechać na własną rękę i ja pomyślałem, że jestem spakowany i że za nic na świecie nie chce się mi wracać do pracy i mam czas do niedzieli i że nawet jeżeli nie dojadę na czas do Drezna, to może do Lipska, a może zostanę po prostu we Wrocławiu. I po tym wszystkim uspokoiłem się i uznałem, że to początek wspaniałej przygody. I pojechałem.

Sympatyczna wysoka ruda dziewczyna siedziała samotnie w przedziale pociągu. Uwielbiam wagony przedziałowe, bo są nienaturalne, a z drugiej strony bardziej naturalne być nie mogą. Wymuszają na obecnych rozmowę, bo milczenie, podobnie jak w windzie jest tam dziwne. Jestem tym typem, który zwłaszcza z wysoką sympatyczną dziewczyną porozmawia, a więc temat znalazł się szybko. Do Częstochowy czas nie wiem gdzie minął, potem już w nerwach, po grupa licealistów z jakiejś śląskiej miejscowości wyprawiała cuda w pociągu, doszło do przepychanek, wagon został zdewastowany i w końcu Wrocław. A tam cztery godziny łażenia. Szukałem knajpy, ale w okolicach rynku są same nastawiane na turystów. Takie restauracje cechuje swoiste podejście do klienta. Chodzi o jednorazowe branie, czyli wejdziesz Pan do knajpy skuszony jej przykuwającym wzrok wystrojem, zapłaci Pan za jedzenie jak za zboże, w dodatku nie najlepszej jakości, wyjdzie Pan i pozostanie niesmak i uczucie lżejszego portfela, o których chce się zapomnieć. Nauczony już doświadczeniem zapuściłem się w boczne uliczki i proszę. Znalazłem cudowny bar Misz Masz. Dojdziesz Pan tam z rynku ulicą Więzienną, sam Misz Masz znajduje się na ulicy Nożowniczej 14/16 

http://www.barmiszmasz.pl/

Zestaw obiadowy (pamięta Pan, że tęskno mi teraz za domowymi obiadami, gdzie jest normalny kotlet, zwyczajna surówka i ziemniaki - to jest jeden z wielu powodów dla którego lubię odwiedzać rodzinę D. w Olsztynie - niedzielne obiadki mniam) to koszt 10 złotych! Wszystko jest jak trzeba. Ilość ludzi tam przewalających się są gwarancją świeżości produktów. Polecam! Ciastka i kawę skosztowałem w przedstawicielce minionej epoki - kawiarni Witaminka. Akurat była petycja społeczna przeciwko zakusom władz na ten lokal mieszczący się od bodaj 60 lat na Rynku. Petycje podpisałem. Kawa przy ceracie, naleśniki z truskawkami - idealne miejsce po to by skończyć czytać Annę Kareninę. 

Pociąg do Lipska jedzie 5 godzin (z przesiadką 1 h w Dreźnie). Dojechałem o 24.00. Potem włóczyłem się po mieście szukając hotelu i pomogła mi bardzo sympatyczna podpita studentka miejscowego Uniwersytetu. Była o tyle fajna, że nietypowo jak na młodą Niemkę, nie miała kolczyka w nosie, albo innej części. Dojrzałem w końcu na języku. W Niemczech poznałem też studentkę Turystyski w Dreźnie. Sprzedawała gwiazdki. Prócz rozmowy przy gorącym winie na najstarszym jarmarku Bożonarodzeniowym nic z tego nie było. Ale dziewczyna - malina.

Hotel bajka, noc przespana, śniadanie ekstra i w końcu spotkanie z grupą, do której się spóźniłem. Jak się okazało moje imię było na ustach wszystkich i każdy ciekaw był kim to ja właściwie jestem. No i zaczęła się przygoda dziennikarska. Zostałem pupilkiem Pani Jadzi - przewodniczki, która bardzo zgrabnie przypominała wszystkim moje spóźnienie. 

Cieszę się bardzo, że sprawiłem wszystkim tyle radości. Zwłaszcza, że później wydarzyło się mi kilka innych rzeczy (rozwaliłem jakiś drogi kwiatek w lipskim ogrodzie zoologicznym, spadła mi pokrywka aparatu pani J., ale ją znalazłem gdy poszukiwaliśmy ją wśród listowia ogrodu, rozwaliłem wspólnie z koleżanką ławę w starej knajpie w Budziszynie). Słowem wyjazd się udał. Saksonia, August II Mocny i niewiarygodna panorama Drezna Canaletta, porcelanowo-złoty serwis do kawy Johanna Melchiora Dinglingera, galeon z kości słoniowej. Cudeńka. 
 
Już nie przedłużając polecam Panu czasem się spóźnić, podjąć przygodę i cieszyć się nieznanym.


Zakończę myślą przewodnią Agaty (koleżanki) wyjazdu:

Tłuszcz nośnikiem smaku - do przemyślenia.

Stefan W.