Szanowny Panie,
niektórzy powiadają, że coś tam bombki strzeliło i że choinki nie będzie, ale ja w przyszłość nie spoglądam z aż takim pesymizmem. Jest choinka i święta też będą, ale jednak co się człowiek namęczy, to już tylko człowiek wie. O słodki Jezu!
Miałem napisać do Pana już wczoraj (w końcu była niedziela, a ostatnio jakoś tylko w niedzielne poranki znajduję czas, aby do Pana pisać). Był plan, że Panna J. spotka się z koleżankami na pieczenie pierniczków, ja miałem pożegnać ją w drzwiach, obiecując że grzecznie zajmę się sprzątaniem, poudawać później trochę, że zamiatam i ścieram kurze, a ostatecznie usiąść i przy kawie, w spokoju skreślić dla Pana kilka słów. Plan ten jednak padł nim się nawet zdążył na dobre pojawić. W zasadzie to padł już w sobotni wieczór, kiedy to dosłownie padła nasza choinka...
A było to tak:
Przyjeżdżamy my w sobotni wieczór do domu. Strudzeni i zziębnięci. Wszak znaleźć choinkę nie jest tak łatwo. Przede wszystkim są strasznie drogie. Niemal wszędzie kosztowały od 60 zł za świerk i od 120 zł za jodłę. Zgroza! Ale coś tam znaleźliśmy. No więc jesteśmy już w domu - strudzeni i zziębnięci. Ale zadowoleni, bo ze świątecznym drzewkiem na plecach. Obsadzamy drzewko w stojaku. Przystrajamy lampkami. Spoglądamy na choinkę ze wzruszeniem - w końcu to nasza pierwsza wspólna. Przytulamy się i podziwiamy jej asymetryczne piękno (ojciec by mnie chyba kijem przepędził jakbym do domu takiego drapaka przyniósł, ale my tam zawsze lubimy lekki posmak awangardy). Czas przybrać nasze zielone bóstwo. Siadamy zatem do stołu i zaczynamy doczepiać sznureczki do cukierków, bo zamiast szklanych bombek mają być słodkości. Pyszny pomysł, nieprawdaż? Siedzimy w skupieniu. Zawiązuję pętelki w ciszy, a jednak pomagając sobie językiem (bo jak się go wystawi, to jakby łatwiej szło). Trudna to praca, bo paluchy mam grube jak serdelki, ale jakoś powoli dążymy ku końcowi. Nagle huk! Nagle świst! W oczach żony przerażenie! Zrywam się na równe nogi. Cóż się dzieje? Cóż się dzieje? Serce mocniej bije. Krew w tętnice uderza. Spoglądam przez ramię... a tu nasze piękne drzewko... tak, tak... leży jak długie, przytulając się do komputera i pobłyskując tylko żałośnie światełkami. Ech... nie kupuj Pan nigdy plastykowych stojaków z Reala.
Przetrwali my to jednak. Gorzej, że Panna J. zupełnie się z tego wszystkiego rozłożyła. Gorączka dopadła moje biedactwo i kaszel straszliwy. I z pierniczków nici. I z niedzieli całej w zasadzie nici. Bo tylko do spania się nadawała dziewucha. Myślę zatem - nie ma co, trzeba samemu zabrać się do roboty. Przede wszystkim trzeba odwiedzić aptekę, no i jeszcze coś do jedzenia przygotować (bo mamie mojej obiecaliśmy, że przyniesiemy także coś od siebie na wigilię). Sprawdziłem zatem, jak przygotować śledzie pod pierzynką, zrobiłem sobie listę zakupów i ruszam do sklepu. Żwawo, z energią. Kilka susów po schodach i już jestem na dole. Siup do samochodu. Kluczyk w stacyjkę. Przekręcamy... i nic. Jeszcze raz. I nic. I raz. Nic... nic. Nic i nic. O, teraz to już zupełnie nic! Ja pierniczę!
Oczywiście okazało się jeszcze, że wszyscy koledzy z samochodami daleko i zarobieni. Na szczęście Pan Maciuś G. powiedział, że za piętnaście minut wpadnie. Za trzy godziny był. W międzyczasie pobiegłem na stację benzynową i kupiłem kable. Złe. Na szczęście jakiś sąsiad pożyczył dobre i samochód w końcu ruszył. Pojechałem do sklepu. Był to oczywiście błąd. Ludzie wszak wszyscy okazują się niemal tak głupi jak ja i na zakupy chodzą nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w wigilię wigilii. Wykupili mi zatem wszystkie płaty śledziowe. Ale jestem twardy - szukałem, aż znalazłem. Problematyczne okazało się też wybieranie zabawki dla chrześnicy, bo po pierwsze zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem ile dziewczyna ma lat, a po drugie działy dziecięce w marketach to prawdziwa strefa wojny. I do tego te cholerne kolędy. Doświadczenie zakupów skutecznie zdusiło we mnie całą świąteczną atmosferą lub to co po niej pozostało.
W końcu dotarłem do domu. Panna J. nadal spała. Miałem już przy sobie nowy stojak - tym razem żeliwny i masywny - taki, co by utrzymał dwie choinki, więc zabrałem się za osadzanie drzewka. Oczywiście pieniek nie pasował, więc niezbyt ostrym nożem kuchennym (bo nic lepszego w mieszkaniu nie mam) musiałem skrobać końcówkę aż do skutku. Udało się. Choinka stanęła dumnie (acz trochę krzywo) i rozświetliła nasze serca (a bardziej moje, bo Panna J. wciąż spała).
Zabrałem się za śledzika pod pierzynką - i z tej części jestem w miarę zadowolony, chociaż o efektach przekonamy się dopiero dzisiaj (bo mam nadzieję, że nie jutro i pojutrze). Pierwszy raz w życiu zrobiłem chyba w kuchni coś, co nie było jajecznicą lub makaronem i wymagało nawet ugotowania buraków (ha!). I później czyszczenie kuchni, i jeszcze łazienki, i korytarza. Dotarłem do pokoju... i padłem. W międzyczasie zrobiłem też obiad - tortellini z paczki. Okazało się to prawie niejadalne. Jak widać, można zmarnować wszystko, więc śledź pod pierzynką to także wielki znak zapytania.
No i na koniec jeszcze się okazało, że przez jeden dzień zjadłem cały limit internetu, bo zapomniałem wyłączyć programu do ściągania (legalnych) plików. Pięknie.
A dziś rano dla odmiany znalazłem swój samochód pod półcentymetrową warstwą lodu.
I panna J. nadal ma gorączkę i kaszle.
Na ulicach breja.
Czuję się jak Chaevy Chase trochę. Wesołych!
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz