poniedziałek, 24 lutego 2014

Poznajcie Calineczkę



Szanowny Panie,

jak Duży nie pokazywał się to szkoła była całkiem znośna. Zwłaszcza te miejsca, o których nauczyciele doskonale wiedzieli, ale jakimś dziwnym trafem nigdy się nie pojawiali. Mówię tu o Zakątku. Składzik, do którego klucze mieli wuefiści, doskonale zasłaniał róg szkolnego boiska. W ten sposób, że ciekawscy belfrzy nie mogli spojrzeć na to co dzieje się w tym miejscu, a my jak na dłoni, widzieliśmy całość szkolnego obejścia. Poczucie bezpieczeństwa i świadomość odosobnienia sprawiały, że chętnie sięgaliśmy po papierosy tzn. oni sięgali, bo ja nie miałem odwagi. Braterska więź, a może raczej chęć przypodobania się grupie, strach przed byciem outsiderem, sprawiały że chodziłem razem z nimi do Zakątka. Nie ograniczałem się jedynie do obserwacji pierwszych kroków w życiu nałogowców, ale także jawnie przyczyniałem się do ukrywania śladów zbrodni jaką popełniali. Przede wszystkim skoro nie paliłem, miałem wyczulony węch na papierosy. A zatem gdy kończyła się najdłuższa przerwa, Waflak, Piechlak, Michalak a nawet Trzmiel chuchali mi prosto w mój duży, a wtedy jeszcze mały rzymski nos, a ja oceniałem czy czuć papierosy, czy jeszcze jedną gumą muszą zasłonić smród tytoniu. Nie muszę chyba mówić, że często z czeluści jam ustnych moich kolegów biła woń trawionej kiełbasy, albo kotleta schabowego z ziemniakami i pietruszką. Nie skarżyłem się jednak na rolę testera, a raczej cieszyłem, że mogę razem uczestniczyć w nielegalnych wyprawach. Co prawda traciłem apetyt i rodzice po miesiącu odkrywali w moim plecaku zapasy spleśniałego chleba z warzywami i wędliną. Przyznam się po latach, że nad smaczne kanapki przekładałem wtedy kolorowe towary ze sklepiku szkolnego, a zwłaszcza chipsy. Paczka solonych, albo paprykowych z ukrytą wewnątrz zabawką, a czasem złożonym w kwadracik banknotem była marzeniem wszystkich w mojej klasie. Gdy kogoś stać było na kupienie, za 2 złote małej torebki, nie miał wyjścia musiał się podzielić z resztą klasy. Rzeźnik, nasz klasowy grubasek, kiedyś ukrył się z chipsami w kiblu. Odkrycie jego nie koleżeństwa skończyło się bitką, którą uskutecznił Duży. Nikt, prócz dziewcząt, których nasze sprawy zupełnie nie interesowały, nie odważył się zataić przed towarzystwem nawet najmniejszej paczki chrupek. Nie było to w guście.

Zakątek oddalony był od Budy o boisko szkolne, ale powrót po papierosie dokonywał się zawsze jakimś zakolem. Czyli zamiast przejść prosto, po bożemu, na wprost przez piłkarskie klepisko, my szliśmy wzdłuż najdłuższego boku, a potem od drugiej strony za bramką. Takie obejście miało ten dodatkowy atut, że mogliśmy podrażnić Starego. No cóż mogę powiedzieć? Przecież Stary mógł zawczasu zorientować się, że posiadanie domu z ogrodem tuż obok terenów szkolnych nie jest najlepszym miejscem na dożywanie ostatnich lat życia. Może kiedyś był spokojnym młodzieńcem, wziętym przystojniakiem, który uganiał się za kobietami? Może miał nawet dzieci? Wnuków mieć nie mógł, bo wszystkie wykopane na jego teren piłki zostawały oddawane, ale pocięte. Nie pomagały rozmowy z potężnym Bielewskim, który uczył nas kultury fizycznej, ani nawet Dyrektora nic nie wskórała. W efekcie o zwycięstwie piłkarskim nie decydowały umiejętności, ale obstawienie odpowiedniej bramki. Nikt nie chciał kopać, ile fabryka dała, w stronę bramki, za którą było podwórko Starego. Zazwyczaj drużyna, która atakowała na przeciwną, częściej trafiała gole, a zatem wygrywała. To wszystko sprawiało, że chętnie mściliśmy się na Starym, ale jabłka z jego jabłoni nie miały nic z zemstą wspólnego. Po prostu nam bardziej smakowały. W tym miejscu szkoła też miała swoje drzewa owocowe, ale tych psiaków nikt ruszyć nie chciał. Gniły więc na ziemi. Każdy jednak wymyślał swój sposób, aby sięgnąć po dary z drzewa sąsiada. Muszę się Panu przyznać, że lubiąc się wspinać, byłem w tej konkurencji szkolnym mistrzem.

Oczywiście było tak, że owoce z gałęzi, które wisiały nad terenem budy oraz te które można było sięgnąć tuż za płotem, były dawno wyjedzone. Wyczynowcy, tacy jak ja, musieli nie dość, że przejść przez płot, to jeszcze gałęziami, nie dotykając podwórka przejść z drzewa na drzewo. Czym głębiej się człowiek zapuszczał, czym bliżej domu Starego tym zyskiwał w oczach kumpli. W ogólnej kwalifikacji byłem na pierwszym miejscu, odkąd doszedłem do czwartego drzewa od płota, czyli trzeciego do domu. Nie zdradziłem, że rano zauważyłem Starego jak wsiadał w pociąg do Warszawy. A zatem pewny byłem jego nieobecności. Oczywiście, mógłbym dzięki tej wiedzy zaszaleć i wleźć pod same okna, ale uznałem, że nie wolno w życiu przesadzać, a zresztą wydałaby się nieobecność właściciela niewielkiego sadu. Stary mimo, że stary i ledwo chodzący, miał świetne wyczucie, słuch i wzrok. A także pamięć do rozkładu naszych lekcji. Za paskiem nosił niewielką procę, którą cudownie strzelał do ptaków, a i denerwującej go młodzieży czasem się oberwało szybko lecącą szyszką. Tym razem tylko przechodziliśmy obok, z nadzieją, że Stary wygrzewa kości we wrześniowym słońcu.
- Dzień dobry panu – krzyknął Trzmiel, który zwykle wyrywał się do zagadywania.
- A co w nim takiego dobrego? – Burknął Stary. Dzień był na tyle ciepły, że szkolny sąsiad hasał bez koszulki. Drapał się po obwisłej, obsianej plamami skórze, aż dosięgnął pępka, w którym zaczął dłubać. Podszedł taki krzywy, ledwie stąpający, pod sam płot i przypatrzył się z uwagą naszym twarzom. Masa podczas lata nabawił się trądziku. Widok ten bardzo rozbawił Starego, więc powiedział – Na twoim miejscu chłopcze nie pokazywałbym się w szkole. Wyglądasz jak moja dupa dwadzieścia lat temu.
- Musiał mieć pan zajebistą dupę – Masę niewiele rzeczy mogło wybić z równowagi, ale odkąd pojawił się z pryszczami, zaczął być trochę drażliwy.
- Zajebista to jest ta satelita na twoim nosie. Od ciśnienie aż pulsuje – Stary wskazał wykrzywionym palcem kulfona Masy. – No ale dość o twojej wątpliwej urodzie, jeszcze sobie popłaczesz w domku. Dobrze, że przyszliście chłopcy.
- A czemu? – to zapytałem ja. Podobała się mi myśl, że Stary mnie zapamięta. Chciałbym aby wiedział, że to ja kradnę jabłka z najdalszych drzew jego sadu. Że to ja jestem odpowiedzialny za jego bezsenne noce. Bardzo lubiłem uważać siebie za kogoś wyjątkowego. Stary mówił, przyglądając się Masie i jego pryszczom.
- W tym roku mam dla was niespodziankę – Zagwizdał. – Zainwestowałem w strażnika moich jabłoni, a i po piłki już nikt się tu nie włamie, gdy mnie nie będzie. – W tym momencie do nogi Starego podbiegł wielki rottweiler, który na widok chłopców zaczął zaciekle ujadać. – Poznajcie Calineczkę.
Odskoczyliśmy od płotu, gdy Calineczka rzuciła się przednimi łapami na siatkę i rozwarła paszczękę. Z przerażeniem odkryliśmy w jej czeluściach dwa rzędy zębów. Wściekła ślina wylądowała na naszych twarzach, a ujadanie niemal zagłuszyło szkolny dzwonek. Pędem pobiegliśmy do budy, za plecami słysząc psa i chichot jego właściciela.
- Nie daruje gnidzie – powiedział Masa, gdy już wchodziliśmy na lekcję biologii.
- Trzeba będzie jakoś Starego przytemperować – odpowiedział za moimi plecami Duży. Na dźwięk jego głosu, skurczyłem się w sobie.

Pozdrawiam
Stefan W.

sobota, 15 lutego 2014

Wsio w pariadkie

Szanowny Panie,

no może jakoś wytrzyma Pan te tortury słońca, plaży, drinków z palemką i niebieskiego morza. Trzymam kciuki, żeby Pan tam w depresję nie popadł.

Tymczasem tu... a raczej tam... i nie tymczasem, tylko dawno, dawno temu, w odległej galaktyce (jak Pan może jeszcze pamięta) siedziałem sobie w dziupli u pana Z. Małe to było cholerstwo, ale pełne rupieci. Elektronarzędzia, szczotki, kubły, sto kompletów szachów, akordeon i wiele innych. A wszystko pod grubą warstwą kurzu. Na jednej z półek niedopita butelka "Żytniej" i szklanka. Zastanawia mnie do dziś, że tak go nikt nie capnął - przecież purpura tej twarzy nie była rumieńcem niewinnym, ale czerwienią niezdrową, wulgarnie pijacką. Inne czasy to były, inne czasy.

Pięć minut, dziesięć minut, piętnaście. Dzwonek na lekcję dawno już przebrzmiał. Początkowo jeszcze ciekawym było zglądanie po kątach, ale po pewnym czasie już nie wiedziałem, czy wstać, czy siedzieć - i na co też czekać? Skąd wiedzieć miałem, że to już? Że wyjść można bezpiecznie. Chwilę mnie to męczyło, ale później wzniosła głupiość (tak!) wygrała, że nie po to młodość, żeby po kątach się skrywać! A poza tym, przyznać się muszę, że wtedy jeszcze z lekcji tak się nie zrywałem, więc i niepokój w sercu się pojawić musiał. Bo co, jak ktoś mamie doniesie, że z rosyjskiego zwiałem? A przecież ktoś donieść musi. Miasto małe. Wszyscy mamę znają. Idę! 

Ostrożnie nosa wyściubiłem, potem głowę całą - na korytarzu pusto. Lewa pusto, prawa pusto. Obaw nie ma. Duży zniknął, a nawet jeśli był gdzieś jeszcze, to na pewno gdzieś na parterze, może stołówkę lub kotłownie sprawdzał. A mi wystarczyło pokonać jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Bo tyle tylko dzieliło mnie od sali nr 32, w której to pani Bambura (czy też Bamburowa - choć tak o niej nie mówiliśmy) wbijała do głów całej klasie mojej, że собака лает a кошка мяукает. Popędziłem zatem, co sił w nogach, żeby drzwi dopaść, za spóźnienie przeprosić, sumienie oczyścić, w zajęciach uczestniczyć i uczniowski obowiązek spełnić. A przy okazji - w kanciapie się nie nudzić, trop zmylić i na tyłach sali, pomiędzy leserami, wśród uczniaków do mnie podobnych, obecność swoją ukryć. Coś podkusiło mnie jednak, żeby przed wtargnięciem na lekcję jeszcze przez dziurkę od klucza zajrzeć - zobaczyć, czy już do odpowiedzi kogoś wzięła. Głowę pod klamkę wepchnąłem zatem i oko do otworu zbliżyłem, jak zbliżyć się tylko dało. Bambura krzątała się między rzędami ławek mocno już zirytowana, a głos jej podniesiony wgniatał głowy gawiedzi w otwarte księgi. Ale co to?! Nogi ugięły się pode mną. W trzecim rzędzie, w czwartej ławce, obok kolegi Łukasza, nikt inny, tylko Duży. Na moimi miejscu! O, zgrozo! Sam prawie bym się podłożył prześladowcy. Cóż za szczęście miałem! Nie mniej jednak nieostrożność moją w głębi duszy skarciłem. Tylko, co dalej? Chciałem już do dziupli wracać albo w ogóle z terenu szkoły, przez dziurę w siatce na boisku umykać, gdzie pieprz rośnie, ale... ciekawość zwyciężyła. 


-Ałfa-wit-uże-my-znajem, uże-piszem-i-czy-tajem...
-...y все...
-i-wsie-bukwy-po-pariadku, bez-oszibki...
-...без oшибки!
-No przecież mówię "bez oszibki"!
-Oшибки!
-Dlaczego mi pani przerywa? No jak mam powiedzieć, jak nie mogę dokończyć?!
-Bo nie umiesz!
-Przecież umiem! Mówię!
-Źle mówisz! I czemu na mnie krzyczysz? Trzmiel, jak cię matka chowała?
-Mnie? A co ja robię? Przecież wiersz mówię.
-Mówisz. Phi! A zresztą, siadaj już.
-Ale co? To co? Co dostałem?
-Co? Co? A co mogłeś dostać, Trzmiel? Dwóję dostałeś.
-Dwóję?! Ale kiedy ja to umiem, przecież mówiłem! Proszę pani! Mogę jeszcze mówić...
-Nie ośmieszaj się, bo jak prosiak kwiczysz.
Trzmiel faktycznie jakby się zapowietrzył, jego głos podwyższył się, słowa zaczęły plątać, a cały ten lament stał się zupełnie niezrozumiały. Szkoda mnie się go zrobiło, ale taki już był los tego biedaka. Bambura chyba go po prostu nie lubiła, a może nie rozumiała jego chaotycznej natury? Nie wiem.
-Kto przeczyta pracę domową? - nauczycielka nie zwracała już uwagi na kotłującego się jeszcze w sobie Trzmiela -No, kto? Czekam.
W sali nagle cisza. Wszyscy nosy w dół. Zaczytani w elementarzach. A ja tylko na Dużego patrzyłem, jak się zachowa. Ale on, jak pozostali - udawał tylko, że czyta. Głupi, jakby ucznia udawał. Tymczasem Bambura nalegała:
-No, nikt nie chce? To ja wybiorę. Proszę, Marek Masa.
W piątej ławce nagle poruszenie. Szarpanina chyba jakaś.
-Co tam się dzieje? Masa? Co ty? Idziesz ty? Do tablicy, i to już, natychmiast.
-Idę, już idę. Spokojna głowa, szefowo!
-Jak Ty do mnie mówisz, Masa?! Czy ty jesteś na targu czy w szkole? Dawaj no tu zeszyt. Praca jest?
-Jest, jest. Jakże miałoby nie być? - zawadiacki uśmiech błyszczał na twarzy Marka M.
Masa? Napisał pracę domową? Prędzej bym uwierzył, że Trzmiel u Bambury kiedyś piątkę dostanie. Sama uczycielka też chyba uwierzyć w to nie mogła, bo kajet mu niemal wyrwała. Zajrzała. I zdziwienie na twarzy - więc coś tam chyba było. No dziwne, fakt. Bo widzi Pan, u nas zasadniczo języka rosyjskiego to nikt się uczyć nie chciał. Czy to był jakiś bunt lat 90? Trudno mi to jednoznacznie stwierdzić. Chyba rodzice nie mieli takiego ciśnienia, żeby przymuszać dzieci do jego nauki, a dzieci godziły się na tę bylejakość, bo wiadomo, że jak nie musiały, to po co miały się męczyć na własne życzenie. Ale na lekcje chodzić było trzeba, no i oceny były, a i do średniej przecież to się liczyło. Efekt? Wszyscy kombinowali, kłamali i uciekali się do przeróżnych metod, żeby przetrwać, a jednocześnie niczego się nie nauczyć. Prawdziwa szkoła życia. Podstawą było wyrywanie się z sali na czas przepytywania. Najlepiej do pielęgniarki. Tyle, że Bambura nigdy by nie uwierzyła, że kogoś boli brzuszek lub główka. Przeważnie potrzeba było nieco krwi. Ja nie miałem tak trudno, bo w tamtym okresie nos mi trochę nawalał, więc jedna fanga od kolegi z ławki albo pac twarzą o blat i sprawa była załatwiona. Zalany czerwienią wychodziłem z sali, szedłem do łazienki, obmywałem się i po piętnastu minutach wracałem. Inni musieli wykazać się przeważnie większą kreatywnością. Pamiętam, jak Łukasz Duduś przyniósł ketchup jakiś zepsuty, którym wymazał się cały i symulował ranę ciętą. Nawet chyba udało mu się opuścić klasę, ale potem cały słoik rozbił niechcący pod ławką i zaraz była afera. Ostatecznie Duduś faktycznie pociął się resztkami słoika, kiedy to sprzątał i bez pielęgniarki się nie obyło. Były też sztuczne wymiociny, guzy, siniaki i cała encyklopedia chorób wszelakich o objawach najdziwniejszych. Rosyjski w naszej klasie leżał plackiem i czekał na dobicie. Wróćmy jednak do Marka Masy i jego zeszytu, który to Bambura zaczęła przeglądać coraz to dokładniej, a jej zdziwienie wydawało się wzrastać z każdą przewróconą kartką. 
-Masa, ty wszystko piszesz, co ja na lekcji dyktuję?
-Oczywiście, psze pani. A jak mógłbym nie pisać? Przecież pani mówi, że dyktuje i żeby pisać.
-Tak, ale ja nie sądziłam... to znaczy, bardzo dobrze Masa, że w końcu poszedłeś po rozum do głowy i wziąłeś się do nauki.
-No chyba nie "w końcu". Przecież widzi pani, że ja tak od początku roku.
-Widzę, tylko sam wiesz, że czasami nie zachowujesz się tak, jak powinieneś, więc myślałam, że nie chcesz się uczyć.
-Przepraszam, poprawię się. Oczywiście, że się poprawię - pokajał się chłopak.
-No dobrze Masa, cieszę się, że wziąłeś się za siebie i na zachętę dostaniesz cztery z plusem. Za zeszyt.
-Co?! - zakrzyknął nagle Trzmiel. - Kiedy on nic nie umie! Nic nie robi! 
Nagle w klasie zahuczało. Zewsząd poczęto uciszać zdesperowanego Trzmiela.
-Spokój! - zagrzmiała Bambura.
-To nie jego zeszyt! To nie jego zeszyt! - Trzmiel znowu wpadać zaczął w ton wysoki i dyszał ciężko w panice. 
-Masa! To nie twój zeszyt! Nie twój! Ja wiedziałam, że mnie oszukujesz! - krzyczała Bambura.
-Kiedy mój! Mój!
-Twój? Nie podpisany przecież. Z kim siedzisz? No, tak! Toż to Waflaka zeszyt.
-Nie... ja mam tu swój. - Waflak wziął pod ławką zeszyt od Piechlaka.
-Tak? To pokaż - z przebiegłą miną wycedziła nauczycielka. Waflak poczłapał z wolna i położył zeszyt na stole. Bambura zaczęła przeglądać uważnie.
-No tak, Waflak, nie tak ładnie prowadzisz notatki jak Masa. Nie tak ładnie. Weź przykład z kolegi.
Waflak skrzywił się, ale nic nie powiedział. Niby leszcz, ale jednak honorowy. Tymczasem Bambura jakby wywęszyła coś. Trop chwyciła.
-Piechlak... a jak tam twoje notatki?
Adaś oczy wielkie zrobił, czerwień na twarz mu wystąpiła. Oho! - pomyślałem - Teraz wszystko się rozsypie. Piechlak równiacha, ale słaby kłamca. Czy podoła? Na Michalaka spojrzał wymownie, ale ten pomóc jak nie miał, bo zeszytu sam nie prowadził. Zresztą postać jego niewielka już sama w dziwne wibracje wpadła, które przypisać można obawie o los własny. Faktem jest, że Bambura, choć przeważnie obiekt żartów, kiedy już się rozzłościła, to potrafiła dziecięce serce zimnym strachem przeszyć. Na całe szczęście był jeszcze Jałek - Jałek Fłak. Masywny z wyglądu, ze szczęką mocną, kwadratową - swój chłop, musiałbyś Pan rzec, gdybyś Pan go znał. Siedział on przed Michalakiem i Piechlakiem obok samego Trzmiela, który jeszcze się bulgotał, cały czas gotów do batalii o sprawiedliwość, o godność własną. Fłak nie myślał długo - szybkim ruchem Trzmielowi kajet podwędził, tak, że ten nawet nie spostrzegł, do Michalaka podał, a ten z odsieczą Piechlakowi przyszedł. Wszystko to sekund trwało tylko kilka. Piechlak zmieszany, jąkał się i półsłówkami gadał, ale jakoś przetrwał, aż w końcu tryumfalnie zeszyt w górę podniósł. 
-No mam, mam. Wszystkie notatki. Mam tu. O tu. 
-Pokaż - rozkazała Bambura krótko i widać było, że cała ta zabawa podoba jej się coraz mniej. 
Oglądała chwilę, kiedy nagle Trzmiel się do góry poderwał. W szarży dopadł stołu nauczycielskiego z okrzykiem na ustach:
-To mój! To mój!
Bambura z przestrachem cofnęła się nieco i omal z krzesła nie spadła, bo Trzmiel już był przy niej i zeszyt z rąk wyrywał. Następnie sam przestraszył się chyba swojego czynu, począł się wycofywać. A że tyłem szedł, to i z podwyższenia zwalił się na podłogę. Dziewczęta, do tej pory spokojne, ryknęły jednym głosem. Śmiech rozniósł się po sali.
-Trzmiel! To wszystko oczywiście twoja sprawka, co? A wy na miejsca - zwróciła się do Masy, Waflaka i Piechlaka, którzy wciąż jeszcze na podwyższeniu stali. -I każdy dostaje po dwójce.
Po Masie to spłynęło, ale dobry humor raczej nigdy go nie opuszczał. Zauważyłem, że jeszcze szturchańca sprzedał Trzmielowi, kiedy przechodził obok niego. Waflak spuścił natomiast nos na kwintę i przez chwilę myślałem, że się rozpłacze, a Piechlak znowu zrobił się czerwony, ale nie wiem, czy był to gniew - bo z kolegą Adasiem to nigdy niczego nie można było być pewnym (na co przykładów mam sto, więc może jeszcze Panu coś kiedyś na ten temat opowiem). Tymczasem Bambura dorzuciła jeszcze Trzmielowi dwie dwójki - jedną za zeszyt, a drugą ogólną.
Na nic zdały się jego lamenty. Ach, ten Trzmiel, co z tego, że próbował być zawsze uczniem solidnym, skoro za grosz na prostej psychologii się nie znał. Ja z językiem rosyjskim problemów najmniejszych nie miałem - wystarczyło, że prosto siedziałem i jak Bambura spoglądała w moim kierunku, to raczyłem ją uprzejmym uśmiechem. Co z tego, że umiałem mniej niż Trzmiel, a zeszyt mój był jakimś smutnym żartem, bo przeważnie udawało mnie się zanotować datę, numer lekcji, i czasem temat. A czasem nawet tego zapisać mnie się nie chciało. A właśnie:
-Тема: Зимний отдых. No dalej, piszemy, piszemy. Nie spędzimy przecież całej godziny na awanturach - po czym jakby znowu coś zaczęło się w niej burzyć - Ach, wy... siły już do was nie mam. Jak bydło się zachowujecie, jak bydło po prostu. Jakby was z obory wypuścili. A Ty Dresiński, czemu nie notujesz? - to do Dużego się zwróciła.
Oddech wstrzymałem i mocniej oko do dziurki zbliżyłem. Tymczasem Duży wstał. Czekał chwilę. Po klasie się rozejrzał, po czym wypalił - trochę niespokojnie, jakby go trema zżerała:
-Bo to wszystko nie tak. Zupełnie źle pani to robi...
-Co źle robię? - Bambura zaskoczona chyba była tą miną naprężoną i tym zdania początkiem, który nic dobrego nie mógł zwiastować.
-Wszystko. Wszystko pani robi źle.
-Jak to... - widziałem, że chciała się oburzyć, ale jakaś siła sprawiła, że słowa utknęły jej w gardle. Może przestraszyła się Dużego po prostu - wszak na moje oko wyższy był od niej i pewno silniejszy.
-Pani nie uczy, no nie uczy! Przecież my nic z tych lekcji nie wyniesiemy!
-Co Ty gadasz? Jak śmiesz tak? Do mnie? Ty?
-Tylko bez nerwów proszę! - determinację było słychać w głosie mego prześladowcy. Musiał mówić, chociaż Bambura też już mówić chciała. Przełamał się jednak przez jej mówienie i kontynuował.
-My może i nie chcemy. Ale to teraz nie chcemy. To przecież trzeba nam wytłumaczyć. Przecież kiedyś będziemy chcieć. I co? Nawet podstawy żadnej... Nic.
-Ja przecież tłumaczę! Tłumaczę.
-Źle pani tłumaczy! Zupełnie źle.
Serce mocniej mi walić zaczęło. Spostrzec się dało, że Bambura bielsza się na twarzy zrobiła. Ale stała jak w hipnozie. Po klasie spojrzałem. Gęby rozdziawione. Oczy jak dwuzłotówki. Czekali.
-I jak pani tego Trzmiela traktuje? Nie widzi pani, że on właśnie chce. Że może. On prawnikiem jeszcze będzie, a u pani tylko dwóje i dwóje.
-Trzmiel, prawnikiem? - nauczycielka jakby w końcu z transu wyszła - Czyś ty Dresiński na głowę upadł?
-Tak! Prawnikiem! Ale rosyjskiego się nie nauczy. Nikt się tu zresztą tego języka nie nauczy - i to przez panią! Przez panią! Jak na to wszystko patrzę... na tę twarz pani pustą, na ten kostium staromodny, fryzurę w hełm przyciętą, to mnie się wszystko w środku przewraca. Ja w końcu nie wytrzymam! Ja to na Fandzę opiszę!
-Tyś oszalał! Jak Boga kocham! Oszalałeś chyba...
Duży dyszał ciężko. Jakby zbierał się do wybuchu kolejnego, ale w końcu zacisnął usta. Powiódł wzrokiem po pyzatych twarzach malców, które z przestrachem spoglądały to na niego, to na Bamburę. Widziałem to przez tę dziurkę od klucza i powiadam Panu, oni chyba pojęli wszyscy w końcu, że on Duży, że prześladowca, że zły, obmierzły i że go wszyscy diabli tu zesłali. I on chyba pojął, że oni go widzą - jego dużość i chmurność. Zasapał, pod nosem zamruczał. Odsunął ławkę sprzed siebie, krzesło na którym wcześniej zasiadał, odepchnął do tyłu. Złapał torbę... Och! On wychodzić chciał! Odskoczyłem od drzwi, jak oparzony, tak, że aż na plecy padłem. -Do ubikacji! Pędem! Jedyny ratunek - pomyślałem w przelocie. Na równe nogi skoczyłem i przed siebie. Przecież zaraz mógł być tu, tuż obok. Tylko drzwi łazienki zamknęły się za mną, kiedy usłyszałem skrzypienie, a później potężne trzaśnięcie - to Duży wychodził z sali 32. Chyba zły. Może wściekły nawet? Ki czort go do mnie przysłał?

Przez chwilę nadstawiałem jeszcze ucha, coby upewnić się, że nie idzie w moją stronę. Kroki były jednak coraz bardziej ciche, aż w końcu w ogóle przestałem je słyszeć. Znowu mogłem odetchnąć... przynajmniej na chwilę.

Pozdrawiam,
Paweł D.

piątek, 7 lutego 2014

Deska G.

Szanowny Panie,

ostatnio widziałem taką deskę jakiegoś pana z mnóstwem gwoździków powbijanych. Jeżeli położy się tą deskę pod kątem i z góry, w wypośrodkowany lejek wrzuci metalową kulkę, to ta będzie spadała odbijając się od tych gwoździków i najczęściej wyląduje na środkowym polu. Jak puści pan dużo tych kulek to ułożą się w charakterystyczny sposób tzn. najwięcej będzie ich na środku, a najmniej po bokach, mimo że mogły trafić gdzie tylko chciały. Deska ta obrazuje wiele wydarzeń, które nie możemy przewidzieć. Najczęściej znajdziemy się po prostu po środku. Na wszelki wypadek daję odnośnik:


Deska zadziałała i w moim przypadku. Nigdy nie sądziłem, że trafię do Egiptu, a tutaj proszę jutro raniutko wylatuje, dokładnie za cztery godziny mam być na lotnisku, więc chyba nie pójdę spać. Nie chcę żeby powtórzyła się sytuacja, kiedy to z panem i panią J. zabawiłem się tak, że spóźniłem się na pociąg do Saksonii. Rachunek prawdopodobieństwa, czy może studium przypadku w moim wypadku zadziałało tak jak świadoma decyzja rzeszy Polaków. Dla Egiptu jesteśmy piątym rynkiem świata, więc dużo naszych odwiedza brzegi Morza Czerwonego. Będzie hotel, baseny, drinki, jedzonko, jeżeli znajdę się w wesołym towarzystwie to jakoś to przeżyje. 

Teoria deski Galtona, już wiem że tak się nazywa pomysłodawca, podoba mi się tak bardzo jak teoria chaosu. Nie możemy przewidzieć niektórych zachowań w przyrodzie, ale właśnie z tego chaosu powstaje Świat. W chaosie tkwi sens istnienia. To tak jak popatrzeć na las. Las jest piękny, drzewa rosną tam gdzie upadnie nasiono. A potem popatrzeć  na las zasadzony przez człowieka. Las pod linijkę. Brrr... aż mroźno się robi.  Niekiedy człowiek wstanie rano i już wie, że nie powinien robić kroku dalej. Planuje sobie spędzić pięknie dzień, ale założy przyciasne spodnie i już się wszystko posypało. To przykre, kiedy traci się pewność siebie. W moim przypadku jest tak, że jak już podejmuję decyzję i na przykład idę w stronę, którą wybrałem to nagle się potykam. Jakby jakaś siła mówiła mi, a dokąd się śpieszysz, czy aby na pewno słuszną drogę wybrałeś? Cholera nie wiadomo czy słuszną, ale jakąś i to ja wybrałem, więc odczep się świecie, chaosie, czy co tam jeszcze. Kurdę, a ile razy w ogóle nie wybieram i po prostu daję się ponieść? Czy świadomie czy nie pewnie i tak najczęściej wypadnę na środku deski G. Może zatem jak mam kiepski dzień to rzeczywiście lepiej nie wstawać? Darować sobie. Tylko po co? - zapytał się mnie ktoś mądry. 

No po co?

Stefan W.

P.S.
Jadę tutaj:


niedziela, 2 lutego 2014

Ciepły wiatr

Szanowny Panie,

jakoś nie uwierzę, że podświadomie tęskno Panu do kredytu na 25 lat. Chyba popłynąłeś Pan - do kredytu? Ja wiem, że kredyt może człowieka wtrącić w wegetację, która w swojej marności może być całkiem poukładana, ale proszę zauważyć, że jednocześnie dochodzi tu pierwiastek niepewności jutra, strachu przed ubóstwem, przed utratą dorobku życia. Kredyt odbiera opcje. Ja na ten przykład kredytu boję się jak ognia i w życiu bym go nie wymienił z harmonią w jednym zdaniu. No i masz. Są. W jednym zdaniu. Ja, dureń! 

No tak. Takie słowo na h. nie jest może i złe. Hamak, harpun, hak. Mocne jakieś to H. Techniczne, czasem ostre. Nawet harmonia - trochę techniczna, czyż nie? Na tyle techniczna, że jakoś w kościach głęboko coś mi podpowiada, że nawet nie ma tak wiele wspólnego z wychowaniem dzieci, czy z dobrym związkiem. Może wystarczą ćwiczenia fizyczne, medytacja, jakiś magiczny wywar, dużo słońca, świeże powietrze? Że wiesz Pan, wywołasz odpowiednie reakcje chemiczne i w głowie się Panu pojawi - O, toż to harmonia, jak w mordę strzelił!

A jak już Panu potrzeba stabilizacji, to jednak nie polecam zostawać w tej zimnej Polsce. Widział Pan Polaka żyjącego w harmonii? Jeśli tak, to znaczy, że stanął Panu na drodze kłamca, pijak lub wariat. My, Polacy, to właśnie rwiemy lub wegetujemy - no taki już nasz urok. Bo jak to mówią w polityce - sorry, ale taki mamy klimat. Ja lepiej proponuję Panu skorzystać z innej opcji... O masz! Chciałem Pana skierować na stronę, na której jeszcze kilka dni temu pisali, że rząd w Portugalii rozdaje domy i ziemię za darmo. A dziś już sprostowanie... że nie rząd, tylko organizacje społeczne i nie rozdają, tylko pomagają, i oczywiście nie dom dostać, tylko przedsiębiorstwo założyć. Ech, wy dziennikarze!!! A już z Panną J. roztaczaliśmy wizję wypasania owiec nad oceanem (lub przynajmniej w jego pobliżu). No to zostaje jednak rwanie w kraju Mieszka. Do diabła z harmonią! 

Paweł D.