piątek, 30 lipca 2010

To odmieni twoje życie

Szanowny Panie,

sprzedaż powierzchni reklamowych (też) jest nie dla mnie. Zaczynam się poważnie zastanawiać, co jest dla mnie? Wiem, na to był czas w klasie maturalnej, ale jak się człowiek głupotami zajmował, to teraz szukać musi. No, przynajmniej regularniej zacząłem odpisywać – jakieś plusy są.

Słyszałem już o tej korridzie. Cóż, Katalonia to i tak taka nie-Hiszpania. To decyzja polityczna. Chcą królowi na złość zrobić i tyle. Myślę, że na północy nic się nie zmieni. Jak byliśmy w Pampelunie rok temu, to odwiedziliśmy nawet knajpkę, w której przesiadywał Hemingway – tam Pan może pojechać.

„Będzie głośno” kiedyś obejrzę, ale na razie jakoś nie mogę się zmusić, chociaż już z kilku źródeł słyszałem, że fajne.

Ja też mam dla Pana jeden filmik… a w zasadzie tylko fragment. Wczoraj przypadkowo wpadł mi w sieć. Pan zerknie:

http://www.youtube.com/watch?v=37RmeBFXMyA&feature=related

To z filmu „Powrót do Garden State”. Pewnie już Pan oglądał kiedyś. Bardzo lubię tę scenę. Koniec końców „New Slang” (bo tak nazywa się ten utwór The Shins, który pojawia się w powyższym fragmencie) odmienia życie głównego bohatera.

Zastanawiam się, czy jest taki utwór, który znacząco wpłynął na Pana życie? Pamięta Pan coś takiego? Ja mam.

To było jakieś 15 lat temu. Pamiętam ten dzień, jak dziś. Pojechaliśmy z rodzicami odebrać moją siostrę z Warszawy. Czekaliśmy na nią w jakiejś małej kawiarni. Nic szczególnie ciekawego, ale pamiętam, że kiedy się już pojawiła, to zaraz pokazała mi swój nowy nabytek – kasetę magnetofonową. Okładka szaro-bura, jakaś zwierzęca morda spoglądała na mnie przez kratę. Nie wzbudziło to mojego większego zainteresowania. Znów jakieś rzępolenie, ot co. Tego wieczora miałem jednak kryzys. Musiałem napisać wypracowanie szkolne. Temat miał być związany z fantastyką, ale dawał dużą swobodę, jeśli chodzi o zawartość pracy. Niby nic trudnego, ale chciałem, żeby wypadło to nieźle (moją polonistką była wtedy mama Małgorzaty R., więc sam Pan rozumie). Problem w tym, że pisać mi się nie chciało. W głowie miałem pustkę. Chociaż byłem wtedy młody i głupi, to pewne prawdy były mi już znane. Jedną z nich jest ta, że muzyka inspiruje. W pokoju miałem jakieś kasety, ale wszystko już osłuchane (zresztą większość taśm należała do siostry). Pomyślałem – dobra, Gośka i tak już idzie spać, może pożyczy mi tę swoją nową kasetę. Pożyczyła. Pearl Jam. Cóż, słuchałem wcześniej już trochę Nirvany i innych rockowych rzeczy (nie było ze mną tak źle), więc wiedziałem mniej więcej, co to może być. No ok. Wrzuciłem taśmę do magnetofonu i zabrałem się za pisanie. Ja bazgrałem, a muzyka płynęła sobie w tle. Zmieniłem stronę A na B (ach, stare dobre czasy). Później B na A. I jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz… (wie Pan, ja wolno piszę). Przy kolejnych przesłuchaniach moją uwagę powoli zaczął przykuwać jeden utwór. Przestałem zmieniać strony. Teraz, kiedy kończyła się strona B, po prostu cofałem do początku. Nie chodziło mi jednak o pierwszy numer, ale o drugi. Rzuciłem w kąt długopis i sprawdziłem tytuł na okładce – Rearviewmirror. Tak. To właśnie ten kawałek, który nakazał mi przekroczyć granicę nowego świata, zepchnął mnie w tę rockową otchłań, w której jestem pogrążony do dziś dzień. Dziwne, ale już tamtej nocy czułem, że stało się coś niezwykłego. Wypracowanie dokończyłem. Pod pracą przykazałem nauczycielce, aby w trakcie czytania słuchała płyty „Ten” zespołu Pearl Jam (co było oczywiście błędem, bo chodziło o płytę „Vs”, ale na kasecie nie było nazwy, a siostra wprowadziła mnie w błąd). Było już bardzo późno. Trzecia, może czwarta w nocy. W zasadzie chciałem już położyć się spać, ale… nie mogłem przestać słuchać tego numeru. Nosiło mnie. W końcu ukierunkowałem moje pokłady energii. Wziąłem moją „kostkę” (ten wojskowy typ plecaka, który był wtedy modny) i zacząłem zamalowywać główną klapę. Musi Pan wiedzieć, że wcześniej było tam mnóstwo bzdurnych napisów. Kiedy już pochowałem wstydliwą przeszłoś pod grubą warstwą białej farby, przyszedł czas na najważniejsze. Wyciągnąłem farby czarną i czerwoną, a następnie zacząłem odtwarzać na moim plecaku napis, który widniał na okładce płyty… czyli po prostu Pearl Jam. Wszystko z zachowaniem oryginalnych kolorów i odpowiedniej czcionki. Na następny dzień kroczyłem już dumnie korytarzami mojej podstawówki. Inny człowiek. Miesiąc później miałem już wszystkie kasety mojego „nowego ulubionego zespołu” (trzeba zaznaczyć, że wtedy muzyki nie zdobywało się tak łatwo jak teraz). Te dźwięki ukształtowały nastolatka, którym powoli się stawałem. Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby Gośka nie kupiła wtedy tej kasety? Czy wtedy też uważałbym „Vs” za najlepszą płytę w dziejach rocka? Kto wie?

Ta historia skłania mnie do szerszych rozmyślań. Ile może Pan wskazać takich dni ze swojej przeszłości, które bez wątpienia zapamięta Pan do końca życia? Takich, które uważa Pan za kluczowe, które może Pan uznać za pewnego rodzaju punkty graniczne? Znajdzie się kilka, prawda? To niezwykłe, że przemijają dziesiątki, setki dni bez wyrazu, a tu nagle… bum! W jednej chwili zaczynasz widzieć wszystko inaczej. Cud to, czy szaleństwo jakie?

Si ya,

Paweł D.

środa, 28 lipca 2010

Korrida, śmierć i gitary

Szanowny Panie,

czy nie piękne akwarium Panu sprezentowałem? Prawda? Może Pan nakarmić rybki, wystarczy kliknąć. Ja bawię się w wyścigi. Gdy wszystkie rybki są po jednej stronie ciemnego akwarium, ja klikam z drugiej strony i obserwuję, która najszybciej dopłynie do jedzenia. Zabawne.

Wieś jak widać zobowiązuje. Do mnie informacje docierają znacznie później, co nie oznacza, że byłem bardzo zaskoczony przeszłością dr. Hałsa. Ale zaraz? Jak to Pan nie wie gdzie jestem? Urządziłem się przyjemnie w Cezarowie wśród jak wspomniałem: psów, kotów, kniei i pól. Poprawiam swoje dzieło, pije dużo herbaty i cieszę się życiem. Zresztą może Pan do mnie dołączyć, mój brat Pana zapraszał na piątek.

Jestem bardzo zdziwiony ciszą telefonową jaka się wokół mnie narodziła. Podejrzewam, że potencjalni pracodawcy dali mi czas, abym w spokoju zajął się swoim "Dzidkiem". To przyjemne dla mnie małe kłamstewko. A co Pan robi w domu? Nie powinien Pan siedzieć na jakichś szkoleniach i ćwiczyć się w sprzedaży reklam?

Myślę, że pornokultura już nie demoralizuje, ono po prostu nudzi. Magazyn "Zły" może jeszcze miał jakiś wpływ na nas, ale te wszystkie stacje, internetowe durności tylko już śmieszą. Przynajmniej mnie.

Zaglądał Pan na iplex.pl. Wczoraj wieczorem z bratem oglądałem ekstra dokument: "Będzie głośno". Przy stoliku spotykają się trzej giganci gitary: The Edge z U2, Jimmy′ego Page z Led Zeppelin i Jack White z The White Stripes. Wymieniają się doświadczeniami, opowiadają o swoich inspiracjach. Zrobiło to na mnie wrażenie, ale na Panu pewnie zrobi jeszcze większe. Jak Pan obejrzy to życzę sobie ujrzeć tu pańskie spostrzeżenia. Ułatwię Panu podając link:

http://www.iplex.pl/vod/p1577-bedzie_glosno_ogladaj_za_darmo.html

Słyszał Pan? Korrida zniknie z Katalonii. Dla mnie to informacja smutna. Pewnie Hemingway przewraca się w grobie. Gdzie ja teraz zobaczę krwawą walkę, w której zwierze ma szansę odegrać się na człowieku? Założę się, że przynajmniej jeden region Hiszpanii nie zrezygnuje z tego procederu, a więc wszyscy będą jeździć tam, a nie odwiedzać Katalonię. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo to dla mnie smutna sprawa.


źródło www.trendz.pl

Zakaz będzie na szczęście obowiązywał od 2012 roku, więc jeszcze jest szansa, że odwiedzę Hiszpanię i pójdę na korridę. W dodatku jej zwolennicy chcą zaskarżyć decyzję władz regionu. Jest jeszcze szansa. Czemu mnie korrida fascynuje? Sam nie potrafię powiedzieć, ale znalazłem cytat jakiegoś mądrzejszego ode mnie człowieka, który ładnie wyraził to co chciał powiedzieć autor "Śmierci po południu":

"Hemingway upatrywał w dramatycznej konfrontacji matadora z rozjuszonym bykiem model sytuacji, w której odsłania się i sprawdza rzeczywista wartość człowieka, jego męstwo i waleczność. I nie przypadkiem z powodu tej właśnie książki, zakwestionowanej brutalnie w tym właśnie, moralistycznym planie, Hemingway spoliczkował jednego z jej złośliwych krytyków wywołując skandal w nowojorskim światku literacko-wydawniczym. Dziś wartość literacka i poznawcza Śmierci po południu, sprawdzona przez lata żywego nią zainteresowania czytelników w wielu krajach, broni się już sama."
źródło: http://nakanapie.pl/book/266912/smierc-po-po%C5%82udniu.htm

Ole

Stefan W.

Głosy z ambony

Szanowny Panie,

jest Pan chyba jedyną osobą, która do tej pory nie wiedziała o przeszłości słynnego doktora. To może przez tę wieś, na której Pan siedzi. Na peryferie informacje zawsze docierają z pewnym opóźnieniem. Właśnie, właśnie… ale jaka znowu wieś?

Pornokultura? Hmm… cóż, trudno się nie zgodzić z tym, co Pan napisał… chociaż wzmiankę o koniu mógł Pan sobie spokojnie oszczędzić. Rozumiem jednak, że chciał Pan mnie zaszokować. Czemu do cholery wszyscy chcą dziś szokować, zaskakiwać? Okropne to. Myślę, że od tego wszystkiego już mamy doszczętnie popsute umysły. Pamięta Pan takie pismo „Zły”? Ukazywało się przez stosunkowo krótki okres (chociaż, moim skromnym zdaniem, i tak za długi), mniej więcej wtedy, kiedy chodziliśmy do szóstej klasy podstawówki. Cała filozofia tego magazynu opierała się na przedstawianiu aktów przemocy, różnego rodzaju zwyrodnień i rzeczy, na które normalni ludzie starają się jednak nie patrzeć. Inaczej… wydawać by się mogło, że ludzie nie mogą patrzeć na takie rzeczy, a jednak patrzyli. Niektórzy moi znajomi kupowali każdy numer „Złego”. Wiadomo – młodzi ludzie są ciekawi świata. Nie mniej jednak już wtedy wydawało mi się, że nie wszystko przeznaczone jest dla ludzkich oczu… a przynajmniej nie dla wszystkich oczu. To była połowa lat 90. Sporo się zmieniło od tamtej pory. Dziś faktycznie dzieciaki mają wszystko na wyciągnięcie ręki. Przemoc, pornografia… zastanawia mnie, jaki faktyczny wpływ będzie to miało na ich życia. Nie ma co demonizować. Może nie będzie tak źle. Ludzie szybko się znieczulają na takie rzeczy. Nie wydaje mi się, że nagle wszyscy będą mordercami i gwałcicielami. W większym stopniu obawiam się tego, czy na przykład nie odbije się to na ich pożyciu małżeńskim? Przypominają mi się wszystkie te antypornograficzne kazania, które zdarza się słyszeć w kościołach. Rozpady małżeństw, demon masturbacji i upadek społeczeństwa. Pedały i pedofile. Przeważnie brzmi to śmiesznie i naiwnie, ale… No właśnie, czasami człowiek czuje, jak mu to zepsucie zaczyna wchodzić pod skórę, brudzi krew, mąci myśli. Ech... tęskni mi się za światem czystym i szlachetnym. No… dziś przynajmniej. Bo przecież grzech też ma swoje dobre strony.

Kurcze, też bym poszedł porobić te supełki na trawie, ale mokro i szaro. To może zrobię kolejną kawę i włączę sobie „Synów Anarchii”. To taki serial o gangu motocyklowym – tylko przemoc i seks. To tak a propos tej czystości.

Ukłony,

Paweł D.

wtorek, 27 lipca 2010

Pętelki na trawie, czyli pornokultura

Szanowny Panie,

zmienię trochę temat, bo ostatnio miałem okazję zobaczyć newsa na portalu internetowym interia.pl dotyczącego okładki nowej płyty... Katy Perry. Na okładce wokalistka leży nagusieńka na brzuchu, na różowej wacie cukrowej. Tytuł newsa brzmiał "Katy Perry szokuje okładką". Co w niej do licha jest szokującego? - pomyślałem. Tam nawet pupy nie widać. Po prostu apetyczna dziewczyna leży sobie i już. Wytłumaczyłem sobie ten tytuł wyobraźnią dziennikarza podkręcającą newsa, ale nie... przeczytałem artykuł, w którym sama wokalistka przyznaje, że chciała "zaszokować fanów i ich podniecić". Oto okładka:


Nowa płyta Katy Perry będzie pachnieć watą cukrową!


W dobie darmowych portali pornograficznych, stacji MTV, która nie ma już nic wspólnego z muzyką, na okrągło pokazując głupkowate seriale, o tym jak kłóci się słynna rodzina, dziewczyna wybiera między chłopakami i dziewczętami, jak całują się geje. W czasie, w którym na nikim nie robi wrażenia pocałunek piosenkarek podczas rozdawania nagród muzycznych, albo jedzenie obrzydliwych rzeczy takich jak końska sperma, bycze jaja, szczurze ogony , czy też robienie głupich, niebezpiecznych i zupełnie bez sensu rzeczy, tylko po to, aby znaleźć się w telewizji. Kate Perry, wiedząc przecież, że taka jest rzeczywistość, chce nas szokować okładką na różowej wacie cukrowej, w stylu lat 50!!! Co do cholery?

Teraz sobie myślę, że jej się nawet udało. Widocznie jesteśmy tak przesyceni pornokulturą, że zakrywanie miejsc powinno ogół społeczny podniecać. A propos pornokultury to proponuję Panu obejrzeć dokument na wspaniałej stronie jaką jest www.iplex.pl. W dokumentach znajdzie Pan tytuł "Porno od 9-17". O tym jak wielki jest to biznes i jak się kręci takie filmy. Tam też jest inny ciekawy tytuł, czyli "Polański ścigany i pożądany", o tym jak to było z naszym wspaniałym reżyserem, ale to już zupełnie na marginesie.

Wracając do tematu to cieszę się, że siedzę sobie teraz na tej na wsi, daleko od tego wszystkiego. Mam dookoła psy, koty, książki i rower z którego sumiennie korzystam. Jak było cieplej to wiązałem supełki na trawie. Wspaniałe zajęcie.

Ostatnio z nudów zajrzałem w internet. Chciałem się pośmiać, więc sięgnąłem po moją ulubioną, dostępną serię "Czarna żmija". Bardzo śmieszne. Okazuje się, że jeden z bohaterów. O ten:




ma własne skecze, oto jeden z fajniejszych:

http://www.youtube.com/watch?v=hNoS2BU6bbQ


W dodatku ten sam aktor znany jest wszystkim pod pewną postacią. Dostępną tutaj (sprawdźcie sobie, bo dla mnie było to zaskoczenie):

http://www.youtube.com/watch?v=wYmrg3owTRE


To dopiero jest szok!!!!!!!!!!!!!!

Stefan W.

Strach ma skośne oczy

Szanowny Panie,

co Pan teraz pocznie? Znowu się Pan w słomianego wdowca zabawia? Ale jak Pana znam, to zaraz Pan gdzieś wyjedzie. Aaaaa… właśnie… przypomniałem sobie. Pamięta Pan, jak wysłałem Panu tę ofertę z WP? A Pan, co? Nie dość , że żony Pan nie zabierasz, to jeszcze mi Pan dziewuchę z domu wyciągasz (może nie z mojego domu, ale mimo wszystko). A idź Pan…

No. Nie ważne. Dużo Pan ostatnio nabazgrał i teraz nie wiem, do czego mam się odnieść w pierwszej kolejności. Największe wrażenie rzeczywiście robi ten ogrodnik. Kurcze. My chyba faktycznie tego nie zrozumiemy. Powiem Panu, że chociaż te różnice wszystkie mogą fascynować, to z drugiej strony wydają mi się przerażające.

Pewnie taki Franciszek, jak Pan, widzi tu same pozytywy, co? Ja jednak jestem zwolennikiem teorii Huntingtona. Pewnie Panu o nim na studiach wspominali. U nas ciągle do niego nawiązywano. Cóż, mam pewne wątpliwości, co do tego, na ile jego twierdzenia są rewolucyjne, ale fakt faktem, trafił na podatny grunt i… wybrał sobie idealny tytuł dla swoich rozważań. No bo przyznać Pan musi, że „Zderzenie cywilizacji” to tytuł dobry – obrazowy, dynamiczny i budzący niepokój. Przyznam się Panu, że dzieło to znam jedynie wybiórczo (chociaż oczywiście wciąż obiecuję sobie, że kiedyś je doczytam), ale nawiązać chcę tylko do głównego jego przesłania. Otóż Samuel Huntington sugeruje, że koniec zimnej wojny, to zarazem początek nowego rodzaju konfliktów. Od wieku dziewiętnastego (a chyba należy go liczyć w zasadzie już od 1789 roku) u podstaw wojen stały ideologie. Walki zaś odbywały się wciąż głównie pomiędzy poszczególnymi państwami . Oczywiście dwie wielkie wojny wieku XX objęły dużą część świata, istniały potężne bloki sprzymierzonych nacji, ale... każda państwowość działała w swoim imieniu. Wiem, że to duże uproszczenie, ale prowadząc teoretyczne dywagacje, trzeba się zdecydować na tego typu zabiegi. Huntington już w 1993 roku stwierdził, że wiek XXI wprowadzi nas w erę konfliktów kulturowych i religijnych. Tego rodzaju walki to żadna nowość, ale biorąc pod uwagę to, że świat się kurczy w mgnieniu oka, możemy mieć do czynienia z wojnami o jakich nie śniło się twórcom hollywoodzkich superprodukcji. I tu pojawia się panna Justyna, zastępy kulturoznawców, antropologów i… innych ludzi pozytywnie nastawionych do świata. Otóż Huntington został skrytykowany właśnie w pracach pewnych antropologów kultury za operowanie stereotypami, tworzenie sztucznych barier pomiędzy kulturami i działania wspierające konflikty. No bo przecież wszyscy możemy żyć w pokoju i harmonii. Fakt, pracę Huntingtona można uznać za dzieło propagandowe, które ma na celu usankcjonowanie udziału Stanów Zjednoczonych w konfliktach w różnych rejonach świata. Powiem Panu jednak szczerze, mnie to zderzenie cywilizacji jednak przekonuje. A wie Pan dlaczego? Nie dlatego, że nie wierzę w to, iż można to wszystko ładnie poukładać. Gdyby na świecie żyli sami światli ludzie, inteligencja – wtedy tak. Ale większość z nas nie jest ani otwarta, ani nie posiada rozległej wiedzy na temat innych kultur. Pan weźmie takiego Kowalskiego i wrzuci go do małej wioski w Nigerii. Czy będzie czuł się komfortowo? Czy Pan Paweł D. będzie czuł się dobrze, kiedy jego japoński ogrodnik popełni samobójstwo za sprawą rozkładającego się drobiu? Czy Pan Stefan W. będzie miał spokój w sercu, wiedząc że Pani Marta W. robi sobie wyprawy taksówką po ulicach Panamy? Od niewiedzy krótka droga do niepokoju, a od niepokoju do agresji.

Oj, takie tematy są jednak lepsze do ostatniego wieczornego piwa, niż do pierwszej porannej kawy. Już się zmęczyłem. A przecież jeszcze trzeba jakieś CV wysłać.

Pozdrawiam,
Paweł D.

wtorek, 20 lipca 2010

Śmierdzący bażant

Szanowny Panie,

japońska kultura to sprawa nam dzieciom filozofii greckiej, teologii chrześcijańskiej i prawa rzymskiego tak odległa, jak muzułmanom demokracja, albo lepiej... Aborygenom alkohol. Ha, ha.. to ostatnie się mi udało, bo akurat Aborygeni podobno z alkoholem są zaprzyjaźnieni, ale ta przyjaźń na dobre im nie wychodzi. Słyszałem (dowodów nie mam), że nie mają zupełnie genetycznej odporności na alkohol, szybko się od niego uzależniają i kończą swe żywoty szybko i w niesławie.

Ta dygresja o Aborygenach jest jak najbardziej potrzebna, bo wydaje się mi, że przypomina nasze genetyczne niedostosowanie się do japońskiej kultury i odwrotnie. Tutaj wypada wspomnieć o filmie "Między Słowami". Amerykanin nie rozumie o co chodzi reżyserowi, z którym kręci reklamówkę, w wielkim Tokio czuje się zagubiony i jak nie z tego świata, innego świata. Jest sam w dodatku na zakręcie życiowym. Co będzie dalej?

Wracając do Japonii, mnie i jak widać Pana, akurat nie przeraża fakt, że kobieta jest przypisana mężowi, ale już np. panienkę J. pewnie fakt ten drażni. Nie dziwie się jej, bo gdybym sam urodził się niewiastą, to też bym był wkurzony. Oczywiście gdybym urodził się niewiastą w świecie naszym... zachodnim. Bo w Japonii przecież to nic specjalnego, inna zupełnie filozofia. Można ją zrozumieć, ale zgodzić się z nią nam chyba nie sposób. Czytam teraz chińską (co prawda nie japońską, ale bliższą krajowi Wiśni) książkę i to nie byle jaką "Zhuangzi. Prawdziwa Księga Południowego Kwiatu". Jest tam zamieszczona filozofia wschodnia, którą pierwszy rozdział można sprowadzić do tego co w komentuje niejaki Guo Xianga ( - 312 r n.e.):

"Chociaż jest różnica między małymi a wielkimi, to jednak jeżeli będą tak samo zadowoleni z siebie, to [jednakowo] będą służyć swojej naturze, czynności ich będą odpowiadały ich zdolnościom, każdy wypełni swoje przeznaczenie, a błogość wszystkich będzie jednakowa. Czy znajdzie się wtedy miejsce dla zwycięzców i zwyciężonych...? Myślą przewodnią [tego rozdziału] Zhuangzi jest beztroska wycieczka, swoboda w niedziałaniu, zadowolenie z tego, co istnieje. Dlatego też ukazane jest nieskończenie wielkie i nieskończenie małe, żeby uwidocznić [doskonałą] odpowiedzialność natury rzeczy z ich przeznaczeniem".

A zatem jak Pan czyta w wschodniej filozofii mamy do czynienia z akceptacją samego siebie. Tylko wtedy będzie nam dane zadowolenie z siebie. Cóż z tego, że sprzedawca na targu nigdy nie będzie cesarzem, bogaczem, albo lepiej mędrcem. Będąc zadowolony z siebie, wypełniając swoje przeznaczenie, robiąc to co robi najlepiej jak tylko może, osiągnie szczęście. Od razu wpada mi do głowy moja tygodniowa praca w Londynie. Chińczyk, u którego pracowałem opowiadał mi, że u nich jest taka zasada, że jeżeli ojciec prowadził wózek, z którego sprzedawał ciasteczka z wróżbą chińską, to możemy być pewni, że robił to jego ojciec, dziadek i pradziadek, że będzie robił to też jego syn, wnuk i prawnuk. Nie będą się starali zmienić na siłę swojego życia. Nie założą dajmy na to fabryki ciastek z chińską wróżbą. Będą robili swoje i będą z tego zadowoleni, bo to ich życie.

Jak bardzo ta filozofia jest różna od naszej? U nas każdy może być każdym. U nich każdy rodzi się z niezmiennym przeznaczeniem. Czyje jest na wierzchu? No cóż, już Sokrates twierdził, że najważniejsze jest szczęście. Jeżeli sprzedawca ciasteczek może być szczęśliwy z tego, że jest takim sprzedawcą to wspaniale. U nas sprzedawca ciasteczek będzie chciał być prezydentem, albo lepiej milionerem. Może dlatego właśnie oni dożywają blisko 90, a my tylko 70.

Na swojej półce z książkami mam dwie pozycje dotyczące Japonii. Jedną z nich jest "Shogun". Świetna przygodowa książka, która wciąga, a także sprawia, że czytelnikowi chce się wgłębić w japoński sposób myślenia. Jednym z najbardziej wymownych fragmentów tej książki, jest sprawa starego ogrodnika. Główny bohater, Europejczyk, który trafił do Japonii poznaje i fascynuje się jej kulturą, dostaje prezent... upolowanego bażanta, którego z zadowoleniem wiesza na haku, na ganku i nakazuje pod karą śmierci (powiedzianej w żartach) nie dotykać zwierzęcia. Chciał aby mięso skruszało i było dobre do spożycia. Przypominam, że Japończycy nie jedzą mięsa, jedynie ryby. Bohater jednak zapomniał o bażancie, który zdążył zaśmierdnąć i stać się wylęgarnią much i innych istot. Przez to bażant stał się poważnym problemem dla domowników. Nikt nie odważył się go zdjąć z haku, bo Pan nakazał go nie ruszać. W końcu odważył się sympatyczny stary ogrodnik, oczywiście za zgodą wszystkich domowników. Wziął zwierze zakopał, a potem popełnił samobójstwo. Jak dowiedział się o tym Europejczyk, to wpadł wściekłość. Oto z jego winy zginął człowiek, dla głupiej padliny. Zrozumiał jednak, że w Japonii życie nie ma wartości. Prawdziwą wartością jest honor, który powiązany jest z wypełnianiem obowiązków związanych z twoim miejscem na świecie.

Znów zupełnie inaczej niż u nas. Co prawda honor w chrześcijaństwie ma wyższą wartość, ale my mamy życie po śmierci, więc i tak wygrywamy. Japończycy nic nie wygrywają. Po prostu giną i już. Humanizm nauczył Europejczyków, że najważniejsze jest życie doczesne. A zatem to już zupełnie inaczej niż Japończycy.

Nawet kobieta, w Shogunie, może być wyjątkowa, a nawet bardziej wyjątkowa niż każdy inny mężczyzna. Są to wyjątki, ale istnieją. A zatem panienko J. głowa do góry. ;)

Pozdrawiam

Stefan W.

czwartek, 15 lipca 2010

Pan i Ja

Szanowny Panie,

stwierdzić muszę, że tok naszej dyskusji męczy mnie ostatnio. Trochę za bardzo rozgrzebujemy tę nudną sytuację, w której się znaleźliśmy. I wciąż tylko Ja… i Pan. I Ja i Pan. Ja, Pan. Ja Pan. JaPan. Japan? Sam Pan widzi – upały i egocentryzm mogą nas sprowadzić na manowce. I jeszcze wylądujemy u stóp góry Fudżi (czy raczej wulkanu, jeśli już czepiać się szczegółów). Hmm… a jak się Pan w zasadzie zapatruje na kraj kwitnącej wiśni? Bo ja, powiem Panu szczerze, jakoś nigdy nie byłem mocno zafascynowany Japonią. Dziwne, bo przecież to kraj pełen niesamowitości.

Wie Pan, że pierwsze wzmianki o Tokio pochodzą z okresu późniejszego niż na przykład pierwsze wzmianki o Czersku? A w Tokio, jeśli brać pod uwagę całą tę szerszą aglomerację miejską (tzw. Greater Tokio Area) żyje obecnie około 40 mln mieszkańców! To więcej niż w całej Polsce! Dodam, że w Czersku żyje obecnie około 600 osób. Do tego panuje powszechna opinia, że Japończycy są zahukani, przepracowani, a swoje frustracje topią w alkoholu, hentai i… muzyce (przeważnie ekstremalnej). Do tego stosunkowo często decydują się na samobójstwa. Są otoczeni najnowocześniejszą technologią i prawie nigdy nie ubierają się w luźne, wygodne ciuchy. Jak tak połączyć te fakty, to wydawać by się mogło, że to jakieś piekło, które jest nastawione na tłamszenie jednostki (co w zasadzie chyba jest prawdą) i w którym ludzie padają jak muchy. A jednak nie. Przecież Japończycy od wielu lat okazują się najdłużej żyjącymi ludźmi świata. Średnia długość życia to 83 lata! Co ciekawe, Japonki są jeszcze lepsze – 86 lat! Te same Japonki, które podobno mają przecież takie trudne warunki bytu (jako podwładne swoich stanowczych mężów i ojców).

Zresztą sprawa kobiet w ogóle okazuje się ciekawa. Podobno jest tak, że japońska kobieta w świetle prawa jest zawsze przypisana do jakiegoś mężczyzny. Na początku jest wpisana do rejestru ojca, a później przepisuje się ją do rejestru męża. Jeśli następuje rozwód, to niemal zawsze uznaje się, że jest z winy kobiety, która nie umie się dostosować do wymogów męża. Poza tym płeć piękna nie ma oczywiście możliwości zachowania swojego nazwiska, bo to przyczynia się właśnie do wzrostu rozwodów. Nie wiem na ile jest to prawdą, ale słyszałem również, że wiele kobiet odchodziło od swoich mężów w chwili wejścia w wiek emerytalny, ponieważ wtedy panie zyskiwały pewną niezależność finansową i mogły sobie na to pozwolić. Na szczęście Jimin tõ (największa partia w Japonii – która zresztą rok temu utraciła władzę po 55 latach panowania) wprowadziła w końcu ustawę, że emerytura żony wpływa obowiązkowo na konto męża i w ten sposób nieco ukróciła ten proceder. Geniusze. Czytałem też na pewnym forum wypowiedź Polki, która mieszkała w Japonii. Kiedy na przykład posyła się dziecko do przedszkola, to jako opiekuna zawsze wpisuje się nazwisko męża. A wie Pan w jaką rubryczkę wpisuje się matkę dziecka? W pole, o jakże wymownej nazwie: „osoba odprowadzająca dziecko do przedszkola”. W tej samej wypowiedzi jest też informacja o tym, że w szkołach i przedszkolach półki (ha! Przez „ó” – już pamiętam) na buty są tak podzielone, że te dla chłopców znajdują się wyżej (żeby nie musieli się schylać), a te dla dziewcząt niżej (żeby właśnie musiały się po nie schylać). W ten sposób, już od najmłodszych lat, wpaja się obywatelom konserwatywne konfucjańskie nauki.
No właśnie. Japonia konserwatywna? Niby tak, ale z drugiej strony… Pan tylko popatrzy czasem na to, jak wygląda japońska młodzież. Jak wyrwana z gier komputerowych, albo z jakiegoś anime. U nas takie kolorowe, zwariowane stroje są przecież niedopuszczalne. Więc chyba jednak kontrasty. A skoro już wspomniałem o anime, to wróćmy na chwilę do tego nieszczęsnego hentai. Przecież to jest już totalnie odjechane. Nie dość, że jest to rysunkowa pornografia, to do tego jeszcze jakaś dziwaczna pornografia. Weźmy chociażby wytłumaczenie jednego z jej nurtów (prosto z Wikipedii): Tentacle Hentai - nurt w anime/manga związany z występowaniem różnych stworzeń posiadających macki. Pan poczeka – powtórzę: nurt w anime/manga związany z występowaniem różnych stworzeń posiadających MACKI! Chciałoby się rzec – WTF?!

Hmm… jak tak jednak dłużej pomyślę, to okazuje się, że wpływ japońskiej animacji na nasze pokolenia był chyba akurat dosyć duży. Chyba nawet nie muszę pytać, czy pamięta Pan Polonię 1. Tsubasa, Yataman, Tygrysia Maska, a nawet japońska wersja Zorro – przesiedziało się trochę tych godzin przed telewizorem. Muszę jednak przyznać, że później próbowałem jeszcze zapoznać się z kilkoma bardziej znanymi tytułami japońskiej animacji i jakoś nigdy się do tego nie przekonałem (wyjątek stanowi tylko „Ghost in the Shell” – klasyk). Trzeba przyznać, że sama animacja (ruch), to jest mistrzostwo – Japończycy umieją nadawać rysunkom taką dynamikę, do której zachodnie społeczeństwo nie dorośnie jeszcze przez lata. Nie mniej jednak zawsze wolałem kiczowatą amerykańską kreskę (a już zwłaszcza jeśli chodzi o komiksy). Te japońskie rysunki są jakieś takie… pretensjonalne. A jeszcze bardziej pretensjonalna bywa fabuła. No właśnie… inny świat ta cała wiśnia. Chciałbym tam kiedyś pojechać, chociaż trochę mnie przeraża ta ich kultura. Jeszcze z katany dostanę. Brrr. Oglądał Pan kiedyś taki dokument „Japońskie diabły”? To o wojnie w Mandżurii. Relacje japońskich oficerów, którzy masowo mordowali Chińczyków. Ciężka rzecz. Widziałem to ładnych parę lat temu i do tej pory jestem pod wrażeniem.

Sayounara (a to pożegnanie kojarzy mi się z Wojowniczymi Żółwiami Ninja)!

Paweł D.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Trzy typy tysiąca

Szanowny Panie,

czytając Pana porównania dotyczące szachów, przypomniała się mi ulubiona gra karciana, czyli tysiąc. Wśród naszych znajomych można wyróżnić kilka typów graczy, których chyba najlepiej będzie sprowadzić do trzech kategorii: zachowawczych, średniaków i ryzykantów. Najlepszym przykładem pierwszego typu jest kolega M, który nigdy nie gra, gdy nie ma pewniaków na ręce. Do drugiego typu należy Pan. Nie ryzykuje Pan niepotrzebnie, ale też gdy jest cień szansy nie boi się Pan postawić wszystko na jedną kartę. Do trzeciej kategorii należę ja sam. Ryzykuję zawsze, nawet gdy w kartach nic nie ma. Zawsze mam nadzieję, że w musiku (który może na naszym przykładzie symbolizować szczęście) coś będzie. Gdybyśmy we trójkę, jak za dawnych lat usiedli, jak Pan sądzi, który z nas ma największe prawdopodobieństwo wygranej? Sądzę, że Pan. Zresztą to Pan zwykle wygrywał, więc nie rozumiem Pańskich obaw. Jak mówimy o młodzieńczej pasji to nawet ja nie zapominam o przytoczonych przez Pana rzeczownikach: "rozsądek, konsekwencja, pracowitość, poświęcenie, kompromis". Nie wnikając już w moje decyzje życiowe, ale skupiając się na decyzjach Pańskich, w mojej ocenie nie zaprzeczają one tym rzeczownikom. Rzucił Pan pracę, ale powiedzmy sobie szczerze, jak miałby Pan się w niej realizować? Czy rzeczywiście były na to szanse? Zrezygnowanie z tej pracy prędzej, czy później musiało się wydarzyć. Chyba lepiej wcześniej niż później. Lepiej tak jak Pan pisze budować swoją "karierę" od początku, z pomysłem. Trudno też gromić Pana za decyzję w ostatnim miesiącu. Nie sądzę, aby praca na Paluchu była odpowiednim fundamentem do stabilnego życia. No chyba, że ambicją Pana byłoby zostać szefem tego schroniska, co chyba nie było realne.

Może Pan w umyśle wyrysował sobie, że nie rzuciłby Pan pracy i dalej zarabiał w tej firmie, realizując się w innych dziedzinach, na innych polach? Byłoby to stabilne, ale czy rzeczywiście jest Pan w tej chwili na przegranej? Powracając do naszego tysiąca, czy Pana decyzja nie była lekkim ryzykiem, które może wygląda jakby się nie opłaciło, ale które z perspektywy lat wyda się Panu trafną decyzją. Zaryzykował Pan, że wyciągnie dobre karty w musiku. Okazało się inaczej, ale rozgrywka dalej trwa. Ktoś może rzucić niepotrzebnie dziesiątkę i Pan wygrywa. A jak nie będzie pomyłki? Przecież żeby wygrać trzeba uzbierać tysiąc punktów, w tej chwili jest Pan mądrzejszy po przegranej i w przyszłości zaryzykuje Pan z pewniejszymi kartami w rękach. A zatem... głowa do góry.

Proszę tylko nie pisać, że gra w tysiąca jest kiepskim przykładem, bo "ryzykant" nic nie ryzykuje. Jeżeli to prawda, czemu inni grają inaczej? Czemu nie wszyscy ryzykują? Wakacyjna wygrana w tysiąca była kwestią zwycięstwa nad rówieśnikami. To taka próba przed dorosłym życiem.

Ma Pan zapewne sporo racji w teorii przeklętych "terytoriów", ale ja i tak się z nią nie zgadzam. Gdybym ją przyjął, to bym uznał, że nic nie mogę zrobić, że taki mój los beznadziejny. A ja chcę przy całej losowości życia być zaradnym i cieszyć się z wyników swojej pracowitości.

To kiedy gramy?

Stefan W.

Kasparow kontra reszta świata

Szanowny Panie,

już się Pan tak przyzwyczaił do negatywnego wydźwięku moich wypocin, że wybiera Pan sobie z tych listów co chce i łączy to jak chce. Otóż Polska pojawia się u mnie zarówno jako kraj nieograniczonych możliwości (dla takiego Schetyny), jak i nieco bardziej ograniczonych (dla kilku innych osób). Zresztą, przecież to pytania były. A co do tego szarpania, to naprawdę Pan tego nie czuje? Tak płynnie się Panu wszystko układa? No cóż – pogratulować tylko.

Hmm… ale ta sprawa z terytorium wydaje się Panu taka bzdurna? Bo mi właśnie o to chodzi, że to nie sprawa społeczeństwa. Afryka nie przemawia do Pana? To może Rosja? Ile to już lat jest bogata Moskwa, piękny Petersburg i smutna reszta? Jeśli komuniści tego nie zmienili, to już nic nie zmieni. Taki kształt to mieć musi. No albo to, że Stany Zjednoczone wylądowały akurat pomiędzy najnudniejszą na ziemi Kanadą i siedliskiem chaosu, za jakie można uznać Meksyk? Przypadek? Nie, nie… coś w tym jest. Oczywiście moja wielka głowa jest za mała, żeby znaleźć tu jakąś teorię. Cholera. Głupia głowa.

Przejdźmy jednak do sprawy najważniejszej. Do pasji. Jakoś tak nam krążą te dyskusje wokół tego tematu. I jakoś zawsze traktujemy to z namaszczeniem. Tacy jesteśmy żądni tego, aby było tak… wzniośle, tak z ideą, tak młodzieńczo i fajnie. A może nie w tym problem? Przecież jest Pan – przynajmniej, jak na te czasy – dobrym przykładem tego, że można żyć, nie tracąc marzeń i zachować to dziecięce, czyste spojrzenie na świat. Przecież pasji Panu nie brakuje. Ze mną jest pod tym względem może nieco gorzej, ale też bez przesady – jestem pewnie młodszy od większej części swoich rówieśników. Może powinniśmy zastanowić się, czy nie za rzadko korzystamy tu z innych słów, które przecież też w słowniku występują. Myślę tu o takich rzeczownikach, jak rozsądek, konsekwencja, pracowitość, poświęcenie, kompromis… byłoby tego pewnie sporo więcej. Tak, to takie nieco brzydkie słowa. No, mało atrakcyjne w każdym bądź razie. Niech Pan się znowu nie pomyli. Nie uważam, że tu musi następować konflikt. Można wszak realizować swoją pasję z rozsądkiem – jasna sprawa. Problem w tym, że my musimy zastanowić się nad tym, czy nie tracimy czasu (a tym samym młodości), na gonitwę za jakimś duchem, którego kształtów nawet nie jesteśmy w stanie określić. Może trzeba przystanąć, rozejrzeć się, jak inni układają sobie te klocki, i powolutku, od podstaw samych, zacząć budować fundamenty pod życie spokojne i stabilne? Nie rezygnować z marzeń, ale nie liczyć na to, że zrobimy mata w trzech ruchach. Może już czas, żeby zacząć obmyślać strategię na dłuższą partię?

Paweł D.

niedziela, 11 lipca 2010

Chcę, ale nie mogę

Szanowny Panie,

myślę, że to nie jest do końca tak, iż kraj ogranicza. A zwałaszcza terytorium! Raczej chodzi o społeczeństwo. Moja małżonka głosi, iż do piekła lądujesz wg narodowości. Polskie piekło to takie, którego żaden Belzebub nie pilnuje. Jest to zwyczajnie niepotrzebne Polacy sami się pilnują i jak któryś chce zwiać to inny (życzliwy) go przytrzyma. Oczywiście jest to typowe czarnowidztwo, bo mam teorię, która twierdzi, że co prawda społeczeństwo jest ważne, ale społeczeństwo składa się z jednostek i to jednostki decydują o sobie. Jeżeli zatem większość Polaków to ciołki rzucające innym kłody pod nogi to nie oznacza, że ja taki jestem i że Pan musi taki być. Mógłby Pan pisać np. na temat nieograniczonych (ograniczonych jedynie przez język) możliwości, a Pan zastanawia się nad "szarpaniną". 

Cały problem w tym, że tracimy młodość. Dostaliśmy od naszej nowej czytelniczki maila, w który słusznie punktuje, że brak nam: "pasji, oznaki młodości". Chyba racja. Skojarzyłem to z artykułem na temat Mrożka, opublikowanym w "Gościu Niedzielnym" (11 lipca 2010 r), w którym jest cytowany: "Im jestem starszy, tym bardziej chce mi się śmiać i tym mniej się śmieję". Przejąłem się tym i jednocześnie uświadomiłem, że przecież młodość to po prostu śmiech. Śmiać się ze swoich prób, ze swoich bolączek. Nie przejmować się nimi a jedynie wyciągać z nich wnioski. Młodości dodaj nam skrzydeł, żeby tylko nie skończyć jak Mrożek, któremu chce się, ale nie może.

Ukłony

Stefan W.

środa, 7 lipca 2010

Oflagowani

Szanowny Panie,

dzieją się ostatnio rzeczy niepojęte. Pamięta Pan mój pierwszy post i rozważania na temat Grzegorza Schetyny? Dziś ten sam osobnik, który na oko jawi mi się jako pospolity krętacz (a być może nawet przestępca), staje ma czele naszego pięknego państwa. Kto to widział?! Tym samym okazuje się, że wszystko jest możliwe, co w zasadzie jest całkiem pozytywne. Polska – kraj nieograniczonych możliwości. Wprawiło mnie to nawet w niezły humor.

Oczywiście sielanka nie mogła trwać długo. Czy Pan też nie lubi, kiedy ktoś na siłę chce Panu pomóc? Ja tego nienawidzę. A jeśli do tego zmusza mnie do aktywności, na które wcale ochoty nie mam… wtedy to już padaka. A najgorsze, że ja nie umiem odmawiać. AAAAAAAAAAA! Asertywność, asertywność, asertywność. Nienawidzę tego pojęcia, ale przyznaję – czasami brakuje mi tego, że nie potrafię powiedzieć „Talk to the hand”. To sprawia, że dochodzę do nieco ponurego wniosku, że mam mentalność sługusa.

A tu jeszcze Panna Justyna wyskakuje z hasłem „Młodość w czyn obróćcie!”. A ja mówię – przecież obracamy. Jesteśmy nieodpowiedzialni i nie wiemy co zrobić z naszym życiem. Czyż nie jest to młodzieńcze? Tylko, czy to nie jest przypadkiem tak, że wieczna młodość owocuje czasami starością niskiej jakości? Zresztą, pewnie nie. To jak z tym Schetyną. Kilka zbiegów okoliczności i maruder ma kryształową kulę, a reszta ma klopsa na surowo. A może to przeznaczenie? Dręczy mnie ostatnio pytanie: czemu Afryka jest taka? Jak to możliwe, że tak się dali udupić? Oczywiście (Justyno), Afryka jest piękna, ludzie tam są bardzo mądrzy i były tam cywilizacje. Ale nie chodzi mi o oceny. Raczej o to, że może same miejsca (warunki) determinują życie na danym terytorium w większym stopniu niż zdajemy sobie z tego sprawę. Może w Polsce po prostu nie da się zbudować i utrzymać przez dłuższy czas dobrobytu? Może jesteśmy skazani na wieczną szarpaninę? Polska – kraj ograniczonych możliwości?

Kłaniam się nisko (jak na sługusa przystało),

Paweł D.