czwartek, 30 września 2010

Wallenrod z Góry Kalwarii

Szanowny Panie,

cóż za wspaniała nowina będzie miał Pan okazję zrobić coś dobrego dla swojego kochanego miasta. Lepszego zbiegu okoliczności być nie mogło. Od razu proszę sięgnąć na półkę, albo podreptać do biblioteki, aby dostać w swoje łapska książkę pt. "Książę" Niccolò Machiavellego. Oczywiście tym samym doradzam Panu podjęcie wyzwania, które zostało przez rodzinę, los Panu rzucone. Uważam to za świetną okazję, aby obudzić w Panu polityczne zwierzę. No w końcu wybrał Pan takie a nie inne studia i je skończył, więc gdzieś tam w głębi, na dnie jest w pańskiej duszy polityczna żyłeczka. Wiem, że przerażają Pana te układy, ale polityka jest śmierdząca i bezczelna, aż dziwne, że są ludzie którzy się w niej rozsmakowują. Teraz podpisał Pan lojalkę, ale proszę Pana! To lojalka polityczna. No! Przecież sam Pan wie z historii, że sojusze w polityce są często dla mydlenia oczu. Nawet w literaturze! Który to bohater romantyczny wcielił się w Krzyżaka, aby jak kornik, jak lis działając siłą odśrodkową dokonać manewru bardzo szlachetnego, czyli pozbycia się zakonu z ukochanych ziem! Na Pana miejscu czułbym się jak on. Zwłaszcza, że w polityce inaczej nie można. Piękne doświadczenie. Podobnie jak moje mazurskie doświadczenia.

Pływałem jachtem Maxusem 33 z kołem sterowym. Wielka krowa, którą nie można podejść do dzikiego lądu, trzeba skorzystać z kei. To koło sterowe było tak durnym wynalazkiem, że nawet szkoda mi pisać.
Wracając do rejsu... Końcówka września okazała się śliczna i wietrzna (2-3 w skali). Sternicy (było nas trzech, każdy miał swój jacht) równie fajni. Nauczyłem się od nich wiele ciekawych rzeczy na temat żeglowania. A dzieci też super. Wbrew obawom mam dobre podejście do dzieci. Byłem dla nich wymagający, po pewnym czasie chodzili jak w zegarku, a jednocześnie lubiły mnie bardzo i prosiły abym za rok znów z nimi popłynął. Znam mazury dobrze, ale tym razem zaskoczył mnie jeden ze sterników pokazując miejsca o których nie miałem pojęcia. Śliczna zatoczka za łabędzim szlakiem nad Giżyckiem, jakieś dziwne porty przy których nie stałem, a przede wszystkim w znanym Panu Sztynorcie. Tam jest ogromny poniemiecki dwór. Właścicielem był jeden z zamachowców Hitlera. Zginął on rozstrzelany, a jego żona hrabina powiesiła się w swojej sypialni. Dwór jest zamknięty, bo to ruina, ale jeden ze sterników wiedział gdzie można wejść przez okno. A zatem wlazł tam ze swoją wachtą, a pół godziny po nim ja z moją. Była 12 w nocy, mieliśmy parę latarek, wcześniej nastraszyłem młodzież, żeby uważali na pokój hrabiny bo podobno kto tam wejdzie ten znika na amen. Nie wiadomo jednak który to pokój, więc lepiej niech chodzą blisko mnie. Chłopcy udawali dzielnych, a dziewczynki nie udawały... W mrocznej ciszy kurzu dworu nagle coś spadło, świsnęło, przesunęło się... dzieci zamarły. Ja udaje zaskoczenie. Mówię że to mysz. One trochę się uspokoiły, ale ktoś nagle wydał dźwięk! Aż podskoczyły. Dwie dziewczynki wybiegły przez okno, jedna ciągnęła mnie za rękaw, że ona nie chce umierać, że ma marzenia, że chce mieć męża i dzieci... Prawie wybuchnąłem śmiechem, więc zaciskałem zęby z radości. W końcu jednak wszystko się wydało i wszyscy udawali, że wiedzieli od początku. Oczywiście zorganizowałem też bitwę morską, w której dość mocno ucierpiałem bo zostałem oblany od stóp do głowy ratując jacht przed zderzeniem z drugim jachtem. Dzieciom bardzo się wszystko podobało i mi też. Zakochałem się znowu w żeglowaniu.
Teraz siedzę na mostku kapitańskim na żaglowcu Fryderyk Chopin przy kei w Gdyni. Żaglowiec wypływa w ten weekend a ja chodzę po rejach i nawalam młotem w maszty, naprawiam sztagi, uczę się ożaglowania i lin. Nigdzie nie płynę, ale jestem tak spakowany, aby w każdej chwili wyruszyć. Wystarczy mi zgoda kapitana, której nie ma. Moja nadzieja jest wielka, a na pewno spełni się jak będzie Pan trzymał kciuki za mnie. O całej tutejszej hecy napiszę Panu później, bo to długa historia. Czekam na wieści polityczne.

Ahoj!

Stefan W.

sobota, 25 września 2010

Człowiek patriota

Szanowny Panie,

męczą mnie ostatnio jakieś bóle głowy straszne. Tylko spojrzę na ekran monitora i mi czaszkę ściska. Do tego jakoś mnie się na wymioty zbiera i spać mi się chce bez przerwy. Czy można się zatruć komputerem? Podejrzewam już u siebie raka mózgu, ale to pewnie prędzej hipochondria. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo rak mózgu to jakaś taka marna perspektywa.

No, ale przejdźmy do weselszych spraw. Cieszy mnie fakt, że z małżonką Pan się w końcu spotkał i przynajmniej przez jakiś czas nie będzie Pan wykorzystywać biednych niewiast, bez oznak życia, do tego, aby zaspokoić swoje najniższe instynkty. Swoją drogą. Wstyd, Panie Stefanie! Toż to jakaś dewiacja chyba. Nieważne zresztą. I tak źle Pan nie ma. Miły weekend, teraz żagle, a tymczasem na miejscu też się dzieją rzeczy niestworzone…

Będę radnym! A raczej – nie będę, ale wystartuję w wyborach! Myśli Pan pewnie, że to wspaniale. Faktycznie, miastu mojemu przydałyby się pewnie pozytywne zmiany. Piękna postawa młodego patrioty może mieć znaczenie. Tylko widzi Pan, z lokalnym patriotyzmem moja decyzja ma niewiele wspólnego… zaraz, zaraz – czy napisałem „moja decyzja”? Oj, przejęzyczenie. Woli mojej było tu bowiem tyle, co i nic, a może i jeszcze mniej. Ująć to prościej? Zostałem wmanewrowany, zmanipulowany, a ostatecznie i skompromitowany. Koniec niewinności – od teraz wchodzę w świat wielkiej (no, albo i nie takiej znowu wielkiej) prostytucji.

Otóż wszystko zaczęło się całkiem niewinnie. Sobotni poranek, czy może już raczej południe. Po spokojnym, pijackim wieczorze u kolegi P. obudziłem się w całkiem dobrym humorze i nawet bez jakiegoś gigantycznego kaca. Właśnie wypijałem swoje śniadanie, na które składała się butelka Lwówka, kiedy to zadzwonił telefon. Numer nieznany – pomyślałem, że może w sprawie pracy. Tylko w sobotę?! Odebrałem. W słuchawce przywitał mnie głos Pana J. To jest taki znajomy rodziców – wie Pan, taki przyszywany wujek, którego znam od zawsze. Otóż okazało się, że właśnie był w odwiedzinach u mojego taty i dowiedział się o moich problemach z pracą. Zaoferował też pomoc. Powiedział, że może szepnąć słówko naszej pani burmistrz, bo podobno jest jakaś praca w funduszach unijnych. Cóż, nawet się ucieszyłem, bo wiadomo, że dziś bez znajomości to nie jest łatwo, a funduszach coś tam przecież wiem - przyjąłem wielkoduszną ofertę wujka bez dłuższego zastanowienia. Dwa dni później odwiedziłem Pana J., dałem swoje cv i tyle… Czekałem. Odezwał się nazajutrz i zaprosił na rozmowę z panią burmistrz. Dziwne jednak wydało mi się to, że rozmowa nie jest w godzinach urzędowania, ale o 19 i to jeszcze nie w budynku ratuszu, tylko na tyłach remizy strażackiej. No cóż – nie będę przecież kręcić nosem. Potwierdziłem swoją obecność i tyle.

Środa. Godzina 18.35. Okazało się, że wujek postanowił wybrać się na spotkanie razem ze mną. Zaproponował też, że wstąpi po mnie i pojedziemy jego samochodem. Kiedy wsiadłem do auta, okazało się, że jedziemy nie w tym kierunku, co powinniśmy. Ni z tego, ni z owego, okazało się, że jedziemy po moją ciocię, która chodziła do szkoły z panią burmistrz i „jej obecność jest niezbędna”. Może Pan sobie wyobrazić, jak się poczułem. Wszystko za moimi plecami, szczątkowe informacje – coraz mniej mi się podobała ta cała sytuacja. Już w drodze wujek zdradził mi, iż jedziemy na spotkanie komitetu wyborczego pani burmistrz i chyba nie obędzie się bez transakcji wiązanej. Generalnie miałem się tylko wpisać na listę osób popierających panią burmistrz, bo tak sobie zażyczyła. Powiem szczerze – wcale jej kandydatury nie popieram i nie uśmiechała mi się cała ta zabawa. Wujek z ciocią przekonywali mnie jednak, że jak nie pracuję tyle czasu, to w oczach każdego pracodawcy jestem „lewus” i bez „nadstawienia się” pracy żadnej nie dostanę – „takie jest życie, a co Ty myślisz?”. W rozmowie wyszło też, że „na tych studiach to robią z nas idealistów”. Powiem Panu, że rozmowa była wyjątkowo dołująca. Pierwszy raz od dawna pomyślałem, że moja pesymistyczna wizja świata i tak jest dużo bardziej optymistyczna, od tego co widzi na przykład moja ciocia. Wróćmy jednak do owego tragicznego wieczoru, kiedy to zbrukałem swoją niewinność. Staliśmy zatem przed tą remizą. Zimno. Wietrznie. Nieprzyjemnie. Jakby niebo wiedziało, co się święci. Chociaż argumentacja moich towarzyszy nie była jakaś powalająca, to miałem swoje własne przemyślenia, które nie pozwalały mi stamtąd odejść. Życie darmozjada nie jest w końcu życiem „godnym”. Perspektywa pracy i powrotu na łono tej normalnej części społeczeństwa to pokusa ciężka do odparcia. Bezrobocie samo w sobie też jest przecież upokarzające i wstydliwe. No nic. Poczekamy. Pogadamy. Zobaczymy. Może nie będzie bolało. O tym, że jednak nie będzie tak przyjemnie, przekonałem się po trzydziestu minutach czekania na panią burmistrz. W końcu się pojawiła. Wyskoczyła z samochodu przywitała się, po czym powiedziała do mojego wujka - „to ja się już nim zajmę” – i ruchem ręki zaprosiła mnie na spotkanie komitetu. Weszliśmy. Na czekało już ze trzydzieści osób. Nikt nawet słowem nie pisnął o półgodzinnym spóźnieniu. Usiedliśmy i zaczęły się obrady. Szczegółów nie będę tu opisywał, bo nie umiem tego przedstawić w sposób ciekawy, chociaż nie powiem – było to doświadczenie dosyć zabawne. Te wszystkie układy, przepychanki i oczywiście pełne podejrzeń spojrzenia w moim kierunku. Najciekawsze dla mnie samego okazało się budowanie list wyborczych, gdyż nagle pani burmistrz wyskoczyła z tekstem: „no, z tego okręgu to mamy tu pana – młody, po studiach, no… jak się tam Pan nazywa?”. No… i tak jakoś… trafiłem na listę. Niemal natychmiast zaświtał mi w głowie pomysł na hasło wyborcze, którym mógłbym uświetnić swoje plakaty – „Daję dupy za 2 złote”. Hm… jak się Panu podoba? Trochę za wulgarne chyba. No, nad tą częścią będę jeszcze musiał trochę popracować. Później na spotkaniu pojawili się „spece od marketingu politycznego”. Dwóch cwanych łebków z mojego wydziału. Doktoranci. Co za tragedia. Chociaż poczucie humoru na poziomie naszej ekstraklasy politycznej – żenujące. Czyli pewnie zrobią jeszcze karierę. Tymczasem będą wspierać NASZ komitet. Zwycięstwo MAMY w kieszeni. Ech… Oczywiście okazało się, że wolnego miejsca pracy w funduszach unijnych wcale nie ma, ale „coś pomyślimy”. Mam czekać na telefon.

I jak się Panu to podoba? Oczywiście, praca może i będzie, ale za jaką cenę? Sam już nie wiem. Myślę i myślę. Raz dochodzę do wniosku, że co mi tam – niczego szczególnie strasznego nie robię przecież. Przez większość czasu czuję się z tym jednak nie najlepiej. Zapytałbym Pana o zdanie, ale i tak już znam odpowiedź. Zaraz Pan napisze coś w stylu „najważniejsze to iść za głosem serca”. No tak, ale to przecież jakieś naiwne bzdury. Najgorzej mnie denerwuje, że jak się rodzina już w coś zaangażuje, to w zasadzie wyplątywanie się z takiej sytuacji jest takie skomplikowane i wielopoziomowe. Tylko czy ja chcę się wyplątać? Chcę. Ale jaka jest alternatywa? Dalsze siedzenie na dupie i bezowocne rozsyłanie życiorysów? Aj, aj, aj.

Dodam jeszcze, że już zacząłem poprawiać swój wizerunek. Obciąłem włosy i wyglądam jak Pan "Jarek, pierdolisz, nie było cię tam", czyli Władysław Frasyniuk.

No nic, mam nadzieję, że Pana tydzień na żaglach był przyjemniejszy.

Paweł D.

P.S. Głosuj na Pawła!

niedziela, 19 września 2010

Weekend dla kobiety

Szanowny Panie,

oczywiście sam z początku byłem w lekkiej panice, która objawiała się tym, że myślałem sobie: kobieta przecież nie umrze. Jak może umrzeć? Ot tak sobie? Niemożliwe! Zaraz się ocuci... jeszcze chwilka... cholera ocuć się!.... kurde ona się jednak nie ocuci, więc starałem się tylko pomóc. Moją chęć pomocy można tłumaczyć też tym, (właśnie dzisiaj to odkryłem) że dawno nie miałem kontaktu fizycznego z kobietą. Dmuchanie powietrza do UST i masaż SERCA mogły zrodzić w mojej głowie namiastkę szczęścia. Fuuu.... tfuuu.... obrzydliwe, okropne, o czym ja piszę?

Zresztą mój stan z poprzednich wiadomości nieco się zmienił. Uwaga! Miałem przyjemność spotkać moją żonę. Tak. Przyjechała do Polski w piątek. Zacząłem ją widzieć dokładniej od 15.45, każdą minutę mógłbym tu rozpisać i cedzić, i gloryfikować, ale nie będę nikogo tym zanudzał. W skrócie napiszę tylko, że spędziłem z nią całe piątkowe popołudnie, sobotę i jeszcze przed sobą mam poranną niedzielę. Przed 10 wyjeżdżam do Węgorzewa (przez tydzień będę żeglował po Mazurach), a ona zresztą już w poniedziałek rano wylatuje do Włoch. Z powrotem na okręt i najprawdopodobniej do USA. Po drodze ma odebrać wizę z ambasady w Mediolanie. I co Pan myśli? Niezłe kwiatki! Dodam, że przyjechała zobaczyć mnie i rodziców. Zrobiliśmy niespodziankę teściowej, która nic o tym nie wiedziała. Cały ten weekend spędziliśmy w Lęborku i Łebie. Co tu będę ukrywać? Jak Pan się pewnie domyśla jestem szczęśliwie nieszczęśliwy. O tym jednak pisać się mi nie chce.

Ping - tyle zostało z mojej piłeczki. Teraz czekam na pańskie - pong!

Stefan W.

czwartek, 16 września 2010

Golasy (bez kasy)

Szanowny Panie,

i jak tu z Panem prowadzić normalne dyskusje? Przeczytałem o tej Pana wycieczce, później zastanowiłem się nad tym, w jaki sposób ja spędziłem ten sam dzień… i nawet nie byłem sobie w stanie przypomnieć, co też takiego niezwykłego i ciekawego robiłem. No, może trochę przesadzam (jak zwykłem to robić), bo w końcu byłem na grzybobraniu, ale ja chyba nigdy nikogo nie reanimowałem. Kurcze, jak się tak nad tym pochylę, to wydaje mi się, że w takiej sytuacji to bym wpadł w taką panikę, że nic bym nie był w stanie zrobić. Moja odporność na stres jest godna pożałowania. Generalnie – jestem z Pana dumny. I nie chodzi mi tu o resuscytację (chociaż oczywiście – to też). Po prostu potrzeba nam takich dni, jak ten pański w Gliwicach, żeby nadać Fandze nieco życia. Barwny, zabawny opis – o to właśnie chodzi. Tylko do tego potrzeba przygód. Ostatnio już nawet rozmyślałem o tym, że ludziom, którzy spędzają większość życia w domu przed komputerem, powinno się zabraniać tworzenia blogów. Powinna być wprowadzona jakaś lista specjalnych wymogów. Przykładowo: musisz przynajmniej trzy razy w roku jeździć za granicę, uprawiać przynajmniej pięć dyscyplin sportu, udzielać się charytatywnie, nie posiadać telewizora, zajmować się malarstwem lub fotografią, grać na dwóch lub więcej instrumentach, mieć udokumentowaną znajomość z przynajmniej dziesięcioma znanymi osobami. No rozumie Pan, w ten sposób można by podnieść trochę jakość tych internetowych pamiętników, czy jak to tam nazwać.

Hmm… pamiętam, że jak blogi wchodziły dopiero do naszego kraju, to wydawało mi się to zjawisko kompletnie niedorzeczne. Publiczny pamiętnik? Przecież to jakiś paradoks! Pamiętnik ma być intymny. A to coś takiego… mentalna pornografia? I kto by pomyślał, że sam się w to zacznę bawić? Zaraz, zaraz – w zasadzie to nie sam, tylko z Panem. Kurcze. Jak zaczynam to tak kojarzyć z przemysłem pornograficznym, to wcale nie stawia nas w dobrym świetle. Tia. Głupi żarcik. A skoro już schodzimy na te tematy erotyczno-warzywnicze, to co tam słychać u Pana Boga za Piecem? Nie rozumiem trochę skąd u Pana ta nagła niechęć do ascezy? Teolog. Uduchowiony. Bez pamięci zakochany w żonie. Sądziłem, że wszelkie kobiece wdzięki nie robią już na Panu większego wrażenia. Do tego jesienią? Bez sensu. No, mam jednak nadzieję, że do wiosny Pan nie będzie musiał czekać. Bo nie dosyć, że może Pan głupot narobić, to się Pan nam jeszcze rozpijesz.

Coś nie mogę dziś żadnej myśli się na dłużej złapać, więc niech Pan potraktuje ten wpis jako odbicie piłeczki na Pańską stronę. Bo przecież ma Pan jeszcze dalszą część opowieści o powrocie z GOPu.

Czekam zatem.

Paweł D.

wtorek, 14 września 2010

Katowice, Gliwice czyli "Żart" Milana,

Szanowny Panie,

że też humor ludzki zależy od wydawałoby się tak błahej rzeczy jaką jest pogoda. Niezwykłe to wręcz, ale dużo tłumaczące np. fakt, że ludzie południa są bardziej otwarci. Szkoda, że ten legendarny założyciel naszego Państwa... Lech, tego orła zobaczył tu pośród tych pól, a nie gdzieś... przypuśćmy w miejscu istniejącej Chorwacji, albo Italii, choćby na jaką wyspę by go orzeł zawiódł. Mielibyśmy słońca, wody aż po uszy. Ale zaraz... nie ma co jednak narzekać. Jak pomyślę o surowym klimacie Chorwacji, wypalonej słońcem Italii, czy też depresyjnie małej wyspie to przychylniejszym okiem patrzę na te nasze nieograniczone przestrzenie, łany, lasy (przecież we Włoszech nie ma lasów i grzybów). Takie przestrzenie dzisiaj widziałem jadąc pociągiem z Katowic do Warszawy, ale to pod koniec mojej wtorkowej podróży. A jak wiadomo opowiadać należy od początku...

Wstałem o nieludzkiej porze, czyli 5 rano minut 10. Aby w szybkim tempie umyć się, przygotować i wyskoczyć na przystanek w stronę Magdalenki. Byłem ubrany w koszule, lniane spodnie, sztruksową marynarkę, wypastowane lakierki i parasolkę, bo przecież pogoda niepewna. Nie czekałem dłużej niż pięć minut, gdy przyjechał nasz wspólny kolega M. Tak się miło złożyło, że jechał akurat do swojej pracy w Gliwicach, czyli miał po drodze.

Acha... zanim dalej polecę z opowiadaniem, to dla niewtajemniczonych wyjaśnię, czemu byłem tak ładnie ubrany i czemu jechałem do tych Katowic w ogóle. A zatem: w celu przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko specjalisty ds. treści na jednym z portali internetowych. Fakt, że kolega M. jechał tam był mi bardzo na rękę. Pewnie, gdyby nie to nie chciałoby się mi wydawać 51 złotych na bilet pociągiem w jedną stronę.

A zatem przejechałem z M. w bardzo sympatycznych warunkach, szybko i bez problemów. Dojechałem na 9 rano, a więc przed czasem. Rozmowę miałem mieć o godz. 11. Kolega M. podwiózł mnie w okolicach firmy, w której miałem dyskutować o mojej ewentualnej karierze. A dokładniej, zostałem wyrzucony na stacji benzynowej. Pożegnałem się i jak kolega M. odjechał to zacząłem rozglądać się za kawiarnią, aby nabrać trochę animuszu przed rozmową. W chwili rozglądania się za odpowiednim miejscem, zacząłem myśleć o moim portfelu... walnąłem się w czoło... zostawiłem go w samochodzie kolegi M. - Nic to - myślę. - Zadzwonię do niego i po kłopocie. Daleko przecież nie odjechał. Sięgam do kieszeni i... znów walnąłem się w łeb... razem z portfelem zostawiłem w samochodzie komórkę. Ech... życie jest jednak ciężkie, wpadło mi do głowy, ale zaraz nabrałem animuszu. Myślę sobie, jest godzina 9, do godz. 11 jest jeszcze czasu a czasu, Gliwice ledwo pół godziny drogi, więc podszedłem do jakiegoś kierowcy na tej stacji benzynowej i zapytałem się, czy przypadkiem nie jedzie do Gliwic. Jechał! Hurra! A zatem chłopak (informatyk z IBM) zabrał mnie do Gliwic. Niestety nie jechał do miejsca pracy kolegi M., ale do centrum Gliwic. Dojechałem tam w pół godziny, aby potem przez kolejne pół godziny iść do miejsca pracy.

Muszę tu przypomnieć, że kolega M. jest szefem budowy gliwickiego Auchan. A zatem jak doszedłem to wkroczyłem wesoło na plac budowy, w swojej marynarce, białej koszuli, lnianych spodniach, odpowiednio wypastowanych butach i z parasolką w ręku (przy ślicznej pogodzie). Musiałem wyglądać dość ciekawie przy wszystkich tych robotnikach w kaskach, kamizelkach, przy maszynach, koparkach, wśród błocka i całego tego tałatajstwa. Nikt też mnie nie zatrzymał. Idąc budową, naglę widzę uśmiechniętą i zaskoczoną fizjonomię kolegi M. wyglądającą z jakiegoś okna, jakiegoś biura. Krzyczy on do mnie: co ja tu robię. Odkrzykuję, nad głowami przyglądających się ciekawie robotników, że obiecał mi pokazać plac budowy, więc przyjechałem, a poza tym ukradł mi komórkę i portfel. Zaczął się oczywiście śmiać, a potem miałem okazję zobaczyć jak wygląda taka budowa.

Było już po godz. 11, więc oczywistym było, iż praca do której jechałem nie jest dla mnie. Zwłaszcza, że od początku nie byłem do niej przekonany. Po wizycie w Auchan, przeszedłem się po Gliwicach, które poszczycić się może malutkim, uroczym rynkiem, ślicznymi ulicami z plątaniną kabli, niczym miasta z XIX wieku. Zrobiło to wszystko na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza że postanowiłem uczcić swoją przygodę w całkiem miłej knajpce o wdzięcznej dla mnie nazwie Ernest Hemingway. Tam też wypiłem małe pilzańskie piwko i zacząłem czytać ciekawą książkę, o jakże dla mnie dwuznacznym (zwłaszcza tego dnia) tytule "Żart" Milana Kundery. Byłem w doskonałym humorze, zwłaszcza że pan który zaprosił mnie na rozmowę, zadzwonił do mnie z całkiem słusznym pytaniem "Gdzie ja do cholery jestem". Wyjaśniłem całą sytuację, nie ukrywając niczego, on zrozumiał i zaprosił mnie na rozmowę na godzinę 14 tego samego dnia. Pomyślałem, skoro jeszcze chce mnie widzieć, to czemu nie mam jechać? A zatem skończyłem swoje danie i nie śpiesząc się nigdzie, miałem półtorej godziny udałem się na dworzec. Kupiłem bilet i zaraz ruszyłem do Katowic. Wszystko byłoby dobrze, gdyby...

...gdyby nie to, że cztery przystanki przed Katowicami, pani siedząca tuż obok nie dostała ataku padaczki. Zacząłem razem z siedzącymi obok ludźmi zajmować się nią. Chodziło o położenie jej w pozycji bocznej ustalonej, utrzymywanie z nią kontaktu, pilnowanie, czy jej język nie tamuje dopływu powietrza. Nagle jednak straciła przytomność. Okazało się, że jedna z pasażerek jest studentką medycyny, czy coś podobnego. Nie stwierdziła ona oddechu i przystąpiliśmy do reanimacji. Zacząłem jej pomagać i raz to wykonywać masaż serca, raz wtłaczać powietrze w płuca. Przyznać się muszę, że na początku trochę zgłupiałem i nie wiedziałem od czego zacząć, ale potem już nam to szło. Pociąg cały przy tym się nam przyglądał. A w Katowicach miała czekać karetka pogotowia. Jedziemy tak reanimując biedną dziewczynę. W końcu znalazł się znów jakiś student medycyny, który połamał dziewczynie żebra, ale to sprawiło, że zaczęła się poruszać (z bólu), trochę się uspokoiliśmy. W końcu dojechaliśmy na dworzec, jeszcze trochę nam zeszło do momentu przyjechania karetki pogotowia. Gdy ta się pojawiła to przejęła reanimację. Nie wiem co się stało dalej z dziewczyną, bo panowie powiedzieli, żeby nie stać nad nimi i się nie gapić, więc odszedłem. Z tego wszystkiego zapomniałem o czasie, a było za dziesięć minut 14. Przerażony kolejnym spóźnieniem, rzuciłem się do autobusów. Niestety właściwy przyjechał równo o 14 (przypominam, że miałem być na 14 na rozmowie). Dojechałem do punktu, w którym wydawało się mi, że jest siedziba firmy. Niestety. Jak się okazało firma była zupełnie gdzie indziej. Wkurzony stwierdziłem, że mam to w czterech literach i widocznie ta praca nie jest dla mnie i cały świat mi to właśnie pokazuje. Zadzwoniłem do uprzejmego pana, wyjaśniłem sytuację i wróciłem na dworzec. A tam zaraz pociąg do Warszawy, książka i kilka miłych wiadomości, ale to już zupełnie inna historia.

Szczęść Boże

Stefan W.

poniedziałek, 13 września 2010

Na audiencji u Brunona Plattera

Szanowny Panie,


zapomniałem zabrać od Pana „Listu do nienarodzonego dziecka”. A książka zapowiadała się ciekawie. Cóż, teraz jej już pewnie nigdy nie dokończę. To jest jedna z moich najgorszych cech. Wydawać by się mogło, że jak już się coś człowiekowi podoba, to powinien czerpać z tego przyjemność do końca. Ja tak jednak nie mam. Jeden gorszy dzień i cała moja konsekwencja rozpływa się jak masło na rozgrzanej patelni (będą porównania kulinarne, bo jestem na diecie, więc myślę przeważnie o jedzeniu). Niby dotyczy to prawie każdej sfery mojego życia, ale z tymi książkami to jest już jakaś paranoja. Wie Pan ile ja w życiu książek zacząłem czytać? Prawdopodobnie kilka razy więcej niż faktycznie przeczytałem. Pamiętam, że kiedyś przy „Buszującym w zbożu” zabrakło mi trzech stron do końca... i dupa. Nigdy już tego nie skończyłem. BEZ SENSU. Ja wiem, Pan powie, że trzeba zacisnąć zęby i jakoś to zmienić po prostu. Próbowałem, Bóg mi świadkiem, ale się nie da po prostu. Tyle ze spraw wkurzających.


A teraz miłe. Dziś była już jesień z tych fajnych. Ciepło. Żółto-brązowo. Trochę pomarańczowego. Generalnie – ciepło i przyjemnie. To są te dni, kiedy odnajduję sens posiadania podwórza z ogródkiem. Wyszedłem dziś z Panienką J. pod to niebo rdzawe. Siedzieliśmy na ławeczce i rozbijaliśmy orzechy. Jeszcze trochę za wcześnie może, bo wciąż pokrywa je zielona skorupka – no i teraz paluchy mam pomarańczowo-brązowe właśnie. Z drugiej strony… takie są przecież najlepsze – słodkie i delikatne. Później poszliśmy zrywać gruszki. W zasadzie ja wszedłem na drabinę i zrywałem, a Panienka J. magazynowała je w koszyczku, za który służył jej długi sweter. W tym czasie mój pies (chociaż w zasadzie to suka – ale jednak jakoś niezbyt ładnie brzmi to słowo) zajadał maliny z krzaczków. Trochę to dziwne, jeśli mam być szczery. Żaden z moich psów, jeszcze nigdy nie gustował w takich owocach leśnych… Czy malina jest owocem leśnym? No, nieważne z resztą. Mama moja zachwycona nie jest Pumy zachowaniem – tyle Panu napiszę. Owczarek niemiecki jedzący maliny? Kto to widział? Wróćmy jednak do naszego (to jest Panienki J. i mojego) zbieractwa. Jak już wracaliśmy z gruszkami, to jeszcze się okazało, że słoneczniki się do nas zachęcająco uśmiechają. Nie zastanawiając się długo podszedłem do gagatków i trach – zaraz im głowy poukręcałem. Czy wiedział Pan, że bez noża to nie tak łatwo zerwać świeżego słonecznika? Nie łatwo wcale. Trochę wstydu się zatem najadłem, a raczej moje, i tak już mocno nadwyrężone, poczucie męskości najadło się… troszkę. Udało się jednak i z tymi zdobyczami już do domu mknęliśmy, aż tu nagle… pająk. Wisi tak pomiędzy drzewami i czeka na ofiary (toż to na nas chyba). Głupi nie byłem i pestką go potraktowałem słonecznikową. A raczej nie jego samego, bo toż w końcu krzyżak, a nie jakiś byle pędrak, a sieć jego przepastną – śmierci machinę. Jak się nie rzuciła bestia na ofiarę! Jakież było zdziwienie arachniaka, kiedy odkrył, że to nie jest ludzkie mięsko, a jedynie skorupka twarda. Zdenerwowany wyrzucił śmiecia ze swojej sieci pajęczej. I z drugą to samo zrobił. Czyścioch taki, czy co? Oczywiście, ku naszemu przerażeniu, odkryliśmy chwilę później, że krzyżaki to zwierzęta stadne. Okazało się, iż na jakieś terytorium łowieckie trafiliśmy. Prusy Zakonne – pomyślałem… kiecę podwinąłem i w drugą stronę pomykać zacząłem. Jeszcze tylko na Panienkę J. zakrzyknąłem, żeby się tak nie grzebała, bo ją te pająki zjedzą w końcu, i już byłem w domu spokojnym i bezpiecznym. Najgorzej, że zapomniałem zapasu liści nazbierać i dopiero po zmroku sobie przypomniałem o tym, iż obiecałem sobie nauk Joszki nie zaniedbywać. Zatem już w ciemności nieprzebranej, wśród tych bestii krwiożerczych i ośmionogich, musiałem sobie instrumentarium szykować. Warto jednak było się poświęcić, bo teraz się nie nudzę przynajmniej i grę na liściach ćwiczę sumiennie (chociaż bez wyników, jak na razie). W zasadzie to miałem znów te głupie cv wysyłać, ale jak popatrzyłem na tych „specjalistów ds. marketingu” i „konsultantów ds. ubezpieczeń” to znów mi się gorąco zrobiło, duszność mnie jakaś dopadła i globus niezwykły, i też tak przypomniałem sobie Pana dzisiejsze słowa, że z bezrobocia też trzeba umieć korzystać. No więc korzystam. Na liściach gram. Bo słuchałem dziś też nowej płyty zespołu, którego nazwy wymieniać nawet nie będę (tfu!) i tak mnie jej poziom rozzłościł, że pomyślałem - koniec, koniec, koniec. Wracamy do korzeni… a raczej do liści.


Pfff… pfff… (tyle na razie mi wychodzi – to tak w ramach pożegnania)


Paweł D.

środa, 8 września 2010

Zaczynam trochę wariować

Szanowny Panie,

dzięki Bogu za pogodę taką jak wczoraj. To ona wczoraj Pana tak nastroiła. Dzięki niej mamy piękny wpis. Tak piękny, że aż nie chciałem go psuć swoimi wynurzeniami. Pomyślałem sobie, że są dni stworzone dla Pawła, takim dniem był wtorek i należał się on Panu.
Dzień mokry, szary i przygnębiający też należy umieć celebrować. Jest Pan w tym specjalistą. Panna Justyna zresztą też sobie świetnie z tym radzi. A po szarości? Proszę spojrzeć za okno... błękit. Słońce, niebo, ptaki, grzyby... to wszystko był dzisiejszy mój poranek. Pobudka o siódmej rano, herbata, brzuszki, pompki, gra w szachy... a potem grzyby. Na szczęście nie znalazłem ich dużo. Dzięki temu miałem mało czyszczenia. Za to pyszną jajecznicę.
Powtarzać się będę, ale co mi tam. Jesień jest stworzona dla żywności. Wspomniane grzyby, pachnące pomidory, ogromne kurze jajka, ogórki, śmietana, kiełbasa, wódka albo wino. Wczoraj, gdy z powodu pogody było ciężko, postanowiłem zrobić zakupy bazarkowe. Dodatkowo zaopatrzyłem się w maliny i spirytus. Będzie z tego nalewka. Kupiłem bazylię i piękne wołowe mięso do tego carry i marynata gotowa. W mieszkaniu pachnie. Jak to będzie smakowało? Dzisiaj się dowiem. Jak ktoś chce to zapraszam do siebie. Gdy starczy dla mnie, to starczy i dla innych. Znacie adres i telefon. Obiad podaje o piętnastej trzydzieści. Będzie też otwarta butelka czerwonego wina. W taką pogodę grzechem jest nie otworzyć trunku. Niech rozleje się po podniebieniu i podkreśli smak krwistego mięsa.
Jedzenie to nie wszystko. Ważny jest także film. Oczywiście w taką pogodę jak wczoraj najlepsza i najbardziej pozytywna jest seria "U Pana Boga". Obejrzałem połowę drugiej części. Nie mogę za bardzo tego oglądać, bo tamtejsze kobiety są eteryczne. Dużo bardziej cielesne, niż te półnagie laski z filmów amerykańskich. Te napompowane, sztuczne osóbki. Kobiety ze wschodu są pełne, cielesne, zmysłowe, z ekranu aż pachnące. Czy tu chodzi o obfite biusty? Pewnie mają dużo do powiedzenia. Pewnie też jestem dużo bardziej na wdzięki płci pięknej wyczulony. Tak, zaczynam trochę wariować.

Pozdrawiam

Stefan W.

wtorek, 7 września 2010

Paweł też daje nura

Szanowny Panie,

klimat zawsze był raczej przeciwko nam... Jeszcze dobrze lata nie poczułem, kości nie wygrzałem, a tu koniec. Mokro, szaro i – co najgorsze – cholernie depresyjnie. Zbliża się jedenasta, niedługo południe, a ja siedzę przy lampce nocnej, żeby literki na klawiaturze widzieć. Ranek spędziłem przed telewizorem, owinięty grubą puchową kołdrą. Teraz popijam kawę, która powinna być jeszcze gorąca, ale jakoś za szybko wystygła. Nie wspomnę już o tym, że sufit mi przesiąka. Jak tylko pada trochę dłużej na zewnątrz, to i w pokoju mam małą ulewę. Czułbym się prawie, jak bohater Dostojewskiego, gdyby nie fakt, że jedzenia mam pod dostatkiem – a nawet jeszcze więcej. Mogę też dodać, że mam już dziś za sobą przeglądanie ofert pracy. Beznadzieja. Sam Pan zresztą wie, jak niekorzystnie to wpływa na samopoczucie. Nie wiem już, czy ze mną jest coś nie tak, czy to jednak ogólnie jest jakoś marnie? Czasem, gdy zasypiam, obiecuję sobie, że dnia następnego nie będę wybrzydzać, że wezmę cokolwiek. A później zaglądam do gazety lub na jakiś portal internetowy, i co? No – ciężko stwierdzić, co oznacza „cokolwiek”. Bo co? Call center lub przedstawiciel handlowy? A może to wcale nie takie złe? Tylko jakoś nieprzyjemnie wkroczyć na ścieżkę, o której wiadomo, że prowadzi do nikąd. Dokąd jednak prowadzi ścieżka bierności zawodowej? Chyba też nie na salony.

Przyznam się szczerze, że nasz WIELKI POMYSŁ też nie nastraja mnie optymistycznie. Powtarzam jednak sobie, że to Pan ma być entuzjastą, a ja będę tylko robił swoje z nadzieją, że Pana wiary starczy na nas dwóch. W zasadzie to chodzi mi tylko o to, żeby wyrwać się z domu i zająć czymś myśli, bo inaczej z przetrwaniem nadchodzącej jesieni, a później zimy (na samą myśl mam dreszcze) może być ciężko…

O! Właśnie Pan zadzwonił i powiedział, że na dofinansowanie nie możemy liczyć. Sam Pan widzi… Paweł bezmyślnie rozejrzał się po pokoju. Cóż to ze sobą począć? – pomyślał. Wstał z krzesła. Kopnął piłkę leżącą na podłodze i założywszy na głowę słomkowy kapelusz, podszedł do okna. Od czasu, kiedy oglądał cały ten wielki świat po raz ostatni, minęło już kilka godzin. Deszcz zacinał w tym czasie bez ustanku, przez co podwórze zamieniło się w jedno rozległe jezioro. Ach, gdyby można było tak otworzyć okiennice i po prostu wskoczyć w ten bezmiar wody! – rozmarzył się. Rozum podpowiadał jednak, że pod lustrzaną taflą kryje się bezlitosny beton, który może zmiażdżyć mu czaszkę. Beton. Dookoła mury. Sztuczne światło w środku dnia. Błyszczący ekran, od którego oczy szczypią niemiłosiernie…

I znowu komputer. Poszukiwania pracy – komputer. Rozrywka – komputer. Zajęcia „parazawodowe” - komputer. Mili Państwo. Cóż to za wymysł szatański? Jak się uwolnić od tej zarazy?

Panie Stefanie, już sam Pan rozumie, dlaczego pisuję coraz rzadziej – żółć mi się zbiera. Wstyd nieskończony mnie zżera. Czym tu epatować? Komentować losy świata? A cóż to wiem o świecie? Nawet gazet nie czytam. Książek już prawie nie czytam. Tylko ten widok z okna.

W tym fatalistycznym nastroju żegnam Pana. Do zobaczenia, Panie Stefanie.

Paweł D.