sobota, 25 września 2010

Człowiek patriota

Szanowny Panie,

męczą mnie ostatnio jakieś bóle głowy straszne. Tylko spojrzę na ekran monitora i mi czaszkę ściska. Do tego jakoś mnie się na wymioty zbiera i spać mi się chce bez przerwy. Czy można się zatruć komputerem? Podejrzewam już u siebie raka mózgu, ale to pewnie prędzej hipochondria. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo rak mózgu to jakaś taka marna perspektywa.

No, ale przejdźmy do weselszych spraw. Cieszy mnie fakt, że z małżonką Pan się w końcu spotkał i przynajmniej przez jakiś czas nie będzie Pan wykorzystywać biednych niewiast, bez oznak życia, do tego, aby zaspokoić swoje najniższe instynkty. Swoją drogą. Wstyd, Panie Stefanie! Toż to jakaś dewiacja chyba. Nieważne zresztą. I tak źle Pan nie ma. Miły weekend, teraz żagle, a tymczasem na miejscu też się dzieją rzeczy niestworzone…

Będę radnym! A raczej – nie będę, ale wystartuję w wyborach! Myśli Pan pewnie, że to wspaniale. Faktycznie, miastu mojemu przydałyby się pewnie pozytywne zmiany. Piękna postawa młodego patrioty może mieć znaczenie. Tylko widzi Pan, z lokalnym patriotyzmem moja decyzja ma niewiele wspólnego… zaraz, zaraz – czy napisałem „moja decyzja”? Oj, przejęzyczenie. Woli mojej było tu bowiem tyle, co i nic, a może i jeszcze mniej. Ująć to prościej? Zostałem wmanewrowany, zmanipulowany, a ostatecznie i skompromitowany. Koniec niewinności – od teraz wchodzę w świat wielkiej (no, albo i nie takiej znowu wielkiej) prostytucji.

Otóż wszystko zaczęło się całkiem niewinnie. Sobotni poranek, czy może już raczej południe. Po spokojnym, pijackim wieczorze u kolegi P. obudziłem się w całkiem dobrym humorze i nawet bez jakiegoś gigantycznego kaca. Właśnie wypijałem swoje śniadanie, na które składała się butelka Lwówka, kiedy to zadzwonił telefon. Numer nieznany – pomyślałem, że może w sprawie pracy. Tylko w sobotę?! Odebrałem. W słuchawce przywitał mnie głos Pana J. To jest taki znajomy rodziców – wie Pan, taki przyszywany wujek, którego znam od zawsze. Otóż okazało się, że właśnie był w odwiedzinach u mojego taty i dowiedział się o moich problemach z pracą. Zaoferował też pomoc. Powiedział, że może szepnąć słówko naszej pani burmistrz, bo podobno jest jakaś praca w funduszach unijnych. Cóż, nawet się ucieszyłem, bo wiadomo, że dziś bez znajomości to nie jest łatwo, a funduszach coś tam przecież wiem - przyjąłem wielkoduszną ofertę wujka bez dłuższego zastanowienia. Dwa dni później odwiedziłem Pana J., dałem swoje cv i tyle… Czekałem. Odezwał się nazajutrz i zaprosił na rozmowę z panią burmistrz. Dziwne jednak wydało mi się to, że rozmowa nie jest w godzinach urzędowania, ale o 19 i to jeszcze nie w budynku ratuszu, tylko na tyłach remizy strażackiej. No cóż – nie będę przecież kręcić nosem. Potwierdziłem swoją obecność i tyle.

Środa. Godzina 18.35. Okazało się, że wujek postanowił wybrać się na spotkanie razem ze mną. Zaproponował też, że wstąpi po mnie i pojedziemy jego samochodem. Kiedy wsiadłem do auta, okazało się, że jedziemy nie w tym kierunku, co powinniśmy. Ni z tego, ni z owego, okazało się, że jedziemy po moją ciocię, która chodziła do szkoły z panią burmistrz i „jej obecność jest niezbędna”. Może Pan sobie wyobrazić, jak się poczułem. Wszystko za moimi plecami, szczątkowe informacje – coraz mniej mi się podobała ta cała sytuacja. Już w drodze wujek zdradził mi, iż jedziemy na spotkanie komitetu wyborczego pani burmistrz i chyba nie obędzie się bez transakcji wiązanej. Generalnie miałem się tylko wpisać na listę osób popierających panią burmistrz, bo tak sobie zażyczyła. Powiem szczerze – wcale jej kandydatury nie popieram i nie uśmiechała mi się cała ta zabawa. Wujek z ciocią przekonywali mnie jednak, że jak nie pracuję tyle czasu, to w oczach każdego pracodawcy jestem „lewus” i bez „nadstawienia się” pracy żadnej nie dostanę – „takie jest życie, a co Ty myślisz?”. W rozmowie wyszło też, że „na tych studiach to robią z nas idealistów”. Powiem Panu, że rozmowa była wyjątkowo dołująca. Pierwszy raz od dawna pomyślałem, że moja pesymistyczna wizja świata i tak jest dużo bardziej optymistyczna, od tego co widzi na przykład moja ciocia. Wróćmy jednak do owego tragicznego wieczoru, kiedy to zbrukałem swoją niewinność. Staliśmy zatem przed tą remizą. Zimno. Wietrznie. Nieprzyjemnie. Jakby niebo wiedziało, co się święci. Chociaż argumentacja moich towarzyszy nie była jakaś powalająca, to miałem swoje własne przemyślenia, które nie pozwalały mi stamtąd odejść. Życie darmozjada nie jest w końcu życiem „godnym”. Perspektywa pracy i powrotu na łono tej normalnej części społeczeństwa to pokusa ciężka do odparcia. Bezrobocie samo w sobie też jest przecież upokarzające i wstydliwe. No nic. Poczekamy. Pogadamy. Zobaczymy. Może nie będzie bolało. O tym, że jednak nie będzie tak przyjemnie, przekonałem się po trzydziestu minutach czekania na panią burmistrz. W końcu się pojawiła. Wyskoczyła z samochodu przywitała się, po czym powiedziała do mojego wujka - „to ja się już nim zajmę” – i ruchem ręki zaprosiła mnie na spotkanie komitetu. Weszliśmy. Na czekało już ze trzydzieści osób. Nikt nawet słowem nie pisnął o półgodzinnym spóźnieniu. Usiedliśmy i zaczęły się obrady. Szczegółów nie będę tu opisywał, bo nie umiem tego przedstawić w sposób ciekawy, chociaż nie powiem – było to doświadczenie dosyć zabawne. Te wszystkie układy, przepychanki i oczywiście pełne podejrzeń spojrzenia w moim kierunku. Najciekawsze dla mnie samego okazało się budowanie list wyborczych, gdyż nagle pani burmistrz wyskoczyła z tekstem: „no, z tego okręgu to mamy tu pana – młody, po studiach, no… jak się tam Pan nazywa?”. No… i tak jakoś… trafiłem na listę. Niemal natychmiast zaświtał mi w głowie pomysł na hasło wyborcze, którym mógłbym uświetnić swoje plakaty – „Daję dupy za 2 złote”. Hm… jak się Panu podoba? Trochę za wulgarne chyba. No, nad tą częścią będę jeszcze musiał trochę popracować. Później na spotkaniu pojawili się „spece od marketingu politycznego”. Dwóch cwanych łebków z mojego wydziału. Doktoranci. Co za tragedia. Chociaż poczucie humoru na poziomie naszej ekstraklasy politycznej – żenujące. Czyli pewnie zrobią jeszcze karierę. Tymczasem będą wspierać NASZ komitet. Zwycięstwo MAMY w kieszeni. Ech… Oczywiście okazało się, że wolnego miejsca pracy w funduszach unijnych wcale nie ma, ale „coś pomyślimy”. Mam czekać na telefon.

I jak się Panu to podoba? Oczywiście, praca może i będzie, ale za jaką cenę? Sam już nie wiem. Myślę i myślę. Raz dochodzę do wniosku, że co mi tam – niczego szczególnie strasznego nie robię przecież. Przez większość czasu czuję się z tym jednak nie najlepiej. Zapytałbym Pana o zdanie, ale i tak już znam odpowiedź. Zaraz Pan napisze coś w stylu „najważniejsze to iść za głosem serca”. No tak, ale to przecież jakieś naiwne bzdury. Najgorzej mnie denerwuje, że jak się rodzina już w coś zaangażuje, to w zasadzie wyplątywanie się z takiej sytuacji jest takie skomplikowane i wielopoziomowe. Tylko czy ja chcę się wyplątać? Chcę. Ale jaka jest alternatywa? Dalsze siedzenie na dupie i bezowocne rozsyłanie życiorysów? Aj, aj, aj.

Dodam jeszcze, że już zacząłem poprawiać swój wizerunek. Obciąłem włosy i wyglądam jak Pan "Jarek, pierdolisz, nie było cię tam", czyli Władysław Frasyniuk.

No nic, mam nadzieję, że Pana tydzień na żaglach był przyjemniejszy.

Paweł D.

P.S. Głosuj na Pawła!

3 komentarze:

  1. Ej, ale może to będzie natchnienie dla ciebie do napisania książki? :) Tak teraz pomyślałam, że to byłby świetny pomysł,... a może i mała zemsta;>

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie by było im powiedziec, zeby sie pierdolili, ale nie wiem, czy to dobry pomysł:/

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale w formie literackiej czy po prostu?

    OdpowiedzUsuń