Szanowny Panie,
zapomniałem zabrać od Pana „Listu do nienarodzonego dziecka”. A książka zapowiadała się ciekawie. Cóż, teraz jej już pewnie nigdy nie dokończę. To jest jedna z moich najgorszych cech. Wydawać by się mogło, że jak już się coś człowiekowi podoba, to powinien czerpać z tego przyjemność do końca. Ja tak jednak nie mam. Jeden gorszy dzień i cała moja konsekwencja rozpływa się jak masło na rozgrzanej patelni (będą porównania kulinarne, bo jestem na diecie, więc myślę przeważnie o jedzeniu). Niby dotyczy to prawie każdej sfery mojego życia, ale z tymi książkami to jest już jakaś paranoja. Wie Pan ile ja w życiu książek zacząłem czytać? Prawdopodobnie kilka razy więcej niż faktycznie przeczytałem. Pamiętam, że kiedyś przy „Buszującym w zbożu” zabrakło mi trzech stron do końca... i dupa. Nigdy już tego nie skończyłem. BEZ SENSU. Ja wiem, Pan powie, że trzeba zacisnąć zęby i jakoś to zmienić po prostu. Próbowałem, Bóg mi świadkiem, ale się nie da po prostu. Tyle ze spraw wkurzających.
A teraz miłe. Dziś była już jesień z tych fajnych. Ciepło. Żółto-brązowo. Trochę pomarańczowego. Generalnie – ciepło i przyjemnie. To są te dni, kiedy odnajduję sens posiadania podwórza z ogródkiem. Wyszedłem dziś z Panienką J. pod to niebo rdzawe. Siedzieliśmy na ławeczce i rozbijaliśmy orzechy. Jeszcze trochę za wcześnie może, bo wciąż pokrywa je zielona skorupka – no i teraz paluchy mam pomarańczowo-brązowe właśnie. Z drugiej strony… takie są przecież najlepsze – słodkie i delikatne. Później poszliśmy zrywać gruszki. W zasadzie ja wszedłem na drabinę i zrywałem, a Panienka J. magazynowała je w koszyczku, za który służył jej długi sweter. W tym czasie mój pies (chociaż w zasadzie to suka – ale jednak jakoś niezbyt ładnie brzmi to słowo) zajadał maliny z krzaczków. Trochę to dziwne, jeśli mam być szczery. Żaden z moich psów, jeszcze nigdy nie gustował w takich owocach leśnych… Czy malina jest owocem leśnym? No, nieważne z resztą. Mama moja zachwycona nie jest Pumy zachowaniem – tyle Panu napiszę. Owczarek niemiecki jedzący maliny? Kto to widział? Wróćmy jednak do naszego (to jest Panienki J. i mojego) zbieractwa. Jak już wracaliśmy z gruszkami, to jeszcze się okazało, że słoneczniki się do nas zachęcająco uśmiechają. Nie zastanawiając się długo podszedłem do gagatków i trach – zaraz im głowy poukręcałem. Czy wiedział Pan, że bez noża to nie tak łatwo zerwać świeżego słonecznika? Nie łatwo wcale. Trochę wstydu się zatem najadłem, a raczej moje, i tak już mocno nadwyrężone, poczucie męskości najadło się… troszkę. Udało się jednak i z tymi zdobyczami już do domu mknęliśmy, aż tu nagle… pająk. Wisi tak pomiędzy drzewami i czeka na ofiary (toż to na nas chyba). Głupi nie byłem i pestką go potraktowałem słonecznikową. A raczej nie jego samego, bo toż w końcu krzyżak, a nie jakiś byle pędrak, a sieć jego przepastną – śmierci machinę. Jak się nie rzuciła bestia na ofiarę! Jakież było zdziwienie arachniaka, kiedy odkrył, że to nie jest ludzkie mięsko, a jedynie skorupka twarda. Zdenerwowany wyrzucił śmiecia ze swojej sieci pajęczej. I z drugą to samo zrobił. Czyścioch taki, czy co? Oczywiście, ku naszemu przerażeniu, odkryliśmy chwilę później, że krzyżaki to zwierzęta stadne. Okazało się, iż na jakieś terytorium łowieckie trafiliśmy. Prusy Zakonne – pomyślałem… kiecę podwinąłem i w drugą stronę pomykać zacząłem. Jeszcze tylko na Panienkę J. zakrzyknąłem, żeby się tak nie grzebała, bo ją te pająki zjedzą w końcu, i już byłem w domu spokojnym i bezpiecznym. Najgorzej, że zapomniałem zapasu liści nazbierać i dopiero po zmroku sobie przypomniałem o tym, iż obiecałem sobie nauk Joszki nie zaniedbywać. Zatem już w ciemności nieprzebranej, wśród tych bestii krwiożerczych i ośmionogich, musiałem sobie instrumentarium szykować. Warto jednak było się poświęcić, bo teraz się nie nudzę przynajmniej i grę na liściach ćwiczę sumiennie (chociaż bez wyników, jak na razie). W zasadzie to miałem znów te głupie cv wysyłać, ale jak popatrzyłem na tych „specjalistów ds. marketingu” i „konsultantów ds. ubezpieczeń” to znów mi się gorąco zrobiło, duszność mnie jakaś dopadła i globus niezwykły, i też tak przypomniałem sobie Pana dzisiejsze słowa, że z bezrobocia też trzeba umieć korzystać. No więc korzystam. Na liściach gram. Bo słuchałem dziś też nowej płyty zespołu, którego nazwy wymieniać nawet nie będę (tfu!) i tak mnie jej poziom rozzłościł, że pomyślałem - koniec, koniec, koniec. Wracamy do korzeni… a raczej do liści.
Pfff… pfff… (tyle na razie mi wychodzi – to tak w ramach pożegnania)
Paweł D.
zapomniałem zabrać od Pana „Listu do nienarodzonego dziecka”. A książka zapowiadała się ciekawie. Cóż, teraz jej już pewnie nigdy nie dokończę. To jest jedna z moich najgorszych cech. Wydawać by się mogło, że jak już się coś człowiekowi podoba, to powinien czerpać z tego przyjemność do końca. Ja tak jednak nie mam. Jeden gorszy dzień i cała moja konsekwencja rozpływa się jak masło na rozgrzanej patelni (będą porównania kulinarne, bo jestem na diecie, więc myślę przeważnie o jedzeniu). Niby dotyczy to prawie każdej sfery mojego życia, ale z tymi książkami to jest już jakaś paranoja. Wie Pan ile ja w życiu książek zacząłem czytać? Prawdopodobnie kilka razy więcej niż faktycznie przeczytałem. Pamiętam, że kiedyś przy „Buszującym w zbożu” zabrakło mi trzech stron do końca... i dupa. Nigdy już tego nie skończyłem. BEZ SENSU. Ja wiem, Pan powie, że trzeba zacisnąć zęby i jakoś to zmienić po prostu. Próbowałem, Bóg mi świadkiem, ale się nie da po prostu. Tyle ze spraw wkurzających.
A teraz miłe. Dziś była już jesień z tych fajnych. Ciepło. Żółto-brązowo. Trochę pomarańczowego. Generalnie – ciepło i przyjemnie. To są te dni, kiedy odnajduję sens posiadania podwórza z ogródkiem. Wyszedłem dziś z Panienką J. pod to niebo rdzawe. Siedzieliśmy na ławeczce i rozbijaliśmy orzechy. Jeszcze trochę za wcześnie może, bo wciąż pokrywa je zielona skorupka – no i teraz paluchy mam pomarańczowo-brązowe właśnie. Z drugiej strony… takie są przecież najlepsze – słodkie i delikatne. Później poszliśmy zrywać gruszki. W zasadzie ja wszedłem na drabinę i zrywałem, a Panienka J. magazynowała je w koszyczku, za który służył jej długi sweter. W tym czasie mój pies (chociaż w zasadzie to suka – ale jednak jakoś niezbyt ładnie brzmi to słowo) zajadał maliny z krzaczków. Trochę to dziwne, jeśli mam być szczery. Żaden z moich psów, jeszcze nigdy nie gustował w takich owocach leśnych… Czy malina jest owocem leśnym? No, nieważne z resztą. Mama moja zachwycona nie jest Pumy zachowaniem – tyle Panu napiszę. Owczarek niemiecki jedzący maliny? Kto to widział? Wróćmy jednak do naszego (to jest Panienki J. i mojego) zbieractwa. Jak już wracaliśmy z gruszkami, to jeszcze się okazało, że słoneczniki się do nas zachęcająco uśmiechają. Nie zastanawiając się długo podszedłem do gagatków i trach – zaraz im głowy poukręcałem. Czy wiedział Pan, że bez noża to nie tak łatwo zerwać świeżego słonecznika? Nie łatwo wcale. Trochę wstydu się zatem najadłem, a raczej moje, i tak już mocno nadwyrężone, poczucie męskości najadło się… troszkę. Udało się jednak i z tymi zdobyczami już do domu mknęliśmy, aż tu nagle… pająk. Wisi tak pomiędzy drzewami i czeka na ofiary (toż to na nas chyba). Głupi nie byłem i pestką go potraktowałem słonecznikową. A raczej nie jego samego, bo toż w końcu krzyżak, a nie jakiś byle pędrak, a sieć jego przepastną – śmierci machinę. Jak się nie rzuciła bestia na ofiarę! Jakież było zdziwienie arachniaka, kiedy odkrył, że to nie jest ludzkie mięsko, a jedynie skorupka twarda. Zdenerwowany wyrzucił śmiecia ze swojej sieci pajęczej. I z drugą to samo zrobił. Czyścioch taki, czy co? Oczywiście, ku naszemu przerażeniu, odkryliśmy chwilę później, że krzyżaki to zwierzęta stadne. Okazało się, iż na jakieś terytorium łowieckie trafiliśmy. Prusy Zakonne – pomyślałem… kiecę podwinąłem i w drugą stronę pomykać zacząłem. Jeszcze tylko na Panienkę J. zakrzyknąłem, żeby się tak nie grzebała, bo ją te pająki zjedzą w końcu, i już byłem w domu spokojnym i bezpiecznym. Najgorzej, że zapomniałem zapasu liści nazbierać i dopiero po zmroku sobie przypomniałem o tym, iż obiecałem sobie nauk Joszki nie zaniedbywać. Zatem już w ciemności nieprzebranej, wśród tych bestii krwiożerczych i ośmionogich, musiałem sobie instrumentarium szykować. Warto jednak było się poświęcić, bo teraz się nie nudzę przynajmniej i grę na liściach ćwiczę sumiennie (chociaż bez wyników, jak na razie). W zasadzie to miałem znów te głupie cv wysyłać, ale jak popatrzyłem na tych „specjalistów ds. marketingu” i „konsultantów ds. ubezpieczeń” to znów mi się gorąco zrobiło, duszność mnie jakaś dopadła i globus niezwykły, i też tak przypomniałem sobie Pana dzisiejsze słowa, że z bezrobocia też trzeba umieć korzystać. No więc korzystam. Na liściach gram. Bo słuchałem dziś też nowej płyty zespołu, którego nazwy wymieniać nawet nie będę (tfu!) i tak mnie jej poziom rozzłościł, że pomyślałem - koniec, koniec, koniec. Wracamy do korzeni… a raczej do liści.
Pfff… pfff… (tyle na razie mi wychodzi – to tak w ramach pożegnania)
Paweł D.
A ja wcinałam słonecznika w PKS-ie i teraz mam place czarne (a po orzechach trochę żółte) i ręce mam jak żebraczka. A jeszcze Pan zapomniał o najlepszym jesiennym przysmaku- grzybach!
OdpowiedzUsuń