Szanowny Panie,
że też humor ludzki zależy od wydawałoby się tak błahej rzeczy jaką jest pogoda. Niezwykłe to wręcz, ale dużo tłumaczące np. fakt, że ludzie południa są bardziej otwarci. Szkoda, że ten legendarny założyciel naszego Państwa... Lech, tego orła zobaczył tu pośród tych pól, a nie gdzieś... przypuśćmy w miejscu istniejącej Chorwacji, albo Italii, choćby na jaką wyspę by go orzeł zawiódł. Mielibyśmy słońca, wody aż po uszy. Ale zaraz... nie ma co jednak narzekać. Jak pomyślę o surowym klimacie Chorwacji, wypalonej słońcem Italii, czy też depresyjnie małej wyspie to przychylniejszym okiem patrzę na te nasze nieograniczone przestrzenie, łany, lasy (przecież we Włoszech nie ma lasów i grzybów). Takie przestrzenie dzisiaj widziałem jadąc pociągiem z Katowic do Warszawy, ale to pod koniec mojej wtorkowej podróży. A jak wiadomo opowiadać należy od początku...
Wstałem o nieludzkiej porze, czyli 5 rano minut 10. Aby w szybkim tempie umyć się, przygotować i wyskoczyć na przystanek w stronę Magdalenki. Byłem ubrany w koszule, lniane spodnie, sztruksową marynarkę, wypastowane lakierki i parasolkę, bo przecież pogoda niepewna. Nie czekałem dłużej niż pięć minut, gdy przyjechał nasz wspólny kolega M. Tak się miło złożyło, że jechał akurat do swojej pracy w Gliwicach, czyli miał po drodze.
Acha... zanim dalej polecę z opowiadaniem, to dla niewtajemniczonych wyjaśnię, czemu byłem tak ładnie ubrany i czemu jechałem do tych Katowic w ogóle. A zatem: w celu przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko specjalisty ds. treści na jednym z portali internetowych. Fakt, że kolega M. jechał tam był mi bardzo na rękę. Pewnie, gdyby nie to nie chciałoby się mi wydawać 51 złotych na bilet pociągiem w jedną stronę.
A zatem przejechałem z M. w bardzo sympatycznych warunkach, szybko i bez problemów. Dojechałem na 9 rano, a więc przed czasem. Rozmowę miałem mieć o godz. 11. Kolega M. podwiózł mnie w okolicach firmy, w której miałem dyskutować o mojej ewentualnej karierze. A dokładniej, zostałem wyrzucony na stacji benzynowej. Pożegnałem się i jak kolega M. odjechał to zacząłem rozglądać się za kawiarnią, aby nabrać trochę animuszu przed rozmową. W chwili rozglądania się za odpowiednim miejscem, zacząłem myśleć o moim portfelu... walnąłem się w czoło... zostawiłem go w samochodzie kolegi M. - Nic to - myślę. - Zadzwonię do niego i po kłopocie. Daleko przecież nie odjechał. Sięgam do kieszeni i... znów walnąłem się w łeb... razem z portfelem zostawiłem w samochodzie komórkę. Ech... życie jest jednak ciężkie, wpadło mi do głowy, ale zaraz nabrałem animuszu. Myślę sobie, jest godzina 9, do godz. 11 jest jeszcze czasu a czasu, Gliwice ledwo pół godziny drogi, więc podszedłem do jakiegoś kierowcy na tej stacji benzynowej i zapytałem się, czy przypadkiem nie jedzie do Gliwic. Jechał! Hurra! A zatem chłopak (informatyk z IBM) zabrał mnie do Gliwic. Niestety nie jechał do miejsca pracy kolegi M., ale do centrum Gliwic. Dojechałem tam w pół godziny, aby potem przez kolejne pół godziny iść do miejsca pracy.
Muszę tu przypomnieć, że kolega M. jest szefem budowy gliwickiego Auchan. A zatem jak doszedłem to wkroczyłem wesoło na plac budowy, w swojej marynarce, białej koszuli, lnianych spodniach, odpowiednio wypastowanych butach i z parasolką w ręku (przy ślicznej pogodzie). Musiałem wyglądać dość ciekawie przy wszystkich tych robotnikach w kaskach, kamizelkach, przy maszynach, koparkach, wśród błocka i całego tego tałatajstwa. Nikt też mnie nie zatrzymał. Idąc budową, naglę widzę uśmiechniętą i zaskoczoną fizjonomię kolegi M. wyglądającą z jakiegoś okna, jakiegoś biura. Krzyczy on do mnie: co ja tu robię. Odkrzykuję, nad głowami przyglądających się ciekawie robotników, że obiecał mi pokazać plac budowy, więc przyjechałem, a poza tym ukradł mi komórkę i portfel. Zaczął się oczywiście śmiać, a potem miałem okazję zobaczyć jak wygląda taka budowa.
Było już po godz. 11, więc oczywistym było, iż praca do której jechałem nie jest dla mnie. Zwłaszcza, że od początku nie byłem do niej przekonany. Po wizycie w Auchan, przeszedłem się po Gliwicach, które poszczycić się może malutkim, uroczym rynkiem, ślicznymi ulicami z plątaniną kabli, niczym miasta z XIX wieku. Zrobiło to wszystko na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza że postanowiłem uczcić swoją przygodę w całkiem miłej knajpce o wdzięcznej dla mnie nazwie Ernest Hemingway. Tam też wypiłem małe pilzańskie piwko i zacząłem czytać ciekawą książkę, o jakże dla mnie dwuznacznym (zwłaszcza tego dnia) tytule "Żart" Milana Kundery. Byłem w doskonałym humorze, zwłaszcza że pan który zaprosił mnie na rozmowę, zadzwonił do mnie z całkiem słusznym pytaniem "Gdzie ja do cholery jestem". Wyjaśniłem całą sytuację, nie ukrywając niczego, on zrozumiał i zaprosił mnie na rozmowę na godzinę 14 tego samego dnia. Pomyślałem, skoro jeszcze chce mnie widzieć, to czemu nie mam jechać? A zatem skończyłem swoje danie i nie śpiesząc się nigdzie, miałem półtorej godziny udałem się na dworzec. Kupiłem bilet i zaraz ruszyłem do Katowic. Wszystko byłoby dobrze, gdyby...
...gdyby nie to, że cztery przystanki przed Katowicami, pani siedząca tuż obok nie dostała ataku padaczki. Zacząłem razem z siedzącymi obok ludźmi zajmować się nią. Chodziło o położenie jej w pozycji bocznej ustalonej, utrzymywanie z nią kontaktu, pilnowanie, czy jej język nie tamuje dopływu powietrza. Nagle jednak straciła przytomność. Okazało się, że jedna z pasażerek jest studentką medycyny, czy coś podobnego. Nie stwierdziła ona oddechu i przystąpiliśmy do reanimacji. Zacząłem jej pomagać i raz to wykonywać masaż serca, raz wtłaczać powietrze w płuca. Przyznać się muszę, że na początku trochę zgłupiałem i nie wiedziałem od czego zacząć, ale potem już nam to szło. Pociąg cały przy tym się nam przyglądał. A w Katowicach miała czekać karetka pogotowia. Jedziemy tak reanimując biedną dziewczynę. W końcu znalazł się znów jakiś student medycyny, który połamał dziewczynie żebra, ale to sprawiło, że zaczęła się poruszać (z bólu), trochę się uspokoiliśmy. W końcu dojechaliśmy na dworzec, jeszcze trochę nam zeszło do momentu przyjechania karetki pogotowia. Gdy ta się pojawiła to przejęła reanimację. Nie wiem co się stało dalej z dziewczyną, bo panowie powiedzieli, żeby nie stać nad nimi i się nie gapić, więc odszedłem. Z tego wszystkiego zapomniałem o czasie, a było za dziesięć minut 14. Przerażony kolejnym spóźnieniem, rzuciłem się do autobusów. Niestety właściwy przyjechał równo o 14 (przypominam, że miałem być na 14 na rozmowie). Dojechałem do punktu, w którym wydawało się mi, że jest siedziba firmy. Niestety. Jak się okazało firma była zupełnie gdzie indziej. Wkurzony stwierdziłem, że mam to w czterech literach i widocznie ta praca nie jest dla mnie i cały świat mi to właśnie pokazuje. Zadzwoniłem do uprzejmego pana, wyjaśniłem sytuację i wróciłem na dworzec. A tam zaraz pociąg do Warszawy, książka i kilka miłych wiadomości, ale to już zupełnie inna historia.
Szczęść Boże
Stefan W.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz