czwartek, 20 lutego 2020

Czemu zwymiotowałem przed klatką schodową swojego domu

Szanowny Panie,

pisze Pan aby czuć puls i chyba nie znajdzie Pan u nikogo większego zrozumienia niż u mnie. W dodatku bardzo Panu zazdroszczę umiejętność czerpania radości z uciążliwego natręctwa. Zastanowiłem się nad sobą i swoim uciążliwym natręctwem. Ne wiem o czym mógłbym w tym duchu powiedzieć, ale bardzo chciałbym mieć coś takiego, co z młodzieńczej pasji przemieniło się właśnie w natręctwo.

Niech żyją statki. Taki tytuł nosi jak na razie (bo jeszcze nie skończyłem czytać) mój ulubiony rozdział książki Powiedział mi wróżbita, Tiziano Terzaniego, który dla Włochów był tym kim Kapuściński dla nas. Zacytuję:

Statki, cóż to za wspaniały wynalazek. Kiedy posapują, wzdychają i drżą w objęciach morza, pod dotykiem fal, zachowują się, jakby miały ludzkie uczucia. Trzeba je zachować przy życiu w dowodzie miłości, aby uszczęśliwić ostatnich romantyków.

Oczywiście uważam się za romantyka. Nie ma co ukrywać. A na pewno czego się wstydzić. Wykorzystujmy je, aby leczyć z depresji pisze Terzani zaraz po tym zdaniu o romantykach. I ja nie umiem się nie zgodzić. Położenie się na drewnianym pokładzie w rozgwieżdżoną noc, poddanie się delikatnemu bujaniu morza. Zanurzenie się w przestrzeń, otchłań świata. Zdanie sobie sprawy, że z perspektywy Drogi Mlecznej, jesteśmy drobinką, zabitą dechami wsią. A jednak jesteśmy. 

Statki są moim sposobem na puls. Ale czy natręctwem? 

W 2016 roku wróciłem z rejsu do Wietnamu. Miałem wtedy myśl, żeby zostać oficerem na statkach. Wie Pan, ja nigdy nie uważałem się za dobrego przywódcę. Nie mam predyspozycji. Tak jak Pan pisze o byciu krytykiem, tak ja myślę o sobie w kwestii rządzenia ludźmi. Moja natura sprawia, że częściej znajdę wytłumaczenie i zrozumienie ludzkich słabości, wybryków, nieścisłości. Nie umiem narzucać swojego zdania. Nigdy, przenigdy nie sądziłem, że lepiej abym ja coś zrobił, bo robię rzeczy dokładniej niż inni. Nie. Ja wręcz przeciwnie. Wolę słuchać ludzi. Zgadzać się z nimi. Iść wskazaną ścieżką niż szukać rozwiązań problemów. To smutne, bo znaczy że jestem bardziej naśladowcą niż twórcą.

Z tą swoją samoświadomością wiedziałem, że nie mógłbym być kapitanem, albo chociaż oficerem na statku. No ale... No ale bardzo chciałem. Bo jestem romantykiem i statki nie są dla handlu, dla zarabiania pieniąchów, wożenia ludzi. One są dla romantyka.

Udało się mi w tym samym roku popłynąć jako oficer na statku szkoleniowym Pogoria, był to mój własny test. Pomyślałem sobie, że jeżeli dam radę zarządzać niewielką wachtą. Udźwignąć odpowiedzialność za ludzi, statek, mienię, może warto iść za tym bezsensownym marzeniem. I rzeczywiście. Okazało się, że moje podejście do ludzi. To jak zarządzam czasem. Odpowiedzialność. Że to wszystko sprawia, iż jestem w tym dobry. Dostałem nawet od swojej wachty koszulkę Najlepszy oficer. Jestem z niej dumny.

Poszedłem do szkoły. Uczyłem się od września 2016 roku do maja 2017 roku. Musiałem się przeprowadzić do Trójmiasta. Trzeba było siedzieć osiem godzin w szkolnych ławkach. Uczyć się na nowo matematyki, fizyki, geografii, prawa. Tylko pod zmienionymi nazwami brzmiącymi jak Stateczność, Astronawigacja, Nawigacja, Zarządzanie. Trzeba było się nauczyć języka angielskiego na nowo. Tutaj używam innych zwrotów, słów. Jest inna budowa zdań. A to dopiero początek. Trzeba było pójść na morze. Pierwszy kontrakt polegał na czyszczeniu kibli i obsługi dźwigów na bujającym morzu. Zacisnąć zęby. Spałem po cztery godziny dziennie. Drugi kontrakt polegał na wspinaniu się na maszty, ganianiu z linami, słuchania rozkazów. Trzeci i czwarty. I piąty.

Mogłem zdać ten egzamin w zeszłym roku. Ale oczywiście życie napisało swoją wersję. Wie Pan, że nie dogadywałem się z najważniejszym profesorem na tej uczelni, jak nie w całej Gdyni, jeśli chodzi o wykształcenie oficerów statków handlowych. U tego profesora przedmiot zdawałem sześć razy. Tak często, że przepisy morskie znam na pamięć. Potem nie podpisał książki praktyk, więc musiałem znów popłynąć na morze w charakterze nosiciela ciężkich doniczek przed trap. Do tego trzeba było zdać i zaliczyć wszystkie kursy. Od 2016 roku bardzo zubożałem materialnie. Jako czyściciel toalet czy wspinacz na maszty nie zarabia się dużo. Nie opublikowałem także książki, którą obiecałem sobie napisać. Olałem swój portal podróżniczy. Nie pisałem artykułów. Nie montowałem filmów, więc kariera youtubera też legła w gruzach. Nic nie zrobiłem w kwestii pisania scenariuszy, a przypominam Panu, że rok przed uczelnią w Gdyni, chodziłem na roczny kurs scenopisarstwa.

Czego najbardziej żałuję? Straciłem kontakt z wieloma kolegami i koleżankami, bo nie miałem na nich czasu. Straciłem jeden długoletni związek. Mój obecny związek poddany został próbie cierpliwości tak dużej, że nawet nie powinienem o tym pisać. Nie miałem czasu dla rodziny. Dla mamy, dla braci. Dla Pana.

Wszystko postawiłem na tę jedną kartę. Na ten egzamin, który w końcu, po trzech próbach zdałem w poniedziałek i wtorek 17 i 18 lutego 2020 roku. I dlatego też w środę 19 lutego przed klatką schodową swojego domu zwymiotowałem.

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 16 lutego 2020

Ucho/udo



Szanowny Panie,

ma Pan całkowitą słuszność. Nie słyszę za wiele. Sam siebie oszukuję, że pozostaję otwarty na sprawy, na idee, na ludzi. Przychodzi jednak czasem refleksja i uświadamiam sobie, że ucho moje, zupełnie niczym udo, niepokojąco zbliża się do dupy.

Klnę już czasem tę muzykę. Zainteresowanie zupełnie bezsensowne, jeśli nie ma się tego słuchu muzycznego, kiedy brakuje umiejętności gry chociażby na jakimś najzwyklejszym instrumencie. Po co to gromadzić, jeśli nie ma to wartości inspirującej, kiedy nic z tym zrobić nie można. Uzależnienie od tego krótkotrwałego odurzenia, w niczym nie lepsze od spożywania alkoholu, czy palenia marihuany. Może nawet gorsze, bo to doświadczanie raczej izolujące, w przeważającej większości niespołeczne. Coś dobrego dla młodzieży z zaburzeniami emocjonalnymi, z czego należy po prostu wyrosnąć lub traktować jakoś marginalnie, jako sentyment do danych brzmień, czy wykonawców.

Poznałem kiedyś w radiu jednego chłopaka, takiego freaka trochę – podobnego do mnie i do innych ludzi spotykanych w tym środowisku. Długie włosy, chudy, trochę jakby nieśmiały. Tłumaczył książki, pisał artykuły muzyczne, dużo słuchał, odwiedzał koncerty. Mieliśmy wtedy lat dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery. Zazdrościłem mu trochę, bo z tą swoją wiedzą na temat tych wszystkich gitarowych zespołów umiał zrobić więcej ode mnie. Był tak level wyżej przynajmniej. Moje próby bawienia się w krytyka muzycznego były takie nieśmiałe, nieudolne raczej. Nie żałuje zresztą za bardzo tego, że jakoś to się nie rozwinęło – źle się czuję z jawnym krytykowaniem, a co to za krytyk, co więcej chwali, a jak kąsa, to raczej lekko, bo mu szkoda artysty. Bez sensu. No, a ten chłopak chyba wsiąknął, rozwijał się w tym bardziej i zrobił sobie z tego sposób na życie. Widziałem go kilka razy na koncertach później. Przeważnie kupował płyty winylowe i zbierał podpisy. Prawie zawsze sam, nigdy nie zauważyłem, żeby z kimś rozmawiał, a przecież bywał dużo, a tych ludzi chodzących w te same miejsca jest jednak ograniczona ilość, powtarzają się, a zatem i poznają się. Jesienią znowu się na niego natknąłem. O dziwo na koncercie hip-hopowym, ale nie żeby mnie to zdziwiło, bo taki koleś na pewno ma szerokie horyzonty. Poza tym jednak, że ze sceny nie dochodziły dźwięki przesterowanej gitary i podwójnej stopy, to w samym obrazku nie zmieniło się nic. Nadal jakby młody, nadal długie włosy, kozia bródka, nadal spacerujący samotnie pośród tłumu, z jakąś płytą pod pachą, dopiero co zakupioną. Zawsze dla muzyki, nigdy dla ludzi, czy imprezy. Trochę jak ta duża część mnie, trochę ukrywana, trochę zaniedbana, może nieco wstydliwa. Jedna z tych całkiem prawdopodobnych do obrania ścieżek, z którymi się rozminąłem - z tych, czy innych względów. Takich ludzi, tylko jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat starszych można też spotkać na giełdzie płyt winylowych. Opowiadają sobie o różnicach pomiędzy różnymi wydaniami „Electric Ladyland” Hendrixa lub „Sticky Fingers” Stonesów albo po prostu dzielą się ze sobą trudami kolekcjonerstwa. Jeden się martwi, że cały balkon ma już w kartonach z płytami, ale zima idzie, trzeba jakoś zabezpieczyć, a drugi chwali się tym, że wyhaczył kogoś, kto akurat robił porządki na strychu zmarłego ojca i odsprzedał mu hurtowo całą kolekcję za marne grosze, a było tam kilka perełek. Jak wędkarze. Jak januszowate grubasy gadające o ekstraklasie, chociaż sami za piłką biegali ostatni raz w 1982 r. kiedy to Orły Piechniczka zajęły trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii.

Tak, muzyka mnie ogłusza, przyznaję Panu rację, jak to już zresztą kiedyś mi się nawet zdarzyło na Fandze. Nie pamiętam, co wtedy pisałem i jaki miało to ogólny wydźwięk, szukać też mi się nie chce. Jeśli czeka Pan jakiegoś zwrotu, to raczej go nie będzie. Dla mnie słuchanie to już bardziej uciążliwe natręctwo niż hobby. No, albo może i hobby, ale jakieś niewdzięczne i obecnie nieco już puste. Nierozwojowe. W ciągu ostatnich kilku lat przesłuchałem jakieś setki płyt, pewnie ponad tysiąc będzie. Większość już nawet mi się nie podobała. Takie poławianie pereł dla własnej satysfakcji, żeby mieć gdzieś z tyłu głowy, że coś takiego fajnego jest, ale już i tak trzeba się spieszyć, żeby kolejnych rzeczy szukać. Tak, żeby czuć puls cały czas, żeby wiedzieć, co się dzieje, żeby nie zostać w tyle. Chociaż i tak zostaje się w tyle, a nawet nie ma o kim z tym pogadać, bo i kogo to interesuje.

A gdzieś obok uciekają te opowieści przypadkowych ludzi, te historie przywołanych przez Pana byczków z siłowni. Ale co poradzić? Ja w panikę wpadam, kiedy bateria mi się w odtwarzaczu przenośnym kończy albo jak zdam sobie sprawę, że słuchawki w domu zostawiłem. Tu by jakiś detox ostry się przydał.

Ukłony.
Paweł D.

środa, 12 lutego 2020

Środowy kac

Szanowny Panie,

w sumie przyjemnie jest obudzić się z kacem w środę. Wypiliśmy u znajomych, co to mieszkają na osiedlu przy Koszykowej, kilka butelek wina. Mimo sączenia przy tej okazji dużej ilości wody, nie udało się uniknąć kacenjamera.

Muszę Panu powiedzieć, że sam poranek był trudny, ale gdy już moja fizjologia nie mogła pozwolić sobie na dłuższe leżenie w pościeli, ruszyłem się i było o dziwo bardzo dobrze. Imadło skroni. Nieświeży oddech. Zapach ciała. Ból brzucha. Trzy pryszcze na nosie. A nawet pogoda z gradem, deszczem. Szaruga i wiatr. Nie zniechęciły mnie. Dłużej tylko zajęło mi się zebranie, by wyjść z Zochą na spacer. Ale i tę niechęć pokonałem. W słuchawkach w uszach, z kapturem na głowie ruszyłem wokół praskich osiedli.

Z Zochą jest tak, że nie można jej za bardzo puszczać wśród budynków. Nie dlatego, że się nie słucha, ale dlatego, że ludzie z balkonów na trawniki różne świństwa wyrzucaj i czerstwy chleb też, a Zocha na samą myśl, że mogłaby wyniuchać taki smakołyk, oblizuje pysk po oczy. Co prawda żołądek ma jak koza i niemal nigdy nie doświadcza sensacji, no ale nie chcę wylądować u weterynarza na kroplówkach. A zatem dopóki jest osiedle, Zocha chodzi na smyczy, gdy pójdziemy w działki, parki, albo inne trawy, wtedy biega sobie zabawnie ganiając ptaki, czy wiewiórki. Czasem tylko znajdzie ludzką kupę, którą uważa za szczyt smaków świata i ją zeżre, czym doprowadza mnie do obrzydzenia i siwienia.

Spacerując tak z Zochą i słuchawkami na uszach, w kapturze, bity gradem, wzdłuż kanałku wodnego, do których wód przylatuje czasami czarny bocian, przypomniałem sobie pewną sytuację na siłowni, której świadkiem miałem okazję być dzień wcześniej. Ćwiczę zazwyczaj słuchając prywatnej muzyki, bo nie bardzo lubię utworów, które lecą z telewizorów klubu fitness. Ta siłownia jest w stylu lat 90-tych. Nie to co te modne dzisiaj przybytki wysportowanych ciał, trudno zatem nazwać ją klubem fitness, wygląda raczej jak fight club. Odrapana. Obszarpana. Specyficznie pachnąca, podobnie jak ta, która zionęła w naszym liceum. Dużo sztang, ciężarów. Nie najnowsze maszyny. I jak to na siłowni, przychodzą różni amatorzy wysiłku fizycznego. Najbardziej lubię tych co noszą ramiona. Mam wrażenie, że barki idą pierwsze, i to one ciągnął brzuch, pupę, wreszcie nogi, a nie odwrotnie. Trzeba przyznać, że niektórzy z bywalców są ogromni. Jest też kilku mniejszych i właśnie dwóch takich średniaków rozmawiało ze sobą. Nie słyszałem ich z powodu słuchawek, ale dyskutowali zażarcie. Pisząc średniaków mam na myśli sporych facetów, dobrze umięśnionych, żylastych, podnoszących 60 kilogramowe ciężary, łysych, po czterdziestce. Średniakami są tylko dlatego, że na tej siłowni jest kilku wielkich bysiorów.

Zabrałem się za robienie brzuszków na piłce. Ustawiłem się obok tych dwóch łysych panów i los chciał, że spadły mi słuchawki z uszu. I wtedy usłyszałem jak jeden z tych umięśnionych średniaków, krzyczał z pasją do drugiego Powiedz mi, kto dzisiaj rozumie rolę Papagena. Wszyscy myślą, że jego głównym celem jest mnożenie się. Że najważniejsze są dzieci. Nikt nie interesuje się operą. 

Zdębiałem. Obraz, który miałem w głowie w słuchawkach w uszach zupełnie nie zgadzał się z tym co miałem przed oczyma, gdy wypadła mi zagłuszająca świat muzyka.

Oczywiście zaraz sprawdziłem o co tak naprawdę chodzi w roli Papagena. Starałem się też jak najwięcej posłyszeć z rozmowy tych dwóch panów. Jeden okazał się reżyserem teatralnym, może operowym. Ale głównie myślałem o Panu. Po pierwsze dlatego, że Pan często chodzi w słuchawkach i może być tak, że świat który Pan widzi jest zupełnie inny, niż świat bez muzyki w uszach. Po drugie myślałem o tym czy jest dużo reżyserów operowych płci żeńskiej i czy ktoś się w ogóle tym tematem zajmuje. W Polsce, na Wikipedii wymienione są dwie. Nie sądzę jednak, aby ktoś się tym interesował. Znaczy w tym sensie, że przecież nie ważne jest czy reżyserem operowym jest mężczyzna czy kobieta, tylko czy jest się dobrym reżyserem. Gdyby było tak, że specjalnie nie dopuszcza się kobiety do zawodu reżysera operowego z powodu ich płci byłoby to niesprawiedliwe. Ale może raczej jest tak, że niewiele kobiet chce być reżyserem operowym w porównaniu z mężczyznami, dlatego też jest ich mniej.

Mniej podobno jest też kompozytorów muzyki filmowej, o czym w wywiadzie na temat Oscarów dla radia Zet mówi Tomasz Raczek.


 https://www.youtube.com/watch?v=3qt_GQdy31A


Naprawdę Pan sądzi, że jest ich mniej, bo mężczyźni nie dopuszczają kobiet do tego zawodu? Bo społecznie kobietom rzuca się pod nogi dodatkowe przeszkody, przez które nie komponują muzyki? Wydaje się mi to dość naiwne. Chociaż z drugiej strony, wiem na pewno, że trudniej zostać kobietą marynarzem, oficerem, a co dopiero kapitanem. Chodzi o to, że aby pracować na morzu, trzeba inaczej niż inni podejść do roli rodziny. Mężczyznom jest łatwiej w tym wypadku. Kobieta gdyby chciała mieć dzieci, nie mogłaby pracować na morzu, a zatem szybko wypadłaby z marynarskiego świata. Nie jest to zatem rozmyślne rzucanie kłód pod nogi, ale wybór większości ludzi. Chcesz być mamą, nie będziesz dowodzić statkiem handlowym. Możesz dowodzić, jak moja uzdolniona koleżanka, żaglowcem szkoleniowym, ale potrzeba do tego dużo samozaparcia i wyznaczonych celów. A mało jest takich ludzi w ogóle, co dopiero takich co chcą poświęcić się morzu. A może tak też jest i w reżyserii?

Natalie Portman wyglądała ślicznie na czerwonym dywanie przed galą Oscarów. Świetna fryzura. Suknia czarno-złota od Diora. Podkreślała jej urodę. Kopara opada. Ta kreacja miała ukryte przesłanie. Narzucona na suknię peleryna miała wyszyte nazwiska kobiet, które nie zostały nominowane do nagrody za najlepszą reżyserię w tym roku. Były to m.in. Lorene Scafaria Ślicznotki, Lulu Wang Kłamstewko, Greta Gerwig Małe Kobietki i Mati Diop Atlantyk.

Z tych filmów widziałem tylko Małe Kobietki, które bardzo mi się podobały. Nie chcę zatem oceniać czy filmom należała się nominacja za reżyserię czy nie. No ale sprawdziłem jak te filmy oceniają widzowie. I tak:

Ślicznotki - 6,3 na Filmweb i 6,4 na IMDb, czyli słabo.
Kłamstewko - 7,2 na Filmweb i 7,7 na IMDb, czyli dobrze
Małe Kobietki - 7,6 na Filmweb i 8,1 na IMDb, czyli bardzo dobrze
Atlantyk - 6,2 na Filmweb i 6,8 na IMDb, czyli słabo


A teraz filmy, które zostały nominowane za reżyserię w tym roku:
1917 - Sam Mendes - 7,9 na Filmweb i 8,5 na IMDb, czyli bardzo dobrze
Joker - Todd Philips - 8,5 na Filmweb i 8,6 na IMDb, czyli rewelacyjnie
Pewnego razu... w Hollywood - Quentin Tarantino - 7,3 Filmweb i 7,7 na IMDb, czyli dobrze
Irlandczyk - Martin Scorsese - 7,2 Filmweb i 8,0 na IMDb, czyli bardzo dobre
Parasite - Joon-ho Bong - 8,2 Filmweh i 8,6 na IMDb, czyli rewelacyjnie.

Jedynie Małe Kobietki na tej liście mogły wygryźć film Tarantino. Większość z tych filmów była po prostu lepsza od filmów wyreżyserowanych przez kobiety i nie ma w tym nic wielkiego, nic gorszącego, nic smutnego, to nawet nie jest kwestia płci. Po prostu w tym wypadku tak było i już.

Kac już mi dawno minął. Irlandczyk nie dostał Oscara. Wszystkich i tak pogodził Parasite. To wręcz nieprawdopodobne, że całe Hollywood nie wyprodukowało jednego filmu, który mógł zagrozić produkcji azjatyckiej. Bez wielkich aktorów, a po prostu z dobrym scenariuszem. Co do Pana wrażeń na temat starości i tego, że Oscary nie są już dla Pana takie ważne, niech Pan zerknie na podlinkowany wywiad z Raczkiem, a także ten poniżej. W dość rozwlekły, ale dla mnie ciekawy sposób, opowiada o kondycji kina amerykańskiego na przykładzie Oscarów.

https://www.youtube.com/watch?v=7zb2rhpj-vw

Pozdrawiam serdecznie
Stefan W.





niedziela, 9 lutego 2020

Wielki Biały Trakt cz. 1

Szanowny Panie,

jutro w nocy rozdanie Oscarów. Kiedyś to było wydarzenie. Prawie jak czekanie na pierwszą gwiazdkę, a o niebo bardziej ekscytujące niż jakaś tam Wielkanoc (z wyłączeniem „lanego poniedziałku” się rozumie). Czekało się do nocy, bo wszystko tam było inne, jakieś bardziej wyszukane, bardziej eleganckie. Święto kina. Magiczne Hollywood. Piękne aktorki. Przystojni aktorzy. Piosenki, żarty. Sny, marzenia, flesze aparatów, białe zęby. Kiecki. Ach, te kiecki. Ja ich raczej nie zauważałem, ale moja starsza siostra już tak. No, i te filmy. Przeważnie takie, których się jeszcze nie oglądało, o których tylko się słyszało, a najczęściej, o których miało się usłyszeć po raz pierwszy. Pewne było jednak to, że to są te filmy, które znać warto. Najlepsze z najlepszych. A zwycięzcy? Trafiali do panteonu kinematografii. Ot tak. Oscary tworzyły historię.

Co nie pyka? Znowu to samo przychodzi mi do głowy. Wiek. Nie no, ale bez przesady, to oczywiście też, ale ja nadal łatwo się podniecam pierdółkami i gust mam raczej niewybredny (cholera, właśnie sobie słucham płyty o dźwięcznym tytule „Space Ninjas from Hell”- można mnie zachwycić wszystkim… i tak, śpiewają o świecących mieczach i laserach z oczu - boskie). Jednak nadal coś nie pyka. Coś się stało. Oscary nie czarują. Skończyło się. I tym razem to nie moje powolne schodzenie. Skończyło się i tak, obok mnie – w tym świecie obiektywnym.

Stephen King miał ostatnio akcję, bo napisał tweeta, że… nie, żadne „że”. Zacytuję, bo w takich kwestiach „że” to już jakaś interpretacja, a Justyna może mnie powiesić, za byle omyłkę, jeśli chodzi o kwestie równościowe:

...I would never consider diversity in matters of art. Only quality. It seems to me that to do otherwise would be wrong.

No i go zjebali. Ja już wiem, żeby nie kombinować, czy słusznie, czy nie. Od tego mam żonę. Pewnie słusznie. Zresztą sam się zaczął z tego tłumaczyć, że (ach, D. ty pieprzony ryzykancie) pisał o świecie idealnym, a ten prawdziwy idealny przecież nie jest. Jednak przyznał, że Oscary są nagrodami ustawionymi pod białych mężczyzn. Już chociażby z tego względu, że:

w 2012 roku „Los Angeles Times” wytknął, że aż 94% spośród 5700 głosujących osób było białych; 77% to byli mężczyźni, a ponad połowa osób z prawem głosu skończyła 60 lat.    

Pochód białych starców. No, ale mówi się dosyć często, jak mi się zdaje, że Oscary mają inny problem.  Jakby odwrotny. Że są w kleszczach poprawności politycznej, że przyznają statuetki „dla oka”.

W tym momencie dosłownie zrobiłem test. Wpisałem w googla „Oscary” + „Do rzeczy” i oto wstęp, do pierwszego artykułu, który mi wyskoczył:

Monstrum politycznej poprawności zżera amerykańską Akademię Filmową. Zamiast dziwić się temu, kto dostał nagrodę, proponuję sprawdzić, komu się należała.

Monstrum! Nawet bym przeczytał ten tekst. Całego artykułu niestety nie ma. Musiałbym iść do kiosku i wydać na to prawdziwe pieniądze. Może nawet ze dwa zyla. Aż tak ciekawy nie jestem.

Nie oglądałem jeszcze „Green Booka”, nie wiem, czy to film, który można podciągnąć pod poprawność. Na pewno jednak, mówiło się o tym przy okazji „Moonlight” kilka lat temu. Ja na nim zasnąłem. I nigdy nie wróciłem, żeby dokończyć. I już tego nie zrobię pewnie. Może to i nie jest zły film, ale trochę też myślę, że jest. I w sumie to zacząłem o tym myśleć po tym Kingu właśnie, w sensie tej jego wypowiedzi drugiej. Bo jest to „all-black cast” a na dodatek dotykający  tematyki LGBTQ, więc w sumie spoko. Tylko z drugiej strony to jest taki „all-black cast” LGBTQ, który musiał być do strawienia przez tych białych sześćdziesięciolatków, którzy może i nawet chcieliby dobrze (chociaż pewnie nie), ale tej białości, i tej starości, a przed wszystkim całej tej obleśno-męskości nie przeskoczą, więc ich wybór to już zawsze będzie zachowawczy, nudny i bez sensu. Jak wybrali „Skazanych na Shawshank” kiedyś, to oni pewnie czuli się z tym lepiej, a i Paweł siedział później z rodziną, i oglądali, i mówili oni: „Ale film! No, naprawdę. Ale film!” I nawet nikt nie wiedział, że to historia od tego brzydkiego pana od horrorów. Wszyscy byli zadowoleni. W naszej lokalnej społeczności.

Houston, mamy problem, nie jesteśmy sami we wszechświecie! Muszą dać jeszcze tę nagrodę Scorsese za "Irlandczyka", bo to przecież ziomuś i chyba będą zawijać interes. Bo to się już nie zgra.

Paweł D.