sobota, 27 października 2012

W zaciszu kieliszka

Szanowny Panie,

dziś będzie krótko, acz treściwie. No bo ja czasem tego nie mogę zdzierżyć dosłownie. Jak to jest kurwa możliwe, że Pan zawsze bredzisz takie pozytywne dyrdymały? Panie, wychowałem się w tym zagłębiu sadowniczym i choć czasem jest tam tak, jak na tych Pana zdjęciach, to ludzie wcale tam nie są tacy, jak we włoskich czy francuskich winnicach. Przeważnie złorzeczą, przeklinają rząd i swoje marne żywoty. Bo tak to się u nas robi. Bo w zasadzie to z czego się do cholery cieszyć?!

I czemu w wolności najważniejsza jest uczciwość? Co ma piernik do wiatraka? Uczciwość. Uczciwość. Niech pomyślę... Hm... Uczciwość - tak! Uczciwość to wolność! Z tym jeszcze mógłbym się zgodzić. Bo jeśli już człowiek będzie naprawdę uczciwy wobec siebie, najbliższych i tych trochę dalszych, to bezsprzecznie i niemal natychmiastowo uzyska wolność. Tylko cena, Panie Stefanie, cena! Jak ja bym chętnie szefowi powiedział, że wszystko co robię dla niego przez czterdzieści godzin w tygodniu mam tak w zasadzie głęboko w dupie - ooo, mógłbym to powiedzieć! Przecież jak spojrzę uczciwie na to co robię, to muszę przyznać - za wielę nie robię. Mimo to moja praca... moja postawa... toż to tytaniczna praca, to heroiczna postawa. Uczciwie? Chciałbym robić jeszcze więcej, chciałbym robić jeszcze lepiej. Ale starcza na tyle, na ile starcza. Na ogarnianie najważniejszych rzeczy, na kilka maili, na kilka ofert, na kilka podpisów, na trzy kawy, na kanapkę, na przeglądanie kilku najważniejszych stron, na bezpłciowe pogaduszki, na puste uśmiechy, no... na to tylko. Sukcesu nie będzie. To uczciwe. Czy to da mi wolność? To skromne. Fasola z wędzonką. Męskie. Bo to męskie. Udawanie osła, czy muła. Tylko z tyłu głowy coś uciska... i wyłazi czasem, i do ucha podszeptuje. Szum. Jak rzeka. Jak Wisła.

Może po drodzę znajdę łódkę i będzie łatwiej dopłynąć do Gniewu, a potem do ujścia. I już tylko Morze Bałtyckie.

Rzeka nie może być z tego świata. Morze przygniata ogromem. Przeraża mnie nawet swą bezwzględnością. Ale morze jest jakby innym światem. Daleką planetą, o której nie wiem nic. Niewielu wie. Pan coś wie już może. (Panna J. mówi, że zdjęcia Pan ładne zrobił. Zrobił Pan. To prawda. Ale to tak na marginesie - jako przerywnik). Ale rzeka? Rzeka to portal. To coś, co łączy nas - maluczkich - z tym ogromem, z wiecznością. Kocham Wisłę. Ubóstwiam. Co ciekawe, nigdy się w niej nawet nie kąpałem. Taka brudna. Ach... ona jest jak dzikie zwierze. Schwytane i sponiewierane. Brudne to takie. Bidactwo. Ale wciąż ma w sobie to, o czym Pan pisał. Tę nadzieję przygody. Godność wieloryba. Trochę krwawi może i już ma swoje lata, i za mało przestrzeni życiowej, ale... ale chyba już wypiłem drugi kieliszek wina i chrzanię od rzeczy.

Tak, tak. Jak zwykle planu nie wyrobiłem. Miałem złorzeczyć wszak. Na te Pana jabłka. Na złotą polską jesień. Na zawody, w których płacą za gubienie się na mazowieckich bezdrożach (?). I chuj. Na różne rzeczy. Tak po prostu. Żeby się wyżyć. Żeby Pan czytał i nie wyobrazał sobie Pana Pawła siedzącego przy komputerze, tylko Pana Pawła w stroju wiedźmy przebrzydłej, co spadła na wioskę o północy, na chatę jakąś, podwinęła kiecę i skacze komuś po dachu strzechą krytym. I śmieje się przy tym przeraźliwie, wariacko wręcz,  i bydło straszy. Uczciwie? Chaciałbym na miotle fruwać, żeby psy w obejściu szczekały zawzięcie, kiedy zbliżać się będę, i tak po polach, po lasach, pod niebem rozgwieżdżonym. I nad wodę. Nad rzekę.

Paweł D.

piątek, 26 października 2012

Fasola z wędzonką

Szanowny Panie,

Pamiętaj, że fasola z wędzonką jest pożywieniem najbardziej godnym wolnego człowieka i prawdziwego mężczyzny. Ba, i rum - roześmiał się głośno. - Rum oczywiście także!

Tak to zwraca się łysy i rudobrody Hugh Symmens do nic nierozumiejącego małego Murzyniątka Harry'ego, w Chacie Wuja Toma, H. Beecher-Stowe.

Za oknem autobusu numer 523, którym dojeżdżam do pracy mieni się rzeka. Zawsze na moście podnoszę wzrok i przyglądam się tej ociężałej Wiśle. Kryje się w niej  to co było i to co będzie. Podróż, przygoda. Czasem zdaje się, że płynie w inną stronę i to też jest niezwykłe.

I cholera ten uczciwy pijak Symmens trafia w samo sedno. Dzisiaj oczywiście pojęcie wolności jest stokroć inne niż to, o którym mówił Symmens. Nie ma niewolnictwa, ale poczucie wolności w ludziach zostało. Ucieczka przed pracą w korporacjach, przed bezsensem codzienności, zwyczajnością i nudą. 

Gdy już mijam Wisłę, to zastanawiam się czemu nie wysiądę na tym kolejnym przystanku - Saska Kępa i nie pójdę wzdłuż. Może po drodze znajdę łódkę i będzie łatwiej dopłynąć do Gniewu, a potem do ujścia. I już tylko Morze Bałtyckie.

No ale fasola z wędzonką to bardzo skromne danie. Pożywne, ale skromne i niewielu decyduje się na taki codzienny posiłek. Symmens żyje w swojej chacie na dobrym brzegu wielkiej rzeki Ohio. Szczęśliwy, ale i nie - zapewne topiący to i owo w tym rumie, którego też nie może zabraknąć prawdziwemu mężczyźnie. 

Komputer w robocie obklejony jest tymi żółtymi karteluszkami z kiepskim klejem. Najważniejsze narzędzie w pracy, które nie pozwala zapomnieć o tym co warte jest zapomnienia.

Wybór to wolność. Symmens nie ma ciepłego domu, bezpiecznego drzewa, ciepłej kobiety i gromadki dzieci. Ma surową rzekę, rupieciarnię w chałupie a bezpieczeństwo zapewnia strzelba. Fasolka z wędzonką jest skromna, ale uczciwa. I to w wolności jest najważniejsze... uczciwość.
 
Siedzę bo to powinienem teraz robić. 

Oczywiście odrobina to nie wolność, ale poczucie, że można, że nie trzeba, a że się chce to już wiele. A moje zajęcie należy do takich szczęśliwych. I w związku z tym pojechałem na wywiad w grójeckie zagłębie jabłczane. Mazowsze nigdy nie kojarzyło się mi ładnie. Płaska, pusta ziemia. Wydaje się mi zawsze, że nie najlepszej jakości. Jabłczane zagłębie porównać można do prowansalskich winiarni. Pamiętam swój zachwyt nad kolorami liści, ciężkimi owocami i winoroślami po horyzont, gdy pierwszy raz zobaczyłem winnicę. I porównuje ją teraz do sadu. Niewielkie śmiesznie rosnące drzewka tworzące ciasne korytarze, krwistoczerwone jabłka. Przede wszystkim dałem się zgubić. Nie wziąłem GPS-u, mapy, a tylko wiedzę, że żeby dojechać na miejsce muszę kierować się na zachód. Wiedziałem oczywiście, że trzeba jechać w kierunku Rawy Mazowieckiej, ale nic poza tym i tak ruszyłem. Pogubiony, zaplątany jechałem sobie spokojnie podziwiając uroki Mazowsza. Gdzieś przy drodze prosty posiłek, nic wielkiego. Telefon bez sieci. Pogawędka z ludźmi.

Wracając dałem się już pokierować znakom. Ale co to za znaki? Postawione chyba aby wyprowadzić człowieka w pole. Po bezdrożach w końcu wróciłem. I sięgnąłem po rum, oczywiście.

Ukłony

Stefan W.

poniedziałek, 22 października 2012

Dziś


Szanowny Panie,

za nisko mam tę klawiaturę. Siadam na podłodze, wyginam się w jakichś nieludzkich pozycjach, żeby w ogóle cokolwiek móc napisać. Tortura jakaś.

Kurza twarz. Mam w głowie nic. Może stworzyć jakąś pochwałę świata, pochwałę życia? Myślałem o tym. Chciałem nazwać wpis „Światłość” lub „Świetlistość” i napisać o tym, jak w chwilach czarnych spojrzenie nasze zmienia się, i jak zaczynamy dziękować Bogu za rzeczy zwykłe, które są wielkie, choć normalnie wcale o nich nie myślimy. Chciałem…

Ale dziś, kiedy już usiadłem w tej pozycji niewygodnej, myśli poczęły mi się rozbiegać na wszystkie strony. I zdałem sobie sprawę, że nie wiem jak ideę ubrać w słowa, i że w ogóle słów w głowie mojej znaleźć nie mogę. No nie mogę. Aaaaaaa! Ale się męczę. Jak to przełamać?! No to jest straszne po prostu!

Nie no. Dziś jest bez sensu.
Dziś. 22 października.

Właśnie polubiłem na fejsbuku Multikino, żeby móc dostać jakiś cholerny kod, żeby zapłacić dwa złote mniej za bilet na film z koncertu Led Zeppelin. Oczywiście polubiłem i dupa. Nie ma voucherów na Led Zeppelin. Kolega coś mi ściemnił.

Panna J. czyta o seansach spirytystycznych i próbuje wymyśleć, jaką pracę magisterską można z tego ukręcić.

Chyba obejrzę któryś Dekalog. Znaczy, jedną z części. Mam na dysku od stu lat (oryginalny, zakupiony, a nie ściągnięty… wielki bracie) i jakoś nie mogę się zebrać. Doszedłem kiedyś do piątej części i zaprzestałem. To był błąd, bo jak się zatrzymuję czasem, to już później nie mogę zrobić kroku.

22 października 1702 roku wojska moskiewskie zdobyły szwedzką twierdzę „Orzeszek”.  Hmm… a to ciekawe. Pamięta Pan Orzeszka?

22 października 1797 roku w paryskim Parku Monceau aeronauta André-Jacques Garnerin wykonał z balonu pierwszy udokumentowany skok ze spadochronem. A teraz skaczą już prawie z kosmosu. A czy to znowu tak dawno było?

Poza tym zmarła też córka Marii Skłodowskiej-Curie. W 2007 roku. A dziś?

Dziś już nic nie napiszę, bo cholera nie mogę. No chciałbym, ale nie mogę. Mam blokadę! Aaaaa! Ratunku!

Paweł D.

środa, 17 października 2012

Niuanse patrzenia

Szanowny Panie, 

nie dziwi zdziwienie tego Tarrakanina (chciałem sprawdzić jak on wygląda i google wyrzuca m.in. Pana zdjęcie w moim słomianym kapeluszu), w końcu sami Ziemianie nie rozumieją swojego postępowania. Często jest tak, że na pierwszy rzut oka, to co wydaje się złe okazuje się dobre. Decydują niuanse i cieszę się, że ten Tarrakanin zdecydował się jednak nas wesprzeć (mam nadzieję, że się mu udało). Właśnie miałem spotkanie w pewnej restauracji w Warszawie. Pewien Francuz opowiadał mi, jak to przyjechał do stolicy w 1996 roku i co prawda nie widział misiów polarnych, ale był bliski załamania. Szara, brzydka, okropna, obrzydliwa... takie przymiotniki opisywały ówczesną Warszawę. I może by ten Francuz uciekł, gdyby nie miał szczęścia spotkać ciepłych, życzliwych, wesołych, radosnych, przyjacielskich warszawiaków, którzy go ugościli tak, że został, nauczył się języka polskiego i generalnie Warszawę uważa za cudowne miasto, zupełnie inne niż to kiedyś. Bo to wszystko zależy od niuansów... tych drobnych różnic postrzegania. Na przykładzie Panu to zobrazuje.

Co by Pan powiedział, pomyślał i zrobił gdyby przyszło Panu łazić 2 kilometry z ciężką torbą, częściowo pod górę w deszczu takim jak ten co wstrzymał mecz Polska-Anglia? Dodam, że bez kurtki przeciwdeszczowej, w ukochanym swetrze, który przez tą ulewę straci na swej jakości? Nie brzmi przyjemnie, a jednak być takie może. Wszystko zależy od niuansów...

Wyszedłem z podolsztyńskiego Gutkowa zdeterminowany dojść do domu kumpla oddalonego o te wspomniane 2 kilometry. Spóźniłem się na autobus, a nie chciałem zawracać głowy rodzinie D. więc spacerem ruszyłem ulicą Bałtycką. Jest to ruchliwa jezdnia wzdłuż której ciągnie się chodnik. O tyle niezwykły, że tuż nad jeziorami. Wystarczy przystanąć na chwilę, za plecami zostawić ruch samochodowy i oddać się kontemplacji przyrody. Tutaj jedna z moich słynnych dygresji:

Siedziałem sobie parę godzin wcześniej nad jeziorem Krzywym na moim ulubionym pomoście. Woda była krystalicznie przejrzysta. Dno widać lepiej niż na Karaibach, niczym nie zmącone, leniwe okonie przyglądały się mojej facjacie, a ja nachylałem się w stronę ich ostrych grzbietów. Słońce przebijało się przez chmury takim jasnym, jesiennym światłem. Drzewa malowały się kolorowo i odbijały w lustrze jeziora. Zapach wody mieszał się z szumem tataraku. W powietrzu zawisały owady w tym kolorowe ważki, a pewna ciekawska sroka latała z drzewa na drzewo. Przyglądałem się jedynemu, oprócz mnie człowiekowi, który łowił ryby. Wyglądał majestatycznie na tym spokojnym jeziorze, w typowo polskiej łódce ustawionej tuż przy trzcinach. Żałowałem, że nie mam aparatu, bo byłoby świetne zdjęcie, to dzięki temu światłu. Wpadłem w melancholię. Obserwuje raz okonie, raz wędkarza. Widzę w końcu jak wyciąga komórkę i dzwoni. Burzy mi to trochę moje melancholijne spojrzenie, ale co tam... Wrony ganiają się po polu, wiewiórka chowa żołędzie w ziemi, sroka dalej skacze z drzewa na drzewo, a ważka rozsiadła się na mojej stopie. Słyszę nagle wędkarza:
- Napierdala... mówię, ci kurwa, że mnie ramię napierdala. Ręki do góry podnieść nie mogę tak mnie kurwa napierdala... Po prostu napierdala, rozumiesz? 

Skończyła się melancholia i tym samym koniec dygresji. Lubie takie scenki rodzajowe, ale wracając... Wracam Bałtycką a traf chciał, że słońce przyćmione zostało chmurami, z których zaczął padać deszcz. Mocny, ostry, zacinający deszcz, a ja oczywiście bez kurtki, parasola tylko w grubym swetrze, z żeglarską torbą podróżną, idę mokry. Nie mogę poczekać na autobus, bo kolejny za pół godziny, więc się nie opłaca. Próbuję złapać stopa, ale tym razem moja beznadziejna sytuacja nie zmiękczyła olsztyńskich kierowców. Idę w deszczu, pod górę, z ciężką torbą zły. Naprawdę zły, gdy wtem dzieje się coś niezwykłego. Gdy dochodzę na szczyt ogarnia mnie pachnący palonym drzewem dym, deszcz nie ustaje, ale słonce przebija się przez chmury i oświetla stojące obok drogi zarośla. Kontury igieł stają się bardzo wyraźne, na końcu każdej jest mała kropla wody, a w każdej mnóstwo światła. Pomiędzy gałęziami mienią się pajęczyny, a na nich także utrzymują się świecące krople. Czuje zapach drzewa wymieszany z mokrym asfaltem, widzę światło zaklęte w kroplach deszczu i dosłownie jak wchodzę na szczyt w pobliskim kościele uruchamiają się dzwony. Walą niemiłosiernie trzęsąc kroplami, mną i światem, jedynie dym snuł się dalej powoli po okolicy roznosząc ten swój drewniany zapach. Za nic na świecie nie zamieniłbym tej chwili. 

Niuanse. Oto tajemnica.

Pozdrawiam
Stefan W.

sobota, 13 października 2012

Przesuń Pan to oko!

Szanowny Panie,

Kung-fu Panda, z tego co mi się zdaje, była straszną jałopą, więc mam cichą nadzieję, że jednak mnie Pan nie chciałeś obrazić. Zresztą panda to oczywiście także upupienie, które zostało mi narzucone przez Panne J. Boże, jak ja nie lubię zawodzić ludzi! I tak mogę być pandą, czy czym tam Pan zechcesz. Mogę nawet jeździć na targi, choć oczywiście zgadzam się z Panem, że targi  to chyba namiastka piekła. 

Cholera. Muszę na chwilę przerwać wątek, bo dopadła mnie myśl, że coś mi w mózgu chyba rdzewieje i koleboce się wszystko. Panna J. wyłożyła mi przed sekundą jakąś teorię, w której pojawiała się camera obscura, Kartezjusz i seanse spirytystyczne. Z kilkuminutowego wywodu zrozumiałem dokładnie nic i trochę mnie to zaczyna przerażać. Mózgu! Co z Tobą?! Myśl! Do czegoś stworzony?!

No i chuj. Widać, żeśmy nie tacy doskonali wcale, jak czasem zdawać by się nam mogło. Bo zasadniczo - rzecz jasna - nie uważam się przecież za kretyna. Nie, nie. Miło jednak mieć świadomość, że są ludzie, którzy pozwolą nam spojrzeć na nasze istnienie z innej, nowej perspektywy. Zacząłem kilka dni temu "Dzienniki gwiazdowe" Lema i nie mogę z podziwu wyjść z jaką łatwością można przeskakiwać na zupełnie inne poziomy analizowania rzeczy zwyczajnych. Cóż, ja wiem niby, że Lem to był filozof. Ja to już słyszałem. Tym bardziej jednak odrazę czułem. Pamiętam wszak ze szkoły podstawowej Pirksa, który przy Luku Skajłokerze wydawał mi się taaaaaaaaaaaaki nudny. A tu teraz wydaje mi się ten Lem całkiem zabawny i całkiem nienudny. 

Może tak tylko próbnie wrzucę tylko fragment. Jest tak: Delegat Ziemi leci na sesję Organizacji Planet Zjednoczonych, na której to nasza stara, kochana planeta ma ubiegać się o członkostwo we wspomnianej organizacji. Aby jednak Ziemia stała się częścią OPZ, powinien ją zarekomendować jeden ze starych członków. Zadania wprowadzenia naszej krągłej ojczyzny na arenę międzypalnetarną chce podjąć się pewien Tarrakanin . Tak się jednak składa, że o naszym świecie biedaczysko wie niewiele. Próbuje zatem zdobyć kilka podstawowych informacji...

 
- Historię waszą znam; cóż za wspaniała rzecz, ludzkość! zapewne, wiedzieć wszystko, to należy do mych obowiązków. Delegacja nasza wystąpi w punkcie porządku dziennego osiemdziesiątym trzecim, z wnioskiem przyjęcia was w poczet Zgromadzenia jako członków pełnoprawnych, zupełnych i wszechstronnych... a papierów uwierzytelniających nie zgubił pan czasem?! - wtrącił tak nagle, że drgnąłem cały i zaprzeczyłem gorliwie. Ów pergaminowy rulon, nieco rozmiękły od potu, ściskałem w prawicy.
- Dobrze - podjął - więc, nieprawdaż, wygłoszę przemówienie, obrazujące wasze wysokie osiągnięcia, które uprawniają was do zajęcia miejsca w Federacji Astralnej... jest to, rozumie pan, pewnego rodzaju starożytna formalność; nie spodziewacie się chyba jakichś wystąpień opozycyjnych... co?
- Nnie... nie sądzę - bąknąłem.
- Zapewne! Skądże by zresztą! Więc formalność, nieprawdaż, niemniej potrzebne mi są pewne dane. Pakty, szczegóły, rozumie pan? Energią atomową, rozumie się, dysponujecie?
- O tak! tak! - zapewniłem skwapliwie.
- Świetnie. A, istotnie, mam to tutaj, przewodniczący zostawił mi swoje notatki, ale jego charakter pisma, hm, więc... od jak dawna dysponujecie tą energią?
- Od szóstego sierpnia 1945!
- Wybornie. Co to było? Pierwsza stacja energetyczna?
- Nie - odparłem, czując, że się rumienię - pierwsza bomba atomowa. Zniszczyła Hiroszimę...
- Hiroszimę? Jakiś meteor?
- Nie meteor... miasto.
- Miasto? - rzekł z lekkim niepokojem. - Więc jak by to powiedzieć... - medytował przez chwilę. - Lepiej nic nie mówić - zdecydował nagle. - No, dobrze, ale jakieś powody do chwaty są mi niezbędne. Proszę coś podsunąć, szybko, za chwilę będziemy na miejscu.
- E... e... loty kosmiczne - zacząłem.
- Rozumieją się same przez się, gdyby nie one, nie byłoby pana tutaj - wyjaśnił mi, jak pomyślałem, trochę zbyt obcesowo. - Czemu poświęcacie główną część dochodu narodowego? No, proszę sobie przypomnieć, jakieś ogromne przedsięwzięcia inżynieryjne, architektura w skali kosmicznej, wyrzutnie grawitacyjno-słoneczne, co? - podpowiadał mi szybko.
- A, buduje się... buduje - wypaliłem. - Dochód narodowy nie jest zbyt wielki, sporo pochłaniają zbrojenia...
- Zbrojenia czego? kontynentów? Przeciwko trzęsieniom ziemi?
- Nie... wojska... armii...
- Co to jest? Hobby?
- Nie hobby... konflikty wewnętrzne - bełkotałem.
- To nie jest żadna rekomendacja! - powiedział z jawnym niesmakiem. - Przecież nie przyleciał pan tu prosto z jaskini! Uczeni wasi musieli dawno obliczyć, że ogólnoplanetarna współpraca jest zawsze korzystniejsza od walki o łupy i hegemonię!
- Obliczyli, obliczyli, ale są przyczyny... natury historycznej, proszę pana.
- Zostawmy to! - rzekł. - Przecież ja nie mam was tutaj bronić jako oskarżonych, ale zalecać, rekomendować, wyliczać wasze zasługi i cnoty. Rozumie pan?
- Rozumiem.
Język miałem tak sztywny, jakby mi go kto zamroził, kołnierzyk frakowej koszuli dławił, gors jej rozmiękał od potu, lecącego strumieniami, zaczepiłem listami uwierzytelniającymi o ordery i naddarłem zewnętrzny arkusz. Tarrakanin, niecierpliwy, zarazem pańskowzgardliwy i częścią swego ducha nieobecny, podjął z niespodziewanym spokojem i miękkością (szczwany dyplomata!):
- Będę mówił raczej o waszej kulturze. O jej wybitnych osiągnięciach. Macie kulturę?! - dorzucił z nagła.
- Mamy! wspaniałą! - zapewniłem go.
- To dobrze. Sztuka?
- O, tak! muzyka, poezja, architektura...
- A więc jednak architektura! - zawołał. - Doskonale. Muszę sobie zanotować. Środki wybuchowe?
- Jak to wybuchowe?
- No, eksplozje stwórcze, sterowane, dla regulacji klimatu, przesuwania kontynentów, łożysk rzecznych - macie to?
- Na razie tylko bomby... - powiedziałem i szeptem już dodałem: - Ale są bardzo rozmaite, napalm, fosfor, nawet z gazem trującym...
- To nie to - powiedział sucho. - Będę się trzymał życia duchowego. W co wierzycie?
Ten mający nas rekomendować Tarrakanin nie był, jak już się zorientowałem, specjalistą od ziemskich spraw i myśl o tym, że istota o podobnej ignorancji ma niebawem zadecydować swym wystąpieniem O naszym być lub nie być na forum całej Galaktyki, zaparła mi, prawdę mówiąc, dech. Co za pech - myślałem - trzebaż było, że akurat musieli odwołać tego właściwego, który był Ziemistą!
- Wierzymy w powszechne braterstwo, wyższość pokoju i współpracy nad wojną i nienawiścią, uważamy, że człowiek powinien być miarą wszystkich rzeczy...
Położył ciężką przylgę na moim kolanie.
- Dlaczego człowiek? - powiedział. - Zresztą, mniejsza o to. Ale pana wyliczenie jest negatywne: brak wojny, brak nienawiści - na litość mgławicową, nie macie żadnych pozytywnych ideałów?
Było mi okropnie duszno.
- Wierzymy w postęp, w lepsze jutro, w potęgę nauki.
- Nareszcie coś! - zawołał. - Tak, nauka... to dobre, to mi się przyda. Na jakie nauki łożycie najwięcej?
- Na fizykę - odparłem. - Badania nad energią atomową.
- Już wiem. Wie pan co? Niech pan tylko milczy. Już ja się tym zajmę. Ja będę mówił. Proszę zostawić mi wszystko. Otuchy! - Wypowiadał te słowa, gdy maszyna zatrzymywała się przed gmachem.

 Ach. Wstrętny ten cały człowiek, jak mu się bliżej przyjrzeć, czyż nie? 

Tak. Już widzę oczyma wyobraźni, jak mi Pan przyklaśniesz:)

Pozdrawiam,
Paweł D.

 

czwartek, 4 października 2012

Jakże ściana ta cienka

Szanowny Panie,

Panda to także kung fu Panda - sympatyczny futrzany grubasek, który zna wschodnią sztukę walki i razem z innymi mistrzami efektownych ciosów rozgramia w ostatniej części zapatrzonego w siebie Pawia. Na Pandę można zatem z dwóch stron spojrzeć. Bo Pan na ten przykład całkiem dobrze radzi sobie w koszykówce, a przecież nie ma Pan żadnych ku temu warunków fizycznych. Niech mi Pan zatem wytłumaczy ten swój sukces? A zatem proszę przestać się tutaj charakteryzować i porównywać... A turystą to jest każdy z nas, a przynajmniej większość.

No i z tymi podróżami to mnie się ostatnio skojarzyły dworce. Chyba o tym kiedyś wspominaliśmy? Przeszukałem tego naszego bloga i nie znalazłem nic konkretnego, tylko komentarz pod wpisem Mr. Goldfinger z 16 kwietnia 2010 roku. Że życie jest jak dworce, podzielone na przystanki i polega na podróży od jednego do drugiego itd., itp. To trochę zajeżdża ugębieniem, czyli niemocą pozbycia się swojej twarzy. Mnie jednak dworce kojarzą się znacznie milej. Są jakby na granicy światów. Z jednej strony to część systemu podróży, a z drugiej coś co zawsze jest. Tak jakby podróż dzieliła się na niewiadomą (przemieszczanie się) i to co jest jasne (cel). Fajnie czasem usiąść na dworcu i popatrzeć na tych wszystkich ludzi śpieszących się w swoją stronę. Kłębowisko kroków. A jednak to wszystko zamknięte jest w jakichś ramach, murach. Stabilne, niewzruszone i trwałe. Dworce są niezwykłe. No i rozpisałbym się na ten temat pewnie więcej, ale miałem ostatnio przyjemność być na targach hotelarskich i zupełnie zawładnęły mną inne myśli.

Nie lubię targów. Tak jak nie lubię samochodów-camperów, tak samo nie lubię targów. Denerwujące są te maleńkie stoiska, zbudowane prowizorycznie z cieniutkich ścian. (a propos: nie mam nic przeciwko cienkim ściankom, ale w innym kontekście. W kwestii cienkich ścian wypowiedzieli się już mądrzejsi ode mnie:

)






No, ale na targach Pan nie uraczy takich kontekstów. Owszem są kobiety. Owszem są niekiedy piękne. Jednak... No właśnie. Na targach, jak to na targach były rozmaite pokazy m.in. striptiz. Nie wyobraża Pan sobie jak ta bardzo erotyczna czynność, mało erotycznie wyglądała. I nie chodzi tu o Pannę, która podjęła się tego zadania. Bardzo apetyczna damulka. No, ale hala targowa, specyficzna klientela targów, to nie pasowało do tego dziewczęcia. Nie bez powodu porównałem je do camperów. Dużo bardziej wolę namiot, przynajmniej moje cienkie ścianki nie oszukują i dają odczuć, że jestem na łonie przyrody. Campery są jak te stoiska, które udają solidne, a takie nie są. Sztuczne. Udają dobrobyt. Kiedyś byłem na targach dóbr luksusowych, a nawet show jachtów luksusowych. Nigdy nie widziałem czegoś bardziej oszukańczego. To porównać można do galerii handlowej. Budowane są tak, żeby udawały piętrowe ulice. Kto widział klimatyzowane ulice? Zakupy w takich miejscach są przerażające. Mogę chodzić po sklepach np. w Paryżu. Łazi się od lokalu do lokalu. Gdy na dworze pada to pada i człowiek chodzi mokry, ale tym chętniej wejdzie do kawiarni. Gdy jest gorąco to pomyśli o lodach. Gdy mu buty zachlapie przejeżdżający samochód to skorzysta z usług czyściciela. Galerie handlowe chciałby się mienić takimi ulicami, a jednak nimi nie są. Zapędziłem się. Miało być o targach.

Na tych hotelarskich sprzedawane jest wyposażenie pokoju, systemy informatyczne, zamki, bańki, karafki szklane i mieniące się żyrandole. Ludzie łażą od jednego do drugiego miejsca i wybierają, porównują, oceniają i starają się ubić interes. Nie widziałem jednak, żeby ktokolwiek jakikolwiek interes ubił. Mnóstwo natomiast wymienionych zostało wizytówek. Skończy się na tym, że jakiś bidulek będzie musiał te wizytówki przejrzeć, posegregować i podpytać, czy aby hotel nie potrzebuje poduszek tej i tej wielkości. Brrr... aż się mi zimno zrobiło, gdy o tym pomyślałem. Targi są jak te cukierki, które można na nich dostać. Wie Pan, które? Te małe owocówki. Takie twarde, najohydniejsze z ohydnych. Wszyscy je mają na swoich stanowiskach i nikt ich nie je, bo przecież są obrzydliwe. Na stanowisku mojej firmy można było dostać trufle czekoladowe. Koleżanki stwierdziły, że to najlepsze cukierki w całej hali. I z jednej strony były z tego dumne (sic!), z drugiej miałem wrażenie, że mają mi to trochę za złe, bo te cukierki, skoro tak dobre, schodziły się bardzo szybko. Cała paczka wystarczyła na pół dnia, a miała na trzy. Takie są targi. 

Poznałem jednak osoby, dla których targi to okazja wyrwania się ze smutnego biura. No skoro takie są tylko okazje do wyrwania się z biura, to ja pierdzielę targi...

Pozdrawiam

Stefan W.