wtorek, 10 listopada 2020

To jest Matrix a Thomas jest metalem

 Szanowny Panie,

kiedy pływałem na żaglowcu Fryderyk Chopin to mieszkałem w Kartonie. Karton to dziewięcioosobowa kajuta, w której żyje szkielet statku (załoga, która bez wynagrodzenia gotówkowego pływa po morzach świata, a w zamian pracuje na masztach, kambuzie i czyści kible). W Kartonie panuje kilka zasad. Gdy się wchodzi to nie puka, bo puka tylko ten kto tam nie mieszka. Mówi się po prostu SWÓJ i nikt niczego chować przed nikim nie musi. Po drugie, co dzieje się w Kartonie, w kajucie zostaje. A po trzecie wszystko jest wspólne, no i po czwarte kapitan nie może wejść do Kartonu. 

Słowem kajuta ma swój własny świat, swoje własne prawa, jest odizolowana od praw statku dzięki czemu mieści się w niej wszystko co nie pasuje na pokładzie. To taki schowek emocji, niedopasowań, charakterów. Poza Kartonem należy wykonywać rozkazy kapitana, słuchać się bosmana i pracować. W Kartonie i tylko tam jest się prawdziwie wolnym, w tym rozumieniu, że można pozwolić sobie na spuszczenie powietrza z nadęcia, wyluzować szelki, podciąć gumkę w spodniach, można kojować i nie oceniać. Nikogo. A zwłaszcza siebie.

Na Le Quy Donie była Szuflandia. Nasza kajuta, w której sprawowaliśmy niepodzielną władzę. Był to nasz papierek lakmusowy na codzienność. Można było się ukryć, kapitan jak wchodził to na zaproszenie. 

Na Sea Cloudzie działo się w mesie. Codziennie wieczorem odbywały się tam wielogodzinne imprezy z karaoke, alkoholem i głupimi żartami.

Na Sea Cloudzie II mieliśmy saunę i siłownię gdzie można było spuścić powietrze z codzienności. Bez zmartwień i wyrzucania sobie niedorzeczności.

W Hiszpanii pracowałem dziesięć godzin na masztach i mieliśmy Matrixa. Samochód, którym dojeżdżaliśmy do pracy. Wystarczyło, że nasz kolega puścił rano swoją składankę muzyczną i świat stawał się przyjaźniejszy. Pełny odjazd. Właściciel pojazdu ma swoje własne podejście do świata. Jego ambicje to spokojnie żyć i nie denerować sie codziennością. Co mu generalnie wychodziło, chyba że wkurzał się na rzeczy, których nie mógł przewidzieć. 

Te jego podejście było związane z paleniem dużej ilości trawki co i Panu proponuję, gdy tak czytam ten ostatni list.

Nie, nie wkurzam się na pańskie oceny mojej ignorancji. Bo w historii naszej przyjaźni nie jest nic nowego, że nie bardzo orientuje się w muzyce. Po prostu gdzie indziej przykładam akcenty. Ale wkurza mnie ta Pańska samookrytka. Co też Pan chce od podstarzałych fanów sludge metalu? Czy brzuchowaty tatuś zasłuchujących się w ten pański groove death trash metal metal jest godny potępienia? I czemu się tego wstydzić, gdy Pan widzi zbiory wspólne z tymi cudakami? Jedyne co można im zarzucić - niezmienność poglądów.

Gdy gadałem z Thomasem, właścicielem przybytku, raczej zainteresowała mnie w nim jego pasja do tego tematu. Nie wygasła. Ciągle dająca płomień. To było najpiękniejsze w tym człowieku. Kilkanaście lat prowadził knajpę, która dla wąskiej, lokalnej społeczności była kultowa. Gdzie można było wrócić do swoich przygód dziecięcych z muzyką. Sądziłem, że doceni Pan ten rodzaj człowieka. Może to mój ubogi język. Podobno obraz to tysiąc słów. Niech Pan spojrzy:

Nie jest kudłaty, ale podchmielony to już tak. Za tą swoją konsolą zapuszcza zespół, który tylko Pan rzuci w przestrzeń. To jest super. Niezwykłe że jest jakaś siła, która potrafi na całe życie, mimo przeciwności losu uformować człowieka.

 

Charles Bukowski na swoim grobie ma napisane Don't try. Zabawne, że człowiek bity przez swojego ojca, wyśmiewany w dzieciństwie za niemiecki akcent, chorobę skóry, który całe życie pisał bez sukcesów. W między czasie pracował na poczcie. Dopiero po 50-tce zaczął zdobywać uznanie krytyków. I ten człowiek na ostatnim swoim kamiennym, wiecznym zdaniu pisze Nie próbuj.

Panie Pawle nie da się uniknąć losu. Nie da się uniknąć przeznaczenia. Thomas jest metalem i nim zostanie nawet jak zamknął tę jego budę. Ja tam podziwiam jego i Bukowskiego samozaparcie.

 Thomas jest metalem. 


Ukłony

Stefan W.






sobota, 7 listopada 2020

A wy żryjcie te opiłki!

Szanowny Panie,

jest black metal, death metal, blackened death metal, trash metal, industrial metal, nu metal, groove metal, doom metal, sludge metal, niektórzy powiadają, że może być też stoner metal (chociaż to już naciągane trochę), post-metal, metalcore a nawet metal symfoniczny (który jest już strasznym gównem). Znalazłoby się jeszcze kilka zapewne (chociażby: power, viking, folk, gothic czy speed…). Zasadniczo wszystko to jednak łapie się pod szersze i starsze określenie: heavy metal. A hard to może być tylko rock.

Tyle lat w moim towarzystwie i wciąż taka ignorancja. Ech. W głowie dudni mi Ten Typ Mes: „śmieję się, ale trzeba mieć jaja, żeby z taką beztroską codzienność przyswajać”. Hard metal… a jak tam ta pana motorówka? Już jej żagla dokleili?

Heh. Nie no. W sumie to co mi szkodzi ten hard metal? Może być i hard metal. Ładnie nawet. Deep Jam, Alice in Pearls, Purple Garden, Sound Sabbath, Crazy Hole, The Black Stripes… The Rolling Beatles? Gdzieś. Kiedyś. Pod drugiej stronie tęczy. A może to już było? Bo i po co do tego większą wagę przykładać? Ot, przyzwyczajenie głupie. Nic więcej.

Jakoś nie wiem, czy jeszcze bym się w tym „Frenopatiko” odnalazł. Gitarowe rzężenie – to pewnie tak. Przy alko,  i jakby nie trzeba było z nikim gadać.  Bo sama wizja pogaduszek z jakimś podchmielonym kudłatym barmanem napawa mnie jednak wewnętrzną niechęcią. Wciąż lubię metal, ale od dawna mam dystans do metali, a już ci postarzali to w ogóle padaka. 

Z drugiej strony chyba w ogóle przestałem się odnajdywać, a dystans też mam ogólnie do ludzi. I przynależność subkulturowa, a nawet kulturowa, rasowa, czy jakakolwiek inna, ma tu chyba drugorzędne znaczenie.

Imprezy, spotkanka, kawy, herbatki - Boże, jak to nie dla mnie. Czy my kiedyś urządzaliśmy bibki na siedemdziesiąt osób? Jak to było, że do domu rodziców wpuszczałem tyle ludu? Teraz nikt by mnie do tego nie zmusił.  Chyba bałem się być nudny po prostu. A teraz to mi to tito. Plus dojrzałości. Jesteś zgorzkniały, cyniczny, ale już nie musisz być popularny. Chyba, że kłamię i odwracam kota ogonem.  Może jestem nudny i niepopularny, a żeby nie hodować sobie kolejnej traumy, to wmawiam sobie, że mi to niepotrzebne. Prędzej tak. Ale no… wie Pan… moje systemy obronne działają bez zarzutu. W pełni przekonałem siebie, że do szczęścia potrzebuję spokoju, zdrowia, może odrobinki czasu dla siebie, książki, muzyki. Ludzi? Tak, ale tylko tych najbliższych. Wie Pan – chłopak i dziewczyna, normalna rodzina. I tyle. A nie, że obcych, nowych, innych.

Zapytałby mnie Pan o przyjaźnie z dziesięciu ostatnich lat? Byłoby ciężko. Wszak te z lat młodzieńczych poumierały lub ledwo zipią. No, a przecież to były te prawdziwe, na całe życie. Więc co tu gadać o takich niesprawdzonych, gdzie nie było wspólnych wrogów, ważnych doświadczeń, wielkich przygód i tym podobnych…

Och, głupcze. A to, to po co niby? Latasz z wywalonym jęzorem i się próbujesz łaszczyć do pierwszej lepszej duszy. O ile sensowniej byłoby napisać list do kolegi i wysłać go do KOLEGI, a nie w niebo rzucać. Krzyczeć, że „paczcie, paczcie! To ja! JA! TU JESTEM! HALLLOOO! KOCHAJCIE! KOCHAJCIE!”.

Racja, racja. Pycha. Udawanie, że nie zależy. Och, to takie niegodne…

Nie, Pawle - to zwyczajnie żałosne. Teraz będziesz próbował to rozrzedzać słowami, zakopywać? Zrzucić na co? Na to, że się w głowie poprzestawiało? Żeś stary? Żeś tępy? Chciałbyś, wywłoko, żeby ktoś uwierzył, żeś warty. Bo produkt nie musi być skończony, wystarczy, że daje poczucie, że mógłby być lepszy. Przyznaj, że boisz się nawet paszczę otworzyć, bo tam takie nic, że aż przeciąg.

GŁASZCZ! GŁASZCZ! Przyjaciele, co? No dawaj grabę! Będziemy się kolegować? Tylko ja nie mam za dużo czasu, ani chęci. Czy to Ty możesz zabiegać, zagadywać, być lojalnym i opiekuńczym? I co Cię interesuje? Kim jesteś? Oj, zresztą, to mnie nie interesuje tak naprawdę. Podrap za uszkiem, podaj miskę. Głaszcz. Tylko odsuń się trochę, nie tak blisko, daj oddychać! Boże! Nie pchaj się tak!

Panie Stefanie, chyba, kurwa, ja rzeczywiście wciąż sam jestem jednym z nich. Głupio mądry, przykładnie zbuntowany, kochający wolność, ale tylko taką opartą na pewnych nienaruszalnych zasadach. Tak kocham klasyfikować, szufladkować, nazywać. Czarna, włochata góra kompleksów. Jebani metale!

Ave satan!

Paweł D.

PS. Jeszcze jest progressive metal, glam metal, a nawet avant-garde metal (chociaż do tego ostatniego, to nawet nie umiałbym przyporządkować żadnego zespołu… może Fantomas? Ale, cholera wie…)

niedziela, 1 listopada 2020

R.I.P. Frenopatiko


Szanowny Panie,


wczoraj wieczorem spacerowałem po świetle latarni, który odbijał się w kamiennym bruku Vigo. Z nieba spadał taki drobniutki deszcz, który wielu ignorowało. Kilka osób jedynie otworzyło parasolki. Jesień w Galicji jest mokra. I ciepła na razie. Będzie padało aż do następnego lata. Podobno też wiało. A taki deszczyk to nie deszczyk. Mżawka jesienna, niegodna uwagi w noc dedykowaną Śmierci. Ciepła noc. Rozgrzana dodatkowo gorącymi kasztanami zawijanymi w gazetę w tubkę. Kłębiaste wełny chmur zasłaniające niebieskie iberyjskie niebo nastrajają do poezji i muzyki. Stąd tutaj tylu pisarzy i ulicznych grajków. W co drugim domu mieszkał galicyjski pisarz, w co trzecim muzyk. Znam już wielu współczesnych. Jest taka knajpka, którą nazywam Pod Kogucikiem, w której grają bolero. Musiałby Pan to zobaczyć. 

Chadzam tam na wermuta. Słucham kontrabasu, gitary i Sinatry - tak go nazywam. Na łapach i nogach wytatuowane sceny z książki Autostopem przez Galaktykę, kolczyk w nosie i uszach, tusza jak u świętego Mikołaja, do tego świetny głos. Gdy milknie uwagę wszystkich przykuwa kontrabasista Alex z dredami, lekko pijany. Chce soku, bo po wczorajszym wieczorze głowa boli. 

Ech... Wszyscy mówią, że w zły czas przyjechaliśmy do Vigo. Że jest tu tyle festiwali muzycznych, tyle wydarzeń kulturalnych, wystaw, imprez. Dzieje się non stop. A teraz wszystko sprowadza się do kilku ulicznych grajków i jednej knajpki z bolero. Jak impreza dobrze się rozkręca, to kucharz Kogucika rzuca garami i przyłącza się do grajków, w ręku dzierży flet poprzeczny. Policja rozgania towarzystwo po godzinie słuchania muzyki. Nie może być w knajpie więcej osób niż trzydzieści. Plus wprowadzono godzinę policyjną o 2300. 

 Bruk mieni się światłem latarni a ja czuję się opuszczony. Odkrywam, że nie umiem spędzać czasu samemu ze sobą. Jadać bez towarzystwa nie lubię, gadać do siebie też nie bardzo. Jak milczeć to tylko w grupie. Chodzę na tym mokrym kamiennym bruku, a dookoła mnie biegają dzieci wymalowane, przebrane. Cukierek albo psikus. Rodzice zabierają je do knajpek, aby podjadły panierowanego kurczaka, który wygląda jak ludzkie palce.

Dużo tu też na ulicach psów, zwłaszcza chartów. Chociaż nie ma gdzie tu biegać i tylko jeden niewielki park w samym centrum. Wielu mieszkańców Vigo adoptuje te psy ze wsi. Podobno po przegranym wyścigu, charty są uśmiercane, a nawet żywcem obdzierane ze skóry. Aż trudno uwierzyć. W związku z tym wielu ludzi adoptuje te zwierzaki, aby nie czekał ich tak straszliwy los.

Fryzjerka, która wczoraj ścięła moją morską burze włosów i znów wyglądam grzecznie, mówi, że nigdy nie słyszała o święcie Samhain. To taki celtycki pierwowzór Halloween, do którego tutejsi narodowcy nawołują. Tak naprawdę, zazwyczaj jest jak w Polsce, kwiaty i znicze na cmentarze plus spotkania rodzinne. Tych ostatnich tego roku zabronili. Zamknęli miasto, aby wirus nie rozprzestrzeniał się na okoliczne wioski. 

Godzina policyjna i zamknięte miasto. Naprawdę smutno jest na tych brukach. Jeszcze rano było fajnie. Ostatni raz skorzystałem z karnetu na siłownię i saunę. Pierwszy raz też byłem w solarium (żeby spróbować jak to jest), potem poszedłem na gorzką gorącą czekoladę i churrosy. Deszcz mży. Czekolada rozlewa się ciepłem po cielsku. Piękne te moje ciało. Jak te dziewczyny na ulicach kolorowe (bo starsze też się poprzebierały). Śmierć. Wszyscy tam dążymy. W jedną stronę. Ulicą lekko w dół biegnącą. Knajpki pozamykane, bo nie warto otwierać. Ja sam chodzę. I chcę się po prostu napić. Mam dwa i pół euro w kieszeni i postanawiam pójść do Frenopatiko.

To jedno z moich ulubionych miejsc w Vigo. I piszę o nim dlatego, że jestem pewien i Panu się by spodobało. Znalazłem ten adres, gdy pewnego razu wyszedłem z Mszy Świętej w kościele, by się powłóczyć po mieście. Tuż przed pierwszą popołudniu, a ja słyszę porządne łojenie gitar. Wchodzę do ciemnego pomieszczenia. Na ścianie wisi trumna, z niej wyskakuje trup. Zamek Draculi. Ściany odrapane. Kukły, wisielce. Grają na małej scenie. Jakiś galicyjski hard metal. Pytam się barmana, co tu się dzieje. A on ze spokojem odpowiada, że to ich Niedzielna Msza. No i wsiąkłem. Przychodzę tu co tydzień. Thomas - barman, zna wszystkie odmiany muzyki metalowej. A także wszelkie zespoły na świecie grające taką muzykę. Chętnie go przetestuje, jak Pan nie wierzy, więc proszę w komentarzach przesłać nazwy kilku zespołów, które znane są nielicznym wtajemniczonym.

Stała klientela też już mnie rozpoznaje. Gadamy sobie o codzienności. Większość nawalona jest już około drugiej popołudniu w niedzielę. Na koszulkach takie napisy jak: Accept, Death, Kursk, Maromalo, Bat, Manilla Road Mystafication

Thomas prowadzi ten przybytek kultury długowłosych buntowników wspomaganych alkoholem od szesnastu lat. Jest to jedna z tych zapomnianych scen undergroundowych. Niestety 16 listopada tego roku musi ją zamknąć, bo budynek grozi zawaleniu. Szesnastego listopada będzie wielka impreza z tej okazji. Mnie pewnie już tu nie będzie. A Thomas płacze po pijaku, że kończy się mu życia sens.

Frenopatiko po staro-galicyjsku oznacza Dom Zły, albo Dom Wariatów.

Ukłony

Stefan W.