niedziela, 1 listopada 2020

R.I.P. Frenopatiko


Szanowny Panie,


wczoraj wieczorem spacerowałem po świetle latarni, który odbijał się w kamiennym bruku Vigo. Z nieba spadał taki drobniutki deszcz, który wielu ignorowało. Kilka osób jedynie otworzyło parasolki. Jesień w Galicji jest mokra. I ciepła na razie. Będzie padało aż do następnego lata. Podobno też wiało. A taki deszczyk to nie deszczyk. Mżawka jesienna, niegodna uwagi w noc dedykowaną Śmierci. Ciepła noc. Rozgrzana dodatkowo gorącymi kasztanami zawijanymi w gazetę w tubkę. Kłębiaste wełny chmur zasłaniające niebieskie iberyjskie niebo nastrajają do poezji i muzyki. Stąd tutaj tylu pisarzy i ulicznych grajków. W co drugim domu mieszkał galicyjski pisarz, w co trzecim muzyk. Znam już wielu współczesnych. Jest taka knajpka, którą nazywam Pod Kogucikiem, w której grają bolero. Musiałby Pan to zobaczyć. 

Chadzam tam na wermuta. Słucham kontrabasu, gitary i Sinatry - tak go nazywam. Na łapach i nogach wytatuowane sceny z książki Autostopem przez Galaktykę, kolczyk w nosie i uszach, tusza jak u świętego Mikołaja, do tego świetny głos. Gdy milknie uwagę wszystkich przykuwa kontrabasista Alex z dredami, lekko pijany. Chce soku, bo po wczorajszym wieczorze głowa boli. 

Ech... Wszyscy mówią, że w zły czas przyjechaliśmy do Vigo. Że jest tu tyle festiwali muzycznych, tyle wydarzeń kulturalnych, wystaw, imprez. Dzieje się non stop. A teraz wszystko sprowadza się do kilku ulicznych grajków i jednej knajpki z bolero. Jak impreza dobrze się rozkręca, to kucharz Kogucika rzuca garami i przyłącza się do grajków, w ręku dzierży flet poprzeczny. Policja rozgania towarzystwo po godzinie słuchania muzyki. Nie może być w knajpie więcej osób niż trzydzieści. Plus wprowadzono godzinę policyjną o 2300. 

 Bruk mieni się światłem latarni a ja czuję się opuszczony. Odkrywam, że nie umiem spędzać czasu samemu ze sobą. Jadać bez towarzystwa nie lubię, gadać do siebie też nie bardzo. Jak milczeć to tylko w grupie. Chodzę na tym mokrym kamiennym bruku, a dookoła mnie biegają dzieci wymalowane, przebrane. Cukierek albo psikus. Rodzice zabierają je do knajpek, aby podjadły panierowanego kurczaka, który wygląda jak ludzkie palce.

Dużo tu też na ulicach psów, zwłaszcza chartów. Chociaż nie ma gdzie tu biegać i tylko jeden niewielki park w samym centrum. Wielu mieszkańców Vigo adoptuje te psy ze wsi. Podobno po przegranym wyścigu, charty są uśmiercane, a nawet żywcem obdzierane ze skóry. Aż trudno uwierzyć. W związku z tym wielu ludzi adoptuje te zwierzaki, aby nie czekał ich tak straszliwy los.

Fryzjerka, która wczoraj ścięła moją morską burze włosów i znów wyglądam grzecznie, mówi, że nigdy nie słyszała o święcie Samhain. To taki celtycki pierwowzór Halloween, do którego tutejsi narodowcy nawołują. Tak naprawdę, zazwyczaj jest jak w Polsce, kwiaty i znicze na cmentarze plus spotkania rodzinne. Tych ostatnich tego roku zabronili. Zamknęli miasto, aby wirus nie rozprzestrzeniał się na okoliczne wioski. 

Godzina policyjna i zamknięte miasto. Naprawdę smutno jest na tych brukach. Jeszcze rano było fajnie. Ostatni raz skorzystałem z karnetu na siłownię i saunę. Pierwszy raz też byłem w solarium (żeby spróbować jak to jest), potem poszedłem na gorzką gorącą czekoladę i churrosy. Deszcz mży. Czekolada rozlewa się ciepłem po cielsku. Piękne te moje ciało. Jak te dziewczyny na ulicach kolorowe (bo starsze też się poprzebierały). Śmierć. Wszyscy tam dążymy. W jedną stronę. Ulicą lekko w dół biegnącą. Knajpki pozamykane, bo nie warto otwierać. Ja sam chodzę. I chcę się po prostu napić. Mam dwa i pół euro w kieszeni i postanawiam pójść do Frenopatiko.

To jedno z moich ulubionych miejsc w Vigo. I piszę o nim dlatego, że jestem pewien i Panu się by spodobało. Znalazłem ten adres, gdy pewnego razu wyszedłem z Mszy Świętej w kościele, by się powłóczyć po mieście. Tuż przed pierwszą popołudniu, a ja słyszę porządne łojenie gitar. Wchodzę do ciemnego pomieszczenia. Na ścianie wisi trumna, z niej wyskakuje trup. Zamek Draculi. Ściany odrapane. Kukły, wisielce. Grają na małej scenie. Jakiś galicyjski hard metal. Pytam się barmana, co tu się dzieje. A on ze spokojem odpowiada, że to ich Niedzielna Msza. No i wsiąkłem. Przychodzę tu co tydzień. Thomas - barman, zna wszystkie odmiany muzyki metalowej. A także wszelkie zespoły na świecie grające taką muzykę. Chętnie go przetestuje, jak Pan nie wierzy, więc proszę w komentarzach przesłać nazwy kilku zespołów, które znane są nielicznym wtajemniczonym.

Stała klientela też już mnie rozpoznaje. Gadamy sobie o codzienności. Większość nawalona jest już około drugiej popołudniu w niedzielę. Na koszulkach takie napisy jak: Accept, Death, Kursk, Maromalo, Bat, Manilla Road Mystafication

Thomas prowadzi ten przybytek kultury długowłosych buntowników wspomaganych alkoholem od szesnastu lat. Jest to jedna z tych zapomnianych scen undergroundowych. Niestety 16 listopada tego roku musi ją zamknąć, bo budynek grozi zawaleniu. Szesnastego listopada będzie wielka impreza z tej okazji. Mnie pewnie już tu nie będzie. A Thomas płacze po pijaku, że kończy się mu życia sens.

Frenopatiko po staro-galicyjsku oznacza Dom Zły, albo Dom Wariatów.

Ukłony

Stefan W.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz