Szanowny Panie,
z początku miałem przepraszać za to niepisanie. Jakoś czuję,
że ten wyjazd chyba dla Pana jakiś bardziej samotny, że może chętniej by Pan
pozwolił sobie na jakiś dialog, a tu jak kamień w studnię. Do dupy z takim
kolegą, pewnie Pan pomyślał nie raz. A może i nie, bo czegóż innego się po mnie
spodziewać. Nie mniej przeprosin nie będzie. Bo to zupełnie nie moja wina.
Całkowitą odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi moja małżonka, no i córka,
i syn jeszcze. W 100%. Ich to wina, niech się Oni tłumaczą przed Panem, jeśli
by Pan chciał to roztrząsać. No Panie, wyjście na plac zabaw w sobotnie
okołopołudnie – 2 godz. Nie przesadzam. Tyle to trwa. Próbuję wczuwać się w
nadzorcę niewolników, wyimaginowanym pejczem popędzać towarzystwo, ale tylko
kwiczę gniewem, tłukę raciczkami to tu, to tam. Niczego to nie przyśpiesza,
tylko ogólna niechęć się piętrzy. Antoni wściekły, bo poszliśmy w lewo, zamiast
w prawo. Justyna w myślach na barykadach, obcasem PiSowski łeb miażdży. Irmina
luz. Do drugiego skrzyżowania. Potem foch. Omija mnie szerokim łukiem.
Kitram się teraz w ciemnym pokoju, jak sztubak. Może akurat
klocki, obiad, książki, czy co tam innego, wystarczą przez chwilę. Może niczyja
potrzeba mnie nie sięgnie i nie wciągnie.
Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że mimo tak
długiego czasu od ostatniej fangi, to niewiele mam Panu do przekazania. Musi
Pan wiedzieć, że dosyć często zdarza się, że łażę, siedzę w pracy, czy też coś
innego robię i w głowie układam sobie, co też mógłbym do Pana napisać. No i
wychodzi mi, że to błahostki jakieś, bez znaczenia rzeczy, puchy straszliwe.
Stoję w fartuchu na skraju kuchni. Pyzaty, w okularach. W
jednej ręce biały kubek, w drugiej szmatka. Wilgoć zbieram, do szafki suche już
odkładam. Radio brzęczy. W nocy pod domem Jarosława K. szwadrony policji. Obywatela
bronić trzeba było. Kobiety wściekłe, dziki tłum. Wypierdalać. Jebać PiS. Były
też hasła inne, ale te, kto by zapamiętał? Na pociętych kartonach: wojna. Dziś Ona
znowu tam – idzie, krzyczy. By lepiej było.
Później na spacerze z dziećmi. Siedzę na skraju piaskownicy.
Piasek klepię. Babko, babko, udaj się, bo jak nie, to cię zjem! Ciemno już.
Piątek to chyba, chociaż nie wiem na pewno. W pandemii chyba mniej latarni
włączają, żeby ciemniej było i mniej przyjaźnie, żeby szybko robić, co swoje i
wracać szybko. Twarzy nie widać żadnych. Jesień, to i od razu ponure te stroje.
Ostatnie bure myszy w zakamarkach znikają. No dobrze, może czasem i żółte, i niebieskie
też. Takie kurty pikowane na przykład przywdzieją. Pasuje taka, jak masz czterdzieści
i jak masz czternaście. Ach, Boże mój, czemuż tak nijak? Pan może teraz myśli,
że ja bym chciał, żeby to zrobić z klasą? Jak dawniej? Żeby damy w sukniach i
dżentelmeni we frakach? Parasolki, buty od Kielmana, gładko zaczesani, z
przedziałkiem, czy jakoś tak? O nie, nie, proszę! Myślałem bardziej o bufoniastych
czerwieniach, o cekinach, błyszczących zieleniach, złotej farbie na twarzy, o półmetrowych
szponach, o weneckich maskach. Płynąć przez miasto w białych falbanach. Kilkanaście
centymetrów ponad chodnikami. Sunąć dumnie, zagarniać spojrzenia, a czemu by
nie?
W domu cisza. Krzątam się. Zadzwonię talerzem, zaszuram
krzesłem, to przesunę, to zagarnę, coś postawię, coś przewrócę. Pranie włączę,
będzie szumieć. Lub zmywarkę. Panna J. pracuje, albo i już nie. Nie pytam. Dzieci
oglądają bajki chyba. Postoję przed lustrem. Te boczki takie oporne. Macam je i
ściskam. Skąd toto się bierze? Paskudztwo. A mniej jem… jadłem. Cukru trochę
mniej i chleba jakby mniej. To znaczy wcześniej, bo teraz znowu jem. Oglądam się
z boku i z przodu. Wciągam brzuch i wypuszczam. Oceniam, czy to jest szansa
jeszcze kogoś oszukać, że to ciało jest lepsze niż jest.
Dziennik. Gazeta prawna. Pierwsze cztery nagłówki o
koronawirusie. Duda chory. W kuchni nad kawą komórkę scrolluję. O, jest i o
protestach. Dużo było ludzi. Kilka tysięcy podobno. No, ale może kłamią.
Zapowiadają strajk i kolejne wystąpienia. J. siedzi chyba na
jakichś forach. Zbiera pewnie argumenty do merytorycznych dyskusji, które
gdzieś tam na horyzoncie. Dużo czyta, co by umysł był jak brzytwa. Prolifersi jeszcze
się cieszą. Od trzech dni zaśmiecają internet tym swoim tryumfem. Może nie czują,
że w zaciszu mieszkań warszawskich osełki poszły w ruch. A i w innych miastach też
już się kobiety szykują. Ma być wojna. Może tych klechów starych na taczkach w
końcu wywiozą? Może zburzą ten patriarchat przestarzały. Iskra tylko i zacznie
płonąć. Wszak zawsze tak jest. Antek w
szkole. Irmina się przebudziła, coś jej trzeba będzie na śniadanie przygotować.
J. chyba już „status” ma. Zadania rozdzielają i do pracy. J. jak robi, to nie
gada. Zakasa rękawy i zasuwa. Nie ma czasu na pogaduszki, czy nawet na to, żeby
o jedzeniu myśleć. Tak łatwo się odcina. Ja próbuję swoje zrobić też, ale łatwo
się rozpraszam. Pracuję w kuchni. Kanapkę sobie zrobię, kawkę, to z Irminą
pogadam, to coś do garnka wrzucę. Jak sekunda się znajdzie, to zajrzę na „Vinted”,
może ktoś akurat się chce pozbyć koszuli jakiejś lub może jakieś spodnie
wypatrzę.
Zasypiam ostatnio nieźle. Głowa do poduszki i już mnie nie
ma. Nie myślę o złych rzeczach, a i o dobrych staram się za dużo nie myśleć.
Z wyrazami szacunku,
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz