piątek, 28 maja 2021

Rym do Rózia będzie buzia

Szanowny Panie,

ja wiem, że może nie jestem dla Pana godnym adwersarzem w kwestiach muzycznych. I moja nieznajomość tematu może być nawet anegdotyczna. Ale gust swój mam. Od niemowlęcia rozwijany solidnie i może nie garażowy grunge, ale inne muzyczne cuda mnie interesowały.

Najpierw pragnąłbym odpowiedzieć na pańskie pytanie postawione w pierwszych akapitach listu. Początek moich świadomych zainteresowań muzycznych wiąże się z królem popu - Michaelem Jacksonem. No i proszę... płyta Dangerous wydana została w ukochanym przez pana roku 1991. 

Proszę sobie wyobrazić, że promowana była dziewięcioma singlami. Takimi jak: Who is it, Jam (w teledysku wystąpił Jordan), no i w końcu Black and White z kontrowersyjnym filmem promującym, bardzo erotycznym, nawet cenzurowanym. Dangerous miało też swoją trasę koncertową, która obejmowała 69 krajów i obejrzało ją 3,9 miliona fanów!!! Promowaną przez Pepsi! Cała płyta sprzedała się w 32 milionów egzemplarzy.

Moje wspomnienia wiążą się w całość takimi oto hasłami: dom babci w Kozienicach, drewniany stół przykryty wykrochmalonym obrusem, przy którym jedliśmy rosół. Radio wujka Rafała na dwie kasety stojące na parapecie ganku. A na tym stole przykrytym obrusem oczy Micheala wyłaniające się z fantazyjnej maski, jakiegoś domu strachu w lunaparku. Ze zwierzętami poprzebieranymi w ludzkie stroje. Ta kaseta była dla mnie jednym z większych skarbów i sam uważałem się za największego fana Micheala Jacksona. Ćwiczyłem choreografię jego tańców, miałem nawet kapelusz, taki jak w Moonwalk i próbowałem tego ruchu. Zaraz potem ganiałem koty po okolicznych murkach, tworzyłem bandy pomocy bezdomnym psom itd. itp.

Słowem byłem w samym środku kultury masowej. Mógłbym powiedzieć, że jej fundamentem.

Moje muzyczne zainteresowania mają jednak źródło w takich hitach jak: Puszek Kłębuszek, Co powie tata - czyli Piosenki Natalii. Pamiętam, że lubiłem pośpiewywać A ja kocham swoją mamę i Ogórek Fasolek. Całkowicie nowym rozdziałem była piosenka Fantazja, która to jest w moim sercu do dzisiaj. 

Wszystko to jednak wydane było przed 1991 rokiem. 

Największe jednak emocje wzbudził we mnie zupełnie inny teledysk. Jego bohaterką była moją pierwszą miłością. Ukrywałem się zawstydzony za kanapą, gdy leciała ta piosenka. Mówię o Katarzynie Figurze z teledysku Ja kocham Rózię. Biegała tam wśród łąk z pięknym uśmiechem. Zresztą warto to zobaczyć:


Tym samym gorąco Pana pozdrawiam.

Ukłony
Stefan W.

sobota, 22 maja 2021

Kroniki podstarzałego brudasiarza: 1991

 Szanowny Panie,

tak mam, że różne głupie rzeczy sobie lubię czasem ubierać w schematy, chociaż to zupełnie niepotrzebne i nie wiadomo w ogóle jaki w tym sens. Na przykład muzyki słucham od kilku lat w systemie rocznikowym. Upycham więc muzę w jakieś wirtualne foldery zależnie od tego, nawet nie kiedy powstały, ale kiedy ktoś je poskładał w albumy i postanowił wydać. Od dwóch lat natomiast dosyć konsekwentnie słucham tych albumów w ten sposób, że w danym okresie (trwającym od dwóch, do trzech tygodni) słucham tylko płyt wydanych w tym samym roku. Robię to też naprzemiennie – a zatem, jak teraz mamy rok 2021, to słucham w ten sposób, że przez dwa tygodnie słucham tylko płyt z tego roku, a przez kolejne dwa tygodnie z jakiegoś innego, trochę na chybił trafił (lub według aktualnego widzimisię) wybranego roku. I tak skaczę np. 2021, 1976, 2021, 2006, 2021, 1997, 2021, 1983, 2021… i tak dalej, i tak dalej. Aż do końca roku. Potem rok 2021 zostanie odłożony do odstania na jakiś rok lub dwa prawdopodobnie, po czym znowu wpadnie do puli. Myślę, że to może jakoś pozwala mi się zdyscyplinować do przesłuchiwania wciąż to nowych rzeczy (nie tylko nowych z tego roku, ale także takich, które gdzieś mnie kiedyś ominęły). I chociaż może to wydawać się śmieszne, to powiem Panu, że jestem całkiem zadowolony z mojego obecnego systemu.

Obecnie jestem sobie na roku 1991. Ciekawi mnie bardzo, czy ma Pan jakieś muzyczne skojarzenia z tym właśnie okresem? No, proszę pomyśleć, zanim Pan przeczyta dalej… 1991 r. Miał Pan wtedy ile? Jak nic 8 lat. To jeszcze niewiele. Trochę za wcześnie pewnie na to, żeby mówić o kształtowaniu się jakiejś muzycznej świadomości. To się pojawia wraz z dorastaniem, jak włosy pod nosem. Z 11 przynajmniej trzeba mieć, 12 może, 13?  Oznacza to mniej więcej tyle, że ten 1991 to również dla mnie powinno być jakieś echo dzieciństwa. Nie jest tak jednak. Z wielu różnych przyczyn rok 1991 to muzycznie kamień węgielny całego mojego myślenia o muzyce. Nie będę tu za bardzo kombinował, ani też nie zaskoczę nikogo, kto jako tako w popkulturze się orientuje. Chodzi mi tu głównie o grunge. To śmieszne, ale mam Pana za takiego ignoranta, że czuję się wręcz w obowiązku krótko nakierować Pana skojarzenia na dobre tory. A zatem: Nirvana, Seattle, flanelowe koszule, trampki lub glany, włosy długie, mogą być przetłuszczone, posklejane nawet. Brzmienie? Wbrew pozorom dosyć zróżnicowane. Spowolniony punk, wymieszany z rockiem alternatywnym lat 80. (Nirvana), przybrudzony rock alternatywny lat 80. mocno naznaczony wpływami Hendrixa i amerykańskiego rocka lat 70 spod znaku Neila Younga (Pearl Jam), to samo, ale mocniej i z odczuwalnymi wpływami Black Sabbath (Soundgarden), lub jeszcze wolniej, mocniej i bardziej sabbathowo (Melvins), lub psychodelicznie i metalowo (Alice In Chains). Oczywiście były też rzeczy mniej fikuśne, bardziej w epoce osadzone – patrz: punkowe Mudhoney czy hard rockowe Mother Love Bone. Hola, hola! Nie rozpędzam się, żeby nie zacząć nerdowego słowotoku, który tylko Pana o ziewanie przyprawi.

Jak Pan wie (lub wiedzieć powinien, znając mnie od lat tylu) dla mnie Seattle jest jak kolebka życia. Od tych wyżej wymienionych zespołów w zasadzie wszystko się dla mnie zaczęło. U siostry znalazłem kasetę magnetofonową z nagranym koncertem MTV Unplugged Nirvany, a chwilę później VS Pearl Jam, które to w jedną noc otworzyło jakąś furtkę do nieczynnego do tej pory obszaru mojego mózgu/serca. Korzystając z typologii stworzonej (lub spopularyzowanej?) przez twórców filmu animowanego „W głowie się nie mieści”* ta nieprzespana noc zbudowała tę żółtą kulkę zwaną Fundamentem, na bazie której powstała zupełnie nowa wyspa osobowości – wyspa muzyki. Pamiętam, że o tym doświadczeniu już tu kiedyś pisałem, więc nie będę się powtarzał i tego rozwijał. Chwilę później siostra podsunęła mi kasety kilku innych zespołów, które udekorowały tę wyspę i określiły kierunek jej rozwoju na długie lata, żeby wymienić chociażby Red Hot Chilli Peppers czy Rage Against The Machine. Założyłem więc słuchawki i nie zdjąłem ich do dziś, a przez kolejne lata większość zaskórniaków wydawałem na taśmy magnetofonowe. Internetu nie było, zatem niemal w ciemno kupowałem pierwsze kasety The Smashing Pumpkins, Soundgarden czy Alice In Chains. Łezka się w oku kręci. Oczywiście wszystko to miało miejsce znacznie później niż w roku 1991. Myślę, że musiał to być 1995 prawdopodobnie, bo pamiętam, że No Code było wtedy nowością. Patrząc jednak na świat muzyki popularnej moim kaprawym oczkiem, połączonym nerwem wzrokowym z kraciastym, flanelowym mózgo-sercem, nie sposób nie dostrzec, że dla całego brzmienia lat 90. ten 1991 był rokiem zupełnie przełomowym.

Grunge istniał wcześniej (Bruce Pavitt użył tego słowa w stosunku do zespołu Green River w 1987 r.). Nirvana miała na koncie Bleach, a takie Soundgarden całkiem udane Ultramega OK i Lauder Than Love (oraz kilka EP-ek), ale wszystko to trudne było do zauważenia z takiej dajmy na to Polski. Przecież wtedy  muzyka nie była do nas przesyłana światłowodem, tylko płynęła na statkach, a tam miejsca starczało tylko dla najbardziej popularnych, tych co się sprzedawali w milionowych nakładach.  A Kurt Cobain bardzo chciał zaistnieć w kraju nad Wisłą, myślał zatem intensywnie, jak tu przemycić swoją niechlujną muzę, tak, żeby i w miasteczkach pod Warszawą podrastające gówniaki mogły się z nią zapoznać. Pomyślał zatem: Chuk! Poświęcę się – nagram przebój! To dla Ciebie Derwi! Love you, kiss you! Tak właśnie powstało Smells Like Teen Spirit, jakby Pan nie wiedział – utwór, który sprawił, że wszystkim hardrockowcom z natapirowanymi włosami nagle zrzedły miny. Jebać Motley Crue! Here comes Nirvana! Zresztą całe Nevermind jawi się współczesnemu odbiorcy niemal jako zbiór rockowych hitów. Założę się, że nawet Pan kojarzy przynajmniej kilka utworów z tej płyty, bo to do urzygania zostało przemaglowane wszędzie przez lata. No i pewnie tego brzdąca nurkującego w basenie za dolarem Pan kojarzy, co?

Cobain zrobił zatem dziurę w wieczku, ale przez tę dziurę zaraz i inni wyleźli, a Ci inni błyszczeli i się prężyli, no i hipnotyzowali zupełnie. Pearl Jam wydali swój debiutancki album Ten jakiś miesiąc przed Nevermind. Bez dwóch zdań jest to do dziś ich najważniejsza płyta i chyba jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii rocka. Do tej pory Pan w radiu regularnie usłyszysz Jerem’ego, Alive czy Black. W tym samym dniu, co Nevermind (24 września) świat poznał też Badmotorfinger Soundgarden, które to z kolei wprowadziło zespół Cornella na zupełnie nowy poziom (zarówno muzycznie, jak i komercyjnie). Co prawda, na swoje Smells Like Teen Spirit Soundgarden będzie musiało poczekać do 1994 roku, ale Outshined, Rusty Cage czy Jesus Christ Pose też zrobiły robotę. Żaden z tych wielkich albumów nie jest jednak taką grunge’ową perłą, jak wydane jeszcze wcześniej tego roku Temple Of The Dog (to zarówno nazwa projektu, jak i płyty). W telegraficznym skrócie: był sobie taki gość, co się zwał Andrew Wood – śpiewał sobie w takich kapelach jak Malfunkshun i Mother Love Bone,  pomieszkiwał ze swoim kolegą Chrisem Cornellem i zapowiadał się na pierwszą wielką gwiazdę Seattle (przynajmniej według niektórych). Andy śpiewał, Andy błyszczał, Andy zażywał. I to dużo. No a kiedyś zażył za dużo, no i mu się zmarło. Kolega z pokoju, razem z kolegami z Mother Love Bone (a nawet świeżym nabytkiem w Seattle – niejakim Edkiem V.) pomyśleli, że Andy to nie był taki zwykłas, co go się tylko do dołu opuszcza i ziemią zasypuje, tylko muzyk z krwi i kości, i jak ma mieć pomnik, to niech to będzie pomnik z nut i słów zbudowany. I tak mniej więcej powstała ta płyta. Nawet Pański brat Konrad Panu powie, że Temple Of The Dog to jest takie Coś przez duże „C”.

Zresztą w Seattle i w okolicach wtedy aż wrzało. Femme fatale tej sceny, czyli pani Courtney Michelle Harrison (znana bardziej pod przybranym nazwiskiem Love) wraz z zespołem Hole wydała swój pierwszy album Pretty on the Inside, najniższy głos stanu Waszyngton Mark Lanegan i jego Screaming Trees doczekali się w końcu płyty w dużej wytwórni, a naczelny Behemot okolicy, Tad Doyle, narobił sporo szumu dzięki 8 Way Santa. Świat usłyszał nowe wydawnictwa od takich legend sceny jak Melvins czy Mudhoney, ale swoje pięć minut mieli też mniejsi, tacy jak Skin Yard, Hammerbox czy Truly.

Tak, 1991 był dobry dla grunge’u. Chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że pojawienie się w mieście dużych wytwórni płytowych i pieniędzy doprowadziło nie tylko do wybuchu globalnej mody na rozciągnięte swetry naciągnięte na dłonie, garba i martensy, lecz także do szybkiego rozpadu tej sceny i przedwczesnego wypalenia jej potencjału (ale to już zupełnie inna historia).

Wiem, że już Pan zasypia pewnie, ale nie mogę jednak zrobić kropki w tym punkcie. No bo jednak byłoby grubą niesprawiedliwością zamknąć 1991 tylko pod hasłem Seattle. Przecież Red Hot Chilli Peppers musieliby się obrazić, jak nic. Wszak Blood Sugar Sex Magik to był po prosu zamach rocka na pop! I proszę to rozumieć, jak najbardziej pozytywnie. Przecież tam każdy utwór to klasyk! Także Metallica zrobiła wtedy wielki skok na bank ze swoim czarnym albumem, gdzie mało powiedzieć, że złagodzili brzmienie. Oni wcisnęli tam Unforgiven i Nothing Else Matters! – utwory, przy których nieśmiali chłopcy przełamywali się i na szkolnych dyskotekach prosili do tańca koleżanki dziewcząt, które wpadły im w oko (no bo na te, które naprawdę im się podobały, jednak byli zbyt nieśmiali).  

Mało? Ok. Już w styczniu Faith No More wpadło na listy z utworem Epic i poorało ludziom mózgi. Jak można tak pomieszać metalowe brzmienia i w zasadzie rapową melorecytację z takim refrenem, którego z głowy nie sposób wyrzucić?! Toż to szaleństwo!

Poza tym może i wspomniałem już o tym, że 1991 to trochę jak początek końca dla starych hard rokowców, ale oddajmy im też sprawiedliwość, bo część z nich w tym roku była jeszcze na szczycie. I tu już wiadomo, że muszę  zacząć od Guns N’ Roses. Axl Rose, Slash, Duff McKagan, Izzy Stradlin, Matt Sorum i Dizzy Read tak się uwijali, że 17 września wypuścili na światło dzienne nie jeden, a dwa albumy, a każdy z nich trwał ponad godzinę i piętnaście minut. I nie też, że ilość odbiła się na jakości, bo przecież na Use Your Ilussion I znajdzie Pan na przykład Don’t Cry czy November Rain, a na Use Your Ilussion II klasyczy już cover Knockin’ On Heaven's Door czy chociażby Civil War.

Z młodych wilków (młodych wtedy oczywiście) warto wspomnieć też jeszcze na pewno o Skid Row z ich drugim albumem Slave to the Grind. Za to starzy też nie odpoczywali: Ozzy Osbourne zaliczył chyba drugi co do wielkości sukces komercyjny w swojej solowej karierze za sprawą No More Tears, Lemmy rozpoczął kolejną dekadę swojej rock’n’rollowej krucjaty solidnym 1916, Alice Cooper dorzucił Hey Stoopid, a The Cult Ceremony.

Dobra. No to już kończę. Chociaż…  kojarzy Pan pewnie takiego radiowego hita, jak Loosing My Religion? To też 1991. R.E.M. u szczytu sławy. Chociaż Pan, jako ten ośmiolatek (podobnie z resztą jak ja i wiele innych dzieciaków w Polsce i na świecie),  pewnie się zachwycał wtedy teledyskiem do Black or White Michaela Jacksona. Macaulay „Kevin” Culkin wywalający swojego ojca na drugi kraniec świata za pomocą gitary i dwóch wielkich głośników? W młodej polskiej demokracji to było jak heroinowy odjazd. Wszystko tam było, a dolary kapały z każdego kadru.

Przyjmijmy jednak, że jest 1991, a my nie wycieramy już glutów w rękawy, tylko mamy lat naście i gardzimy całym głównym nurtem. Przyjmijmy, że jesteśmy Przemysławem K. i planujemy z kolegami nasz pierwszy wyjazd na Metalmanię. Zapas świeżych kaset do słuchania na drogę? Och, wybór jest niemały! Do plecaka możemy wrzucić Arise Sepultury (dobre gówno – agresywne, ale przystępne), Human Death, czy Clandestine Entombed. A jak to jeszcze dla nas za mało krwawo, czy niezbyt diabelsko, to możemy wybrać coś ze wschodzących gwiazd klimatów ekstremalnych – do wyboru do koloru: groteskowo obrzydliwe Cannibal Corpse czy szatańsko szatańskie Darkthrone? Co komu w duszy gra – dla każdego coś miłego.

I to dosłownie. Bo może jednak wyprosił Pan matkę, żeby kupiła Panu żółte ogrodniczki i naciągnął wujka, żeby na komunię kopsnął Panu deskorolkę? Zza oceanu już słychać szum winyli, a do tego pulsują bity i płyną słowa składane na wolno. Gdzieś już Panu mignęły pierwsze odcinki Bajera z Bel-Air. No i na Wf-ie facetka rzuciła wam ostatnio pomarańczową piłkę i powiedziała, że już jesteście wystarczająco wyrośnięci, żeby dorzucić do obręczy. Czy tak? To świetnie, bo 1991 to złota era dla hip-hopu. Co z tego, że angielski w szkołach dopiero raczkuje? Panie, jak to buja! Wrzuca Pan na słuchawki A Tribe Called Quest i już Pan jest na wschodnim wybrzeżu i zbija piątki z Patrickiem Ewingiem. Przerzuca Pan przegrywaną kasetkę na drugą stronę, a tam Death Certificate Ice Cube’a i w mgnieniu oka przerzuca Pana na drugi skraj Ameryki. A wie Pan, 2PAC nie tylko żyje, ale właśnie wrzuca na rynek swój debiutancki album 2Pacalypse Now! Zresztą oni wszyscy są wciąż młodzi i właśnie budują swoją legendę! Public Enemy, Geto Boys, De La Soul… zawrót głowy!

Dobra. Zmęczyłem się. Idę obiad robić.

Ale 1991 był zajebisty. Kopalnia złota, Panie Stefanie! Kopalnia złota!

Ukłony,

Paweł D.

*jeśli Pan nie widział, to w mojej opinii jeden z fajniejszych filmów dla dzieci, jakie powstały w ostatnich latach.

środa, 12 maja 2021

Parking Stokrotki

Szanowny Panie,

jak już Pan wie tydzień spędziłem w Kielcach. Malowałem z zewnątrz jeden ze sklepów wielkopowierzchniowych. Najpierw karcherami go wyczyściliśmy, potem poszły wałki w ruch. Było nas trzech i mogę powiedzieć, że wyszło... Cud malina. 

O Kielcach do tej pory wiedziałem niewiele. Generalnie jest stare, czego w zasadzie po starówce nie widać. Nazwę wzięło od znalezionych tu kłów, kiedyś miejscowość nazywano Kiełce. Przez Kielce przebiega rzeka Silnica, która wzięła nazwę stąd, że jeden z Mieszków pił z jej koryta i poczuł się mocniejszy. Główny deptak nazywa się Sienkiewicza. Obok jest jeden z najstarszych parków miejskich w Polsce, szkoła Żeromskiego, pomnik Karskiego. Największe wrażenie zrobiła na mnie Kadzielnia, Rezerwat Przyrody z amfiteatrem, skałami idealnymi do wspinania, jaskinią a nawet długą tyrolką. 

W mieście jest pijalnia piwa Bang oraz restauracja Solna 12, które to mimo ograniczeń pandemicznych zapraszają gości do stolików. Nie byłbym sobą, gdybym nie skusił się na ciemny napój. Przy okazji okazało się, że jest tutaj bardzo dużo Hiszpanów. A to z powodu Politechniki Świętokrzyskiej. No więc jak usłyszeliśmy język, a także rozpoznaliśmy urodę dziewcząt, od razu zrobiło się ciekawiej.

Kielce mają bardzo słabe drogi, pełne dziur i łat. Mimo praw miejskich uzyskanych gdzieś tam na początku XII stulecia, nie wydają się stare, a raczej zeszpecone ogromnymi blokowiskami jak na przykład Na Stoku, na którym sobie pomieszkiwałem. Przynajmniej mają super lokalizacje, bo z rusztowań na których pracowałem widziałem zalesione pagórki, nęcące przygodą.

Życie na rusztowaniu w jednym miejscu przez tydzień daje możliwość obserwacji lokalnej. A zatem parking przy którym pracowaliśmy miał swój rytm dnia i charakterystyczne punkty. Na przykład z jednej strony królował lokalny salon fryzjerski. Bardzo oblegany przez płeć piękną. Budowlańce mają swoje prawa, więc nie będę ukrywał, że powłóczyłem wzrokiem za co ładniejszymi nogami. Gdy pogoda na to pozwoliła, właścicielka wystawiła przed lokal plastikowe krzesła, na których panie przesiadywały i w słońcu suszyły swoje kolory na głowach. Wtedy one powłóczyły wzrokiem za nami. 
Codziennie rano u tego fryzjera pojawiał się pan Stasio, starszy jegomość, który cały dzień siedział i patrzył jak pracujemy. Musiał być tutaj kimś ważnym, bo wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem i sympatią. Krzątał się i pomagał sprzątając okolicę. A to śmieci fryzjerkom wyrzucił, a to pozamiatał. Tak sam z siebie. Z poczucia wolnego czasu. 

Gdy nie przesiadywał u fryzjerek, szedł na drugą stronę parkingu. Tam znajdował się ciuchland. Ale nie taki oblegany, a raczej skromny. Maleńki, szary i nieciekawy. Właścicielka za to uśmiechnięta od ucha do ucha. Stała w zakratowanych drzwiach i patrzyła na nas. Nie wiem szczerze na czym zarabiała, bo raczej rozdawała te ubrania biedakom. A to pan Stasio dostał spodnie, które "na oko" pasowały na niego. A to jakaś bidula wyprosiła bluzeczkę. 

Przy sklepie rosły akacje z kującymi gałęziami. A na przeciwko nich były ławki. Codziennie przychodziła na te ławki pani z pieskiem, który wolał leżeć w trawie i obserwować przechodniów niż iść w jakąkolwiek stronę za swoją właścicielką.

Zawsze znalazły się na ławkach narzekające kobietki. Mimowolnie byłem świadkiem takiej rozmowy. Zaczynała się w ten sposób:
- Mówię ci, że jeszcze połowy miesiąca nie ma, a ja już nie mam co włożyć do garnka. Będę jadła chleb posypany cukrem. 
- Nie mów tak. 
- Naprawdę. A z tym moim, ja już nie mogę wytrzymać. Ostatnio poprosił mnie o pieniądze na zakupy. A ja już przecież sto złotych na majówkę, na leki dałam.
- I co?
- Nie dałam. Chciałam, ale nie mam co. To ponad ludzkie siły. Kręci mi się w żołądku, mam zgagę, spuchnięte nogi, serce kołacze, głowa boli, tarczyca dusi. Kto to wytrzyma? Kto dałby radę? 
- Znasz Kryśkę, muszę ci powiedzieć...
- Chyba od technikum się z nią nie widziałam. 
itd.

Albo inna starsza pani zaczepiająca przechodniów i opowiadająca o tym, że przez całe życie pracowała przy analizie biochemicznej. Była dumna ze swojej pracy, bo pomagała lekarzom, którzy ratowała życia ludziom. A teraz jest sama i tak ma szczęście, bo dzieci ją czasem odwiedzą. Chwilę wcześniej wjechała na chodnik pod tego fryzjera i próbowała wykręcić. Bała się jednak, że rozbije salon fryzjerski, więc poprosiła przechodnia, aby jej pomógł. Zanim to zrobił zdążyła wejść do środka i opowiedzieć pracującym tam paniom o swoim problemie. 

Życie toczy się na parkingu rytmem pytań o sklep, datę jego otwarcia. Jednym wielkim rozczarowaniem był nieczynny bankomat. Nawet nie zdawałem sobie z prawy, jak ważną sprawą jest ATM. Ludzie nie mogli uwierzyć że nie działa, więc przechodzili przez barierki, rozrywali taśmy zabezpieczające automat przed pomalowaniem farbą i klikali bez opamiętania. 

Dla nas dzień podzielony był posiłkami. Kawa o dziesiątej, obiad o piętnastej. Zaobserwowałem niezwykle wysoki poziom kultury kulinarnej wśród pracowników. Zresztą trend ten powtarza się wszędzie, nawet wśród marynarzy. 

Musi Pan sobie to wyobrazić. Stół to były drzwi położone na hobokach po gipsie, siedzenia to skrzynki narzędziowe, kawa plujka. Przy tym stole były i kurwy i pierdy, obrzydliwości różne. Za każdym razem jednak narzekaniom na jedzenie nie było końca. A to zupa niepotrzebnie z kluskami, a to niezjadliwe mięso. A to teksty typu: nie będę jadł tego co nie idzie jeść.

Wydaje się mi, że w tym narzekaniu na posiłek jest ukryta bezsilność na lichą codzienność. 

Chociaż raz na rowerze przejechał starszy Pan, który przypominał miękką piłkę. Uśmiechał się od ucha do ucha. I krzyczał do nas z siodełka:
- Żebyśmy się nie martwili, bo będzie pięknie.
- Już jest pięknie! - odpowiedzieliśmy
- Nieprawda, będzie pięknie! - krzyczał. - Mówię Wam to ja, który czterdzieści lat na budowie przepracował i nigdy kurwa więcej.
 
Przyznam się, że pracowałem nawet w niedzielę. Wiem, że to nie po Bożemu, ale chciałem jak najszybciej wrócić do domu, a poza tym mieliśmy problem ze sprzętem, który spowolnił naszą pracę o jakiś dzień, więc musiałem nadrobić. Właśnie w niedzielę widziałem kobietę, która nazwała swoją córkę tępym łbem, bo poszła w złą stronę. Byłem też świadkiem najsmutniejszej sytuacji w ciągu całego mojego pobytu w Kielcach. 

Malowaliśmy front sklepu, gdy pod parking znów rowerem podjechał jakiś brzuchaty jegomość. Usiadł sobie pod drzewkiem i nerwowo zerkał w telefon. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to, że w pewnym momencie podszedł do tylnego okna samochodu i nachylony nad wpół otwartą szybą coś tam gmerał. Pomyślałem złodziej, ale po chwili zobaczyłem, że rozmawia z ośmiolatkiem. Chłopak siedział na tylnym siedzeniu samochodu, w specjalnym foteliku i grał na konsoli. Mama dziecka siedziała za kierownicą i nawet nie spojrzała na mężczyznę. Patrzyła przed siebie, buzia w dziubek, ręce nie spuszczała z kierownicy. Pomyśleliśmy że to widzenie ojca z synem. 

Tak, to był smutny widok, aż płakać się chcę i ciarki na rękach. Dawidek powiedział, że pewnie nie ma co się nad facetem użalać, bo chlał, rozbił rodzinę i teraz ma tego konsekwencje. Powiedział nawet, że alkohol powinni zakazać, wylać i zapomnieć. Że psuje to życie wielu rodzinom. Pewnie ma rację. Nie zmienia to faktu, że mężczyzna był w sobie zapadnięty, kobieta wściekła, chłopiec bezsilny.

Ukłony
Stefan W.

P.S. Wybaczy Pan te 72 godziny, ale nie dałem rady. To ze zmęczenia. Teraz mam więcej czasu, więc się poprawię. Nie rezygnujmy z zasady :) 

piątek, 7 maja 2021

Puste przebiegi

 Szanowny Panie,

72 godziny?! Niewykonalne. Chociaż, gdyby było krócej a treściwiej?

Wie Pan, jaki miewam problem z tą Fangą? Otóż chciałbym być mądrzejszy niż jestem. I kombinuję, jak tu się zaprezentować, żeby wypaść dobrze. Potem piszę coś wydumanego, żeby nie powiedzieć, że z dupy zupełnie, no i później to wisi. I jeszcze kiedyś, jak już faktycznie zmądrzeję, to i się wstydzić tego będę. Tak na to liczę, bo może już nie zmądrzeję wcale. Kto wie?

Myślę, że nie będzie lepiej z moim pisaniem, jeśli będę próbował za bardzo. W zasadzie może powinienem próbować mniej? Jakoś bardziej prosto. Od serca i bez spiny? Maski, cebulki, przebieranki. Jak wybrnąć z tych opresji, kolego?

Może zacznę od… czytania ze zrozumieniem. I odpowiedzi.

Bieszczady. Bez netu, bez telefonów. Pan był tam tydzień. Ja trzy dni właściwie. Ale jakby tak dać sobie miesiąc? Co z tą perspektywą? Czy faktycznie by się tak zmieniła? Tak całościowo? Czy jednak efekt „czarodziejskiej góry” byłby nieunikniony? Czas w tej bańce rozciągałby się i rozciągał, aż w końcu skurczyłby się niemiłosiernie i zamiast szerszej perspektywy, zamknąłby Pan tylko uszy i oczy na świat zewnętrzny i umęczał się spacerami, katarem, bólem pleców, stopy, palca… i ten ból palca by wykończył Pana po prostu. Szansa jedyna, że potwór wojny lub inny horror by Pana wyrwał stamtąd. I wtedy wpadłby Pan na nowo do tego świata i o tamtym zapomniał wkrótce. Albo i nie byłoby tak. Ha, ha, ha! :D Sam Pan widzi! Mędrkuję głupio. O matko! Ratuj mnie!

Następny akapit. Mury. Odgradzanie się od natury. A tak, mam to! I znam to. No bez wątpienia ten człowiek urodzony trzydzieści, czterdzieści lat temu (czy tym bardziej dwadzieścia lub dziesięć) nie brata się tak z misiem czy drzewem, jak ten sprzed lat dwustu pewnie. Z drugiej strony Pan pomyśli o tym Pańskim pra pra dziadku, co to kilka tysięcy lat temu na golasa biegał, w jaskini mieszkał i jagody zbierał. Ten to był dopiero zielony! Nazwał Pan cywilizację i normy społeczne złudzeniem. Mnie się złudzeniem nie wydają wcale. Przecież są niewątpliwie. Jeśli są nieprawdziwe, to tak samo nieprawdziwe są te miasta, mury, a w nich i my… nasze życia całe. Ale chyba rozumiem, że chciał Pan tak po prostu wyrazić taką tęsknotę za naturą, jaka pojawia się, gdy my mieszczuchy zdamy sobie sprawę, że te wilki tam są jednak, i mech jest, i te robale wszystkie są tam. Czy jednak dziwić może, że my – ludzie (przeciętnie w granicach metr sześćdziesiąt do metra dziewięćdziesiąt, rogów brak, zęby marne, pazury takie, że to śmiech) – budujemy sobie płoty, siatki, mury, domy, twierdze, wieże? Wszystko po to, żeby ten wilk nie pożarł, czy miś? Widać, że Pan Minecrafta jeszcze nie przepracował, bo by Pan miał odpowiedzi podane, jak na tacy. Natura, to matka, ale taka, co się z gówniarzem nie patyczkuje. A my już swoje lata mamy, możemy wpaść na weekend, czy obiad niedzielny, ale nie, że wciąż musimy sobie na klapsy pozwalać.

Co do windy, to… nie wiem. A czym Pan by się w zasadzie chciał zająć? Wie Pan? Bo ja to, powiem Panu szczerze, że nie wiem po prostu.

Kobiety. No tak – kobiety! Szerokie ramiona, trudne życia. He, he, he. O nie! W to mnie Pan nie wciągniesz, gagatku! Tymi historiami o kobiecej sile i nieustającej walce nasiąkam od paru ładnych lat. Moje prywatne herstory. Docieram powoli do punktu „nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to”. I Panu też radzę trzymać się od tego z daleka. Facet wypowiadający się w tematyce feministycznej jest jak szczur, co biega po labiryncie, w którym przy każdym wyjściu czeka na niego elektryczny pastuch. I tak Pana popieści!

Pozdrawiam,

Paweł D.

 

niedziela, 2 maja 2021

Atelier dama z bykiem

 Szanowny Panie,

wybaczy Pan tak długą przerwę w odpowiedzi, ale jeszcze nie mogę się otrząsnąć z wyjazdu w Bieszczady. Żeby nasze pisanie było bardziej sprawne, możemy sobie ustalić, że na przykład każdy ma 72 godziny na odpisanie listu. Gdy ustawimy na siebie bat, będziemy bardziej wydajni. Co Pan na to? 

Otrząsnąć się z Bieszczad nie mogę, bo zdałem sobie sprawę z codziennego pędzenia. W zasadzie nie wiem dokąd tak lecę, bo nie wiążę się ten przysłowiowy bieg z jakimś jednym celem. W moim przypadku jest to raczej załatwianie miliona spraw, których nie zrobiłem, bo nie było mnie w domu. Czuję w sobie dodatkowo obowiązek zobaczyć się ze swoimi bliskimi, ponaprawiać i posprzątać sprawy dookoła. Określiłbym ten okres jako czas łatania dziur społecznych, mieszkaniowych i codziennych. Jeżdżę zatem po mieście z listą obowiązków, celów, czas mi przez palce się leje, co mnie frustruje, że w zasadzie nic wielkiego nie udaje się mi zrobić. Wolałbym przysiąść do pisania, albo chociażby film zmontować, no już niech będzie codzienna porcja gimnastyki. 

Koniec końców trochę zacząłem tęsknić za monotonią i systematycznością, którą miałem w Hiszpanii. Tam wiedziałem, że muszę wstać najpóźniej o szóstej rano, aby o siódmej być w pracy. Wiedziałem, że o piątej trzydzieści popołudniu muszę już ćwiczyć, bo potem nie będzie się mi chciało. Dzień układałem tak, żeby każda godzinka była w pełni wypełniona, miała swój sens, nie poszła na zmarnowanie. Znajdowałem czas i na ćwiczenia, i na pisanie, a nawet na codzienną porcję literatury.

W Bieszczadach było jednak zupełnie inaczej. Te wszystkie wewnętrzne przymusy gdzieś się ulotniły. Ani narzucona systematyczność, która przypomina mi tabelki arkuszu kalkulacyjnego. Ani milion spraw codziennych nie zawracała mą głowę. Sądzę, że to dzięki bliskości natury. Dużo bardziej tam odczuwałem zmianę pogody. Tematem dnia było dla mnie narodzone źrebię w stajni, wilk na szlaku, ślad niedźwiedzia. 

Gdy tak się zastanowić to ściany naszych domów są murem odgradzającym nas od natury. Wyłączamy się z codzienności Ziemi. Zagłuszamy muzyką gwizd wiatru w niepogodne dni, termostatem zmieniamy śnieżną zimę w duszne 3 M, nie odczuwamy smrodu ciała i głodu. Modnym ubraniem przykrywamy swoje nagie, niedoskonałe ciała. Żyjemy w złudzeniu cywilizacji, społecznych norm. Natura jest, ale gdzieś z boku. Kontaktujemy się z nią w bardzo bezpiecznych warunkach: w ZOO, dokarmiając wiewiórki w parku Skaryszewskim, obserwując gołębie na drzewie zza oknem. Brakuje w tym wszystkim żywiołu. Niebezpieczeństwa, ale skoro pochodzimy z Ziemi i w niej umrzemy, trudno jest żyć bez tego na co dzień. Trudno odnaleźć sens życia, gdy zagłuszamy dobrami cywilizacji rdzeń naszego człowieczeństwa jakim jest natura.

Miałem ostatnio taki sen, że stoję przed windą w wysokim budynku. Wsiadam do niej z bliskimi i wszyscy jedziemy na piętro szesnaste do muzeum. Nie wiedzieć czemu wylądowałem na siedemnastym, gdy inni znaleźli się piętro niżej. Nie było schodów, więc tą samą windą miałem zamiar zjechać piętro niżej. Niestety nie mogłem. Zatrzymywała się na wszystkich innych piętrach, ale nie tam gdzie chciałem. 

Mam wrażenie, że ten sen odnosi się do przerażenia, które odczuwam gdy zajmuję się sprawami dookoła, a nie tymi które naprawdę chodzą mi po głowie. Sennik mówi, że zepsuta winda to znak, abym się nie poddawał, bo sukces jest bliski. Gdybym tylko wiedział jaki SUKCES?

Ja tutaj o swoich snach i codziennych sprawach, a tymczasem chciałem napisać o kobietach. A dokładniej o jednej kobiecie, która na ramieniu nosi byka Vladimira Fokanova z Mińska. 


Rysunek pokazała mi koleżanka i powiedziała, że jest to dla niej symbol kobiecej siły. Jej zdaniem współczesna dama nie dość, że musi sprostać oczekiwaniom jakie narzuca jej natura, jeszcze wyzwaniom społecznym, na które w historii ludzkości nie została przygotowana. Moja koleżanka i moja żona, która przyznawała jej racje, stwierdziły, że kobiety mają życie znacznie trudniejsze od mężczyzn. 

Co Pan myśli patrząc na ten obraz? 

Ukłony

Stefan W. 

P.S. Tą rozmowę o bykach, dziewczynach, naturze i życiu, koleżanka zakończyła żydowską sentencją, która brzmi: Nie proszę o lżejsze brzemię, ale o szersze ramiona