niedziela, 21 kwietnia 2013

Piersi Marii Antoniny z dodatkami, czyli Peruwiański diabeł i Szaman o imieniu Luis




Szanowny Panie,


POCZĄTEK MOJEJ WYPRAWY
dlugo myslalem co mam zrobic z Panem. Sadzilem, ze po 30 skrobniesz Pan choc slowko co sie dzieje w Pana zyciu. A tu dupa blada. Pomyslalem ze zlamie nasza zasade i napisze list za listem do Pana, ale musze Panu sie przyznac, ze bardzo nie lubie lamac zasad. Chociaz z drugiej strony, gdy spojrzec na historie listow nie tylko milosnych, to przeciez. Zdarzalo sie, ze jedno do drugiego pisalo czesciej niz drugie do pierwszego. Znalazlem jednak zloty srodek i po prostu poszerze Piersi Marii Antoniny o dwa dodatkowe wpisy, ktore mialy byc dwoma osobnymi listami do Pana. Jak Pan widzi nie proznuje...A to dlatego, ze mam taka okazje, a ze wyjezdzam za pare godzin, przekrocze Andy i znajde sie na sierra, to nie wiem czy przez dlugi czas bede obecny tutaj. Do tego czasu zyczylbym sobie, aby napisal Pan co slychac w Panskim i naszym swiecie. Bo co tu duzo pisac, lubie czytac listy od Pana. A tymczasem milej lektury:




Peruwiański diabeł


Szanowny Panie,


BARCELONA, JAK ONI WYTRZYMUJĄ?!?
do tej całej Limy to mam jeszcze godzinę lotu. Przez te jedenaście przebytych narażony byłem na niedogodności wynikające z faktu, że za mną siedzi maleńki peruwiański diabeł. Nie to nie zwierzę, ale dzieciak, szatan wcielony, który co i rusz wali w moje siedzenie, krzyczy mi nad uchem, a jego wielka matka tylko wdzięcznie się uśmiecha. Mój diabeł nie pozwolił mi rozłożyć fotela lotniczego do spania, bo mimo że nóżki ma małe to narobił takiej wrzawy, że jego matka tylko klepnęła mnie w ramię i wskazała konieczność mojego poświęcenia się dla ogólnego dobra. Sama jednak rozłożyła swoje siedzisko i leży niemalże na nogach pasażera z tyłu od czasu do czasu karmiąc cycem tego mojego szatana. Ten zgred, który we mnie siedzi, najchętniej pacnąłby jedno i drugie i kazał im siedzieć gdzieś z tyłu na oślej ławce. No ale że potulny miś ze mnie, więc siedzę jak ta pipa z przykurczem łydek od czasu do czasu. A miałem na ten samolot nie zdążyć.



Jeszcze w Barcelonie spóźniłem się pięć minut na pociąg do lotniska. A wszystko przez moje karty bankowe, którymi chciałem zapłacić za bilet. To skomplikowana sytuacja bo bilet powrotny na pociąg już miałem, ale okazało się, że działa tylko przez 24 godziny a kupiłem go trzy dni wcześniej, więc musiałem zacisnąć zęby i wydać 3,5 euro jeszcze raz. Moje karty na tą jawną niesprawiedliwość zgodzić się nie chciały, więc odechciało im się działania. Potem wsiadłem do złego pociągu, a potem szybko z niego wyskoczyłem i w końcu dotarłem na półtorej godziny przed odlotem na lotnisko. Szukam swojego lotu. Nie ma. Myślę: cholerni Czesi, u których kupiłem bilet. Pewnie mnie kiwnęli, zapłacą mi za to – złorzeczyłem. Pytam się informacji. Babka robi wielkie oczy. W końcu wpada na pomysł abym podjechał darmowym autobusem do terminalu numer 2. Jadę, z duszą na ramieniu. Patrzę na tablicę. Lot jest, ale obsługiwany przez jakieś inne linie lotnicze niż moje. Podchodzę do check in-u. Kobieta mówi, że nie ma mnie na liście, ale też chyba pomyliłem linie lotnicze. Tragedia. Już planuje wybrać się do Antibes, albo wrócić na Chopina. Najwyżej moja podróż będzie wyglądała z deczko inaczej. W końcu sprawdzam tablicę. I co się okazuje? Mój lot jest, ale pięć minut później niż mam to zapisane na bilecie. A pięć minut na lotnisku w Barcelonie oznacza dwie tablice dalej niż patrzyłem... Uff...



W ogóle znaki na niebie i ziemi mówią mi, że mam nie jechać do tej całej Limy. Przede wszystkim nie czuje jeszcze, że wpadłem w ramiona podróży. Nie jestem jeszcze tak otwarty, jak zwykle. Nie tak pewny siebie, jak być powinienem. Może to przez couchsurfing? Ten znów mnie wykiwał. Nie mam do niego szczęścia. W piątek zgłosił się do mnie facet, u którego miałem nocować. Nie rozpoznałem go na profilowych zdjęciach. Rozmawiałem z nim o tym miesiąc wcześniej i patrząc na zdjęcia wyglądał zupełnie inaczej. Może to z powodu wąsika, który sobie zapuścił? Nieważne. Zgadaliśmy się, że wszystko jest ustalone. Nocuje u niego dwie noce, na osiedlu, w którym mieszka jest basen... mogę korzystać, sauna... mogę korzystać. Ekstra. Prosi mnie tylko, abym na jego profilu przeczytał warunki noclegu. Ok. Uczciwie. Czytam zatem, wszystko to standardy polegające m.in. na tym, abym używał swoich a nie jego kosmetyków. Patrzę, a on pisze, że czasami nocuje u niego jego jakiś BF. Sprawdzam zdjęcia raz jeszcze. Jakiś ułożony się na nich wydaje, miękki. Czytam dalej, że czasami lubi chodzić po mieszkaniu nago, jeżeli jego gość lubi czuć się naturalnie, to też może. Dopiero wtedy mnie oświeciło. No tak... gej. Wyobraź Pan sobie, że jedziesz do obcego miasta, jak wieść niesie, jednego z bardziej niebezpiecznych i trafiasz do jaskini nagiego lwa. Oczywiście przesadzam, ale czemu gej? Co prawda ma BF (czytaj Boy Friend), ale w tym świecie różnie może być. Trochę, nie będę ukrywał, przeraziłem się. Odwołać? Ale już jestem umówiony. Nie ma czasu na szukanie czegoś nowego. Zacisnę zęby, korek w zad, czujnie przenocuje  i spadam stamtąd. W niedzielę dzień przed wylotem zaglądam na wszelki wypadek na couchsurfing i co...? Facet zlikwidował swój profil. Pech? Szczęście? Sam nie wiem. Nie ma go, pisze do niego smsa – nie odpowiada. Kurde, znów nie mam noclegu. Nawet gej mnie nie chce. Rozpaczliwie rzucam się w wir zapytań o przenocowanie. W ostatniej chwili pewne dziewczę przysyła mi swój numer telefonu i mówi, że mam zadzwonić gdy będę na lotnisku. A zatem przygoda w pełni. Nie wiem czy numer jest dobry, gdzie będę nocował i co z tego wszystkiego wynikniknie. Wiem przynajmniej, że nie ujrzę przyrodzenia Martina. Niech stracę.



Co do otwartości to udało się. Przełamałem się na lotnisku w Madrycie. Poznałem sympatyczną Rosjankę, studentkę medycyny, przyszłą Panią stomatolog, z którą przegadałem w mieszaninie rosyjskiego, angielskiego, hiszpańskiego i polskiego ponad godzinę. Teraz będzie już tylko lepiej.



Cholera właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że zapomniałem bidonu z pokładu Fryderyka Chopina. Koniec z perspektywą ciepłej i dostępnej yerba de coca.


Kurna


Stefan W.


BARCELONA


Szaman o imieniu Luis

Szanowny Panie,


tak sobie ułożyłem dzień w tej Limie, że mam czas nawet na pisanie do Pana. Widzisz Pan jakim dobry i zaradny? A Pan siedząc na dupsku w domu nie potrafisz skrobnąć słów parę, szybciej niż zwykle? Pisz Pan bo mnie wprowadzisz w zakłopotanie. Gdy będę w Argentynie Pan z tą swoją częstątliwością czytał będzie o moich przygodach w peruwiańskim Cuzco. No ale pewnie przyjdzie czas, że skończy się dostęp do neta, to wtedy się Pan naczekasz, oj naczekasz na miłe słówko ode mnie. 


Lima to miasto mgliste. Mgła jakiej jeszcze niespotkałem, bo namacalna, dotykalna, nie sunąca, ale idąca ulicami, zakamarkami w głąb miasta. Jest jakby jego częścią, nieodzowną, wszędobylską. Tak powszednią, że na drugi dzień już nawet na nią nie zwracałem uwagi. Słońca nie widać przez mgłę, ale mimo że to początek tutejszej zimy to grzeje tak mocno, że już jestem jak raczek czerwony nieboraczek.


Jak Panu wcześniej pisałem, gdy przyleciałem na lotnisko miałem tylko jeden numer telefonu do dziewczyny, której imienia nawet nie pamiętałem. W dodatku komórka mi padła (nie mam tutaj sieci), naczekałem się na bagaż i mimo uśmiechów na lotnisku, to nie było nikogo super przyjaznego. No to wymieniłem po jakiś bandyckich cenach sto dolarów i zadzwoniłem z automatu. 1 peruwiański sol to w przeliczeniu na polskie jakieś 1,5 zł. Ciekawe, że lepiej stoją niż nasza złotówka. A miało być taniej. Ech...


No ale do rzeczy. Jest 7 rano, ale twardo dzwonię do dziewczęcia. Odbiera. Mówi, że nie przypomina sobie aby dawała mi swój numer, ale skoro dzwonię mam przyjeżdżać i podaje jakąś ulicę po hiszpańsku. Nic nie rozumiem. Wpadam na pomysł aby wysłała mi maila. Odpowiada, że ok, ale muszę się śpieszyć, bo na 10 jedzie na spotkanie. Dobra.  1 sol zżarty przez maszynę.


Szukam teraz internetu. Okazuje się, że na lotnisku jest w Starbucksie. Viva globalizacja! Biegnę tam, kupuję espresso za 5 soli (najtańsze), biorę hasło do neta i czekam aż uruchomi się komputer. Trwa to w nieskończoność, potem nie chce się połączyć, potem się modlę, potem znów nie chce się połączyć, potem zaklinam siły nieczyste, nie chce, znów się modlę, nie i nie i w końcu gdy wypiłem na prędko kawę i już się poddałem, zadziałało. Łącze wolne, ale poczta weszła. Jest adres i prośba szybkiego dotarcia. Godzina 7:30. Wybiegam na parking, łapie mnie taksiarz. Mówi, że za 50 sola to mnie zawiezie gdzie chcę. Mówię że za 40 to może? Staje na 45! Co tam. Wsiadam. Okazuje się, że to nie taksiarz, tylko prywatny przedsiębiorca łapiący takie pierdoły jak ja na lotniskowym parkingu. Co tam wszelkie lektury, że nie wolno wsiadać do nieoznakowanych pojazdów? Wsiadam. Jadę. Korek i przeklęta mgła. Po Indiach korki i sposób jeżdżenia na jajeczko, nie robią na mnie wrażenia. Korek się ciągnie. Nie zdąże na 8:30 jak było umówione. Jedziemy jednak, korki, mgła, a ja z duszą na ramieniu, że nie zdąże, że pozamiatane, że jak nawet dotrę to jej tam nie będzie, a ja będę zmuszony szukać hotelu i pałętać się po obcym mieście z plecakiem, torbą i tymi wszystkimi myślami. Ech... Dojeżdżam. Płacę 50... Taksiarz David długo ogląda banknot, w końcu na moją wyciągniętą w jego stronę rękę wypłaca mi 5 soli. Wzdycha. Deal to deal. Dzwonię pod numer. Odzywa się kobiecy głos. Godziny 9. Spóźnienie 30 minut. Jest. Czekała! Fajowe mieszkanie, nie jej, ale członka rodziny, sympatycznego pół Kanadyjczyka. Jedziemy do niej, ale po drodze ma spotkanie. Dobra! Spotkanie okazuje się być sesją bioterapeutyczną. Kurna! Ale trafiłem. Zostaję zaproszony na pokaz. Moja nowa koleżanka kładzie się na leżance, facet wyciąga jakiś kamień, niby kryształ, dla mnie wygląda jak plastik. Sprawdza jej czakrę. Mówi że jest 7 czakr i każda może się zablokowa. U Pauli zablokowały się dwie. Jedna w pachwinie... O... – myślę. – A to cwaniak. Zaraz powie, że na cyckach jej się czakra zablokowała. – I rzeczywiście, moje podejrzenia się sprawdzają. Tu wyjaśniam, że aby odblokować czakrę, trzeba to miejsce specjalnie wymasować, a zatem pozwalam sobie pomyśleć – A więc to tak, gościu nazwie się szamanem. Sprasza panienki do siebie, każe im płacić, mówi, że im się czakra zablokowała na cyckach i między nogami, tam sobie podotyka, pomaca i jeszcze mu pięknie podziękują. Jak wrócę do Polski, też zacznę tak zarabiać na życie. No i rzeczywiście, facet maca moją nową koleżankę, a ona zachowuje się niemal jakby miała dostać orgazmu. Nie wiem czy bić faceta po mordzie, bo dziewczę krzyczy, ale potem się śmieje, więc jednak nie. Mówi, że widzi czakrę i energie i ją zdejmuje z niej. Teatr, zachowuje się jakby przycinał włosy, wybierał coś. Komedia. No ale siedzę na zydelku i zastanawiam się czy mogę to coś nagrać czy nie mogę. W końcu jednak oniemiałem. Facet przestał dziewczę dotykać w ogóle i tylko ruszał rękę jakieś 10 centymetrów nad jej ubranym ciałem. A ta zachowywała się jakby ktoś ją dotykał, gilgotał. Gdy mówił jej, że na trzy ma przestać tak reagować, przestawała. No szaman! O imieniu Luis.


To była moja pierwsza godzina w Limie, potem było już tylko lepiej. Mnóstwo ludzi, dom jak z filmu Labirynt, rodzice Hipisi, dziewczę bardzo otwarte, pyszna kuchnia, taksówki, weranda, nowe rodzaje alkoholów (PISCO), zachodzące słońce, papugi w klatce, cztery psiaki, trzy nianie, kucharka, żarcie, spacer, bolące nogi, rozmowy o życiu, filozofii, babskiej i męskiej energii... Kurna muszę stąd uciec. W góry, w lasy, puszcze, nad rzekę bez mgły. Gdzie tylko hiszpańsko-keczuański język.


Do następnego!


Stefan W.


P.S. Teraz jade do Tarmy. A potem na skraj Amazonii. Bedzie sie dzialo. Pisz Pan!
 

Szanowny Panie,

czarne moje ręce sięgały raz po raz po kieliszki odlane z niewielkich piersi Marii Antoniny. W tych kieliszkach w lokalu o nazwie zbliżonej do szampana - XAMPANIAN, spędziłem ostatnie godziny dwudziestego roku życia. Dobre miejsce i zdradliwy piersiasty kieliszek, niby mały a mieści mnóstwo płynu, którego wychyla się raz za razem. Bo szampan to taki napój, którego nie bierze się serio, ale który potrafi upić w try miga. Dobre miejsce na oblanie odchodzącej młodości i zaczęcie na serio wieku dojrzałego. 

Nie mogę powiedzieć, że ostatni tydzień przebimbałem. Czarne ręce są na to dowodem, Pracowałem zawzięcie na Chopinie, siedziałem w najgorszych zęzach i wybierałem wodę, obstukiwałem rdzę, czyściłem bulaje, szlifowałem i upaćkałem się ogromną ilością sadzy i smrodu. W Barcelonie zdążyłem zgubić nogi spacerując, popróbować miejscowych specjałów, przesiedzieć pół dnia na ławce w słońcu, podziwiając Sagrada Familia, ale bardziej ulicznych grajków, eleganckich dziadków, roztyte baby, świeże liście na platanach i przede wszystkim chwytać słowa, które mam nadzieję już niedługo nie będą kryły dla mnie żadnej tajemnicy.

Dość mocno czekałem na ten dzień, bo miałem swoją tajemnicę, którą teraz już chyba mogę odkryć. W wieku 18 lat napisałem do siebie list, założyłem że otworzę go w wieku lat 30. Bardzo byłem ciekaw co do siebie napisałem. Chciałem sprawdzić co wtedy było dla mnie ważne, a co jest teraz. List okazał się paroma punktami, które głoszą:
- mam skończyć studia - wskazałem tu na ochronę środowiska (której nie skończyłem) i aktorstwo (którego nawet nie zacząłem, choć próbowałem), ale na plus bo jakieś studia w końcu skończyłem;
- zjednoczyć rodzinę - nie wiem za bardzo o co chodzi;
- mieć pieniądze na życie - jakieś mam, a zatem plus;
- podróżować - na plus;
- aby mnie pamiętano - dziwne życzenie, ale na plus, ktoś będzie mnie pamiętał;
- być sobą - dość głęboka myśl i chyba też na plus.

Fajnie, że to napisałem.. Zaraz napiszę kolejny list do siebie i otworze go przy 40. A tymczasem czekam aż Pan dołączy do szczęśliwych trzydziestolatków... Młodzieńcze.

FRAUDE! W BARCELONIE PRZECIWKO WYBORCZEMU OSZUSTWU W WENEZUELI
Uszanowanie
Stefan W.

środa, 17 kwietnia 2013

Galaktyki

Szanowny Panie,

co Pan powiadasz? Że mój Dawidek zażywał tak srogo? Że się dorobił płytki metalowej w nosie? Zawstydza mnie Pan, bo ja nigdy o tym nie słyszałem chyba, a z nas dwóch to niby ja powinienem wiedzieć trochę więcej na jego temat. Nie zasmuca mnie to. Wprost przeciwnie. Cieszę się, że trochę się Pan rozwinął w temacie.Zawiści mówię stanowcze nie!

Nie było mi dane nacieszyć się nigdy Labiryntem. Muszę nadrobić. Toż to nie wypada. Ignorancja wprost.. Ach. Rozsiadam się w tej cholernej ignorancji. Zwalę to jednak na przyspieszający czas. Nie dam sobie wmówić za nic, że po północy zaczyna się doba, taka sama, jaką pamiętam jeszcze sprzed kilku lat. Biegnie przez całe dwadzieścia cztery godziny, przez  tysiąc czterysta czterdzieści minut, przez osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund? Osiemdziesiąt sześć tysięcy?! Czy Bóg kpi ze mnie? Przecież to tak dużo, nieskończone możliwości. Pełen worek krągłych, a może nawet tłustych cyknięć zegara. A pokój wciąż nieposprzątany, a mail wciąż nieodpisany, głowa niepijana, ciało nienacieszone słońcem, Gastro niewyprowadzony, naczynia niepozmywane, pompka do roweru niezakupiona, pan od remontów nieumówiony, James Bond ostatni nieobejrzany, piłka do kosza - mimo dobrej pogody - nieużyta, nowa płyta Yeah Yeah Yeahs nieodsłuchana, krawężnik (z piwem w ręku) niezasiedziany, brzuch od śmiechu nieobolały. Osiemdziesiąt sześć tysięcy? Wolne żarty.

Nie muszę jutro iść do pracy. Wziąłem sobie wolne. Firma zmasakrowała mnie łeb i musiałem po prostu. Powłóczę się może trochę. Nie planuję za bardzo. Cały urok, żebym przemarnował te osiemdziesiąt sześć tysięcy spontanicznie. Może wysączę wino w parku? Poudaję wagary. Połażę na boso po lesie. Wyłączę telefon. Czy kwiaty już odżywają? Bo jeśli tak, to powdycham i połechczę zmysł powonienia. A nawet jeśli nie, to przynajmniej wystawię twarz do słońca. Nie wyobraża Pan sobie nawet, jaki to luksus, kiedy może Pan przekonać się na własnej skórze, że to kolorowe za oknem, to nie tylko kartonowa dekoracja. Ulga, że hej. 

A gdzie się tam Pan teraz nurzasz w tej dekoracji? Pławisz się Pan w życia zbytkach? Tarzasz w ducha luksusach? 

Pozdrawiam,
Paweł D.


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Król goblinów

Szanowny Panie,

rzeczy są tutaj nie zawsze takie same jak wyglądają. Nie można brać niczego zbyt dosłownie – powiedział robal do młodej dziewczyny, gdy ta nie wiedziała jak dostać się do środka labiryntu. Na końcu labiryntu jest miasto goblinów, a za nim zamek króla goblinów, którego to wizerunek ma Pan na jednej ze swoich bluzek. David Robert Jones, nie jest geniuszem w tym filmie, ale przecież nie musi być, skoro jest Davidem Bowie. Śmieszne jest to, że on tam występuje, skoro ten film tłumaczyć można sobie na tysiąc sposobów, a jednym z nich są narkotyki. Gdy główna bohaterka dociera do zamku goblinów i musi pokonać schody rodem z twórczości M. C. Eschera, to mój najmłodszy rodzony brat powiedział, że łazi zapewne naćpana po domowych schodach, a jej macocha załamuje ręce. Sam David przecież rozdaje te szklane kule na lewo i prawo co zmieniają się w bańki mydlane, albo brzoskwinie zapomnienia. W takiej jednej szklance umieścił bohaterkę na chwilę i wykreował bal maskowy, który zapewne przypominał narkotyczne imprezy pioniera glam rocka. Facet, który podobno w nosie ma tytanowe płytki, co potwierdza twórca jego biografii...  dowód nie ma, ale podejrzewa się, że Bowie wciągnął więcej kokainy, niż jakikolwiek inna gwiazda rocka.

Nie wiem, czy tylko takie gadanie, ale wiem, że film „Labirynt” z 1986 roku był najlepszym filmem mojego dzieciństwa. Pan miał swojego Nieśmiertelnego, ja Labirynt. I po tylu latach, gdy go znów obejrzałem... muszę to powiedzieć – GENIALNY. Irracjonalny początek, gdy ta biega w sukience o kroju średniowiecznym i cytuje poezje (jak ja się w niej kochałem!). Potem ta burza i nagle pojawiające się gobliny ściśnięte, jakby pod łóżkiem. Teraz pamiętam, że tych scen bałem się najbardziej. Sprawdzaliśmy, czy pod naszymi nie ukrywają się gobliny. Były straszne, ale i śmieszne. To nawet mądre. Bo przecież najlepszą metodą na strach jest śmiech. Scena z śmieciowiskiem przed miastem goblinów, na który trafia główna bohaterka jest cudowna. Stara jędza wciska jej ukochane rzeczy, a ta młoda siksa nazywa je śmieciami. 

„Dość często, młoda damo, wydaje nam się, że nigdzie nie docieramy, tymczasem... – mówi wąsaty staruch z czapką z żurawia na głowie, a ten żuraw dopowiada przedrzeźniając – Docieramy.” Genialne połączenie mądrości starca i cynika, jego... czapki. Jakby sam się z siebie śmiał.

W dodatku to niemal erotyczny film. Szesnastka i jej wyobrażenie mężczyzny, on ją kusi, ona wybiera jednak odpowiedzialność. A ta animacja. Jaka animacja? – Pan zapyta. Tylko chyba sówka na początku jest sztuczna! Gobliny, potwory, czarownice i wróżki to w większości autentyczne, plastyczne muppety. Właśnie – PLASTYCZNE!!! Panie Pawle zdałem sobie z tego sprawę. Komputery nie dają plastycznego obrazu rzeczywistości. Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na ten „genialny” pomysł nagrania raz jeszcze tego filmu. Tak jak jest, jest dobrze.

Miałem jeszcze o tym Bowiem, bo w sumie to świetna sprawa, że to akurat ćpun gra króla goblinów i kusi młode, niewinne i ładne dziewczę. I zastanawiałem się nad Pana opinią na mój temat, że ja w ogóle się nie znam na muzyce i że nie powinienem brnąć w te bagno. Ale jednak... Może i się nie znam, może rzeczywiście nie rozumiem, czemu facet, który przebiera się za jakiegoś kosmitę jest muzycznym guru pokoleń, albo czemu podziwiać gościa za jego wyczyny kokainowo-łóżkowe? Powie Pan, że ze mnie ignorant muzyczny. No trudno. Mogę być nawet idiotą. Ale Panie Pawle, mimo że nie jest najlepszy w tym filmie, to on naprawdę fajnie wypadł jako król goblinów. I za to jestem mu wdzięczny.

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Gilotyna dla żółwia



Szanowny Panie,

chyba po raz pierwszy, od czasu jak zaczęliśmy popełniać tę Fangę, zupełnie o niej zapomniałem. Wcześniej bywało, że się obijałem, że pisać mnie się nie chciało lub zupełnie tematu jakiegoś nie byłem w stanie odnaleźć. W głowie tkwił jednak imperatyw – pisz, napisz, lepiej cokolwiek niż zupełnie nic. Ostatni czas był jednak inny.  Doczytałem Pana wpis jakoś do połowy, po czym mi przerwano, bo akurat w pracy byłem i udawałem, że pracuję, no i do końca nie doczytałem, i w takim przerwaniu utkwiłem. I tak po prostu, wyrzuciłem Fangę z głowy i poszedłem dalej bez niej. Czy byłem w tym czasie bardzo zajęty? Chyba nie bardziej niż zwykle – zresztą, co to ma za znaczenie. Na inne rzeczy umiałem chwilę znaleźć. Przeczytałem z jakieś trzydzieści komiksów. Obejrzałem do końca trzeci sezon „The Wire”. Nawet przez jedną książkę przebrnąłem.  Remontu nadal nie zaczęliśmy. W pracy, jak to w pracy – siedzę tyle, ile muszę. Może tylko trochę więcej. Panie Stefanie, ja po prostu się przyzwyczajam do nieprzemęczania umysłu i to jest w tym wszystkim najgorsze. Bo przecież nie jest tak, że to się tak samo wszystko stanie. Trzeba się zastanowić nad treścią, nad formą. Bo jak nie, to  przecież wyjdzie coś strasznie słabego, a tego się będę wstydzić. I tak już czasami to zły jestem, jak diabli, że nie umiem, no zwyczajnie nie umiem stworzyć czegoś wartościowego. Jak z tego wybrnąć? Zaprzestać? To przecież do niczego mnie nie doprowadzi. Do niczego pozytywnego przynajmniej. Zgorzknieję jeszcze bardziej i już w ogóle stracę wiarę w sensowność czegokolwiek. No co to zresztą za odkrycie, na Boga?! Na wszystko trzeba czasu. Krew, pot i łzy. Zatem dalej – małymi kroczkami. Trzeba mi pisać. Trzeba. Regularnie. Bo ja z tych parszywych, leniwych. Takich, co to właśnie potrafią coś wyrzucić z głowy i już o tym nie myśleć.  Uwierzy Pan, że z półtora roku temu przeczytałem pierwszy tom „Czarodziejskiej góry” niemal jednym tchem (u mnie to oznacza pewnie jakieś trzy tygodnie, ale jestem po prostu powolny), a drugiego tomu nigdy nie zacząłem. Wstyd. I to nie pierwszy raz. „Zbrodni i kary” nigdy nie dokończyłem na przykład, a podejścia robiłem ze trzy. No przecież to głupie, sam Pan przyzna, żeby tak rozbebrać i zostawić. Pamięta Pan jeszcze,  jak tę audycję w radiu studenckim robiłem? I było tak, że nie mogliśmy przeskoczyć z robienia „puszek” na tworzenie „na żywo”? Pan się ciągle pytał – dlaczego nie chcemy zrobić tego zgodnie ze sztuką? Ja szukałem wymówek, że to w nocy, że rano trzeba wstawać – bzdury, bzdury, bzdury. Może to był wstyd, może strach, a może i czyste lenistwo (słowo klucz, jak widać). Ja widzę to jednak tak, że bardzo szybko, chyba już na samym początku nawet, potraktowałem to, jako coś „na trochę”. Plany? Rozwój? Nie. Tylko głupia myśl, że jak samo coś wyjdzie, to wyjdzie, a jak nie, to się kiedyś skończy. No to się skończyło. Samo. Mogę być zadowolony. Piękna przygoda. Tak? Zadowolony? Ja chyba tak Panu pisałem kiedyś, że właśnie, właśnie, i przygoda, i piękna, i jakieś brednie. Kłamałem. Oczywiście, że kłamałem. No nie chcę przecież wyjść na bubka. Wiem, że jak narzekam, to ludzi to męczy, bo nikt nie lubi, jak ktoś mu zrzędzi – to oczywiste. Pomyślałem zatem, że raz zagram optymistę, który umie spojrzeć na swoją porażkę ze szczyptą humoru i pozytywnego sentymentalizmu.  Ale przecież wiadomo, że ten głupi zrzęda, może i jest głupi, i jest męczący, ale nie jest jeszcze ostatnim kretynem, żeby się cieszyć, że nie umiał zrobić czegoś na tyle dobrze, żeby trwało. Tylko zrobił i się rozleciało. Oczywiście, może i dobrze. Dobrze, bo audycja była słaba. Była z „puszki” i była słaba, a to podwójnie słabe.  Nie żałuję jej zatem. Żałuję natomiast tego, że ta „przygoda” nie pozostawiła żadnych owoców.  Żadnej kontynuacji. Czas na nią poświęcony po prostu zniknął. Pam! A może: Bam? No jak pęka balonik? Dobrze, tylko czemu ja o tym? No pewnie z obawy, że Fanga się też sypnie, jak tak dalej będziemy pisać, coraz mniej, rzadziej, na prędce i od niechcenia. Stać się tak może i wiem, że to nie Pan będzie głównym winowajcą, jeśli faktycznie się stanie. To ja jestem tym, co się ociąga bardziej. Pan zatem jest tym z przodu, co narzuca tempo. I jak Pan teraz też zwalniasz, to ja zaraz zwolnię jeszcze bardziej. I tylko patrzeć, jak przyjdzie nieszczęście. Musi Pan zatem pomyśleć trochę i o mnie, tworzyć wpisy często i ciekawe w miarę, żeby mi się chciało odpowiadać. Zwłaszcza teraz, jak Pan wyjedzie, żeby się Pan przypadkiem nie opuszczał! Tematy same będą teraz Pana odnajdywać, więc o to się nie martwię, tylko żebyś ich Pan po kieszeniach nie chował z myślą o jakiejś książce, czy czymś podobnym. No! Ja będę się wkurzał niemiłosiernie, że na dupie siedzę i żadnych przygód nie przeżywam, ale może mnie to tym bardziej zmobilizuje, żeby eksplorować tę przestrzeń, która została mi dana.

Cholera, użyłem słowa „przygoda” z milion razy. Dżiiiiz...

Znaleźliśmy z Panną J. ostatnio taką wygodną pufę, dzięki czemu mogę teraz w końcu wygodnie siedzieć przed komputerem i stukać w klawiaturę bez bólu kręgosłupa. To przynajmniej dobrze wróży.

Dobra. Dajesz Pan, dajesz!

Paweł D.