sobota, 27 grudnia 2014

Roczniak

Szanowny Panie,

jak człowiek stara się skomponować czy nawet tylko zaplanować list, to jakoś nic z tego nie wychodzi. Spróbuję zatem odłożyć na bok to, co napisać do Pana zamierzałem i po prostu napiszę. Oczywiście – brak konkretu może być dla oka bolesny, lecz może jakiś konkret sam się ukształtuje z myśli całkiem błachych i zupełnie niekonkretnych.

Widziałem, że zaangażował się Pan ostro w Parabuch Magazyn – na fejsiku cały czas mam powiadomienia, że coś tam nowego na czytelnika czeka. No i cieszy mnie to niezmiernie. Mam nadzieję, że jeszcze Pan na tym grube miliony zarobisz. Wtedy może uratuje mnie Pan od tego mojego biurka i krzesła, co ja na nie już patrzeć nie mogę, i dasz mi Pan jakieś ambitne zajęcie, w którym dla odmiany się sprawdzę, a i jeszcze satysfakcję mi przyniesie, hm? Chociaż nie polecałbym się jako pracownika, jeśli miałbym być szczery. Leniwe to to i z zadań się terminowo nie wywiązuje, co i przecież na Fandze tak często widać. Ach, ale nie będę Panu kłamać. Jak mnie się czegoś nie chce, a bata nade mną nie ma, to nie sposób mnie nakłonić do działania. Ja nie wiem, jak ja tego syna wychowam? Żeby był pracowity, ale nie dziobak. Inteligentny, ale nie przemądrzalec. Wesoły, ale nie śmieszny. Żeby go lubiano, ale żeby w złe towarzystwo nie wpadł. Żeby wiedział, co jest słuszne, a czego robić się nie powinno. No na Boga, przecież ja sam tego zupełnie nie wiem, to jak to dziecku zaimputować? Zresztą tyle zmiennych w tym świecie, że w ogóle ciężko się odnaleźć. Wszystko relatywne, wszystko szare, a jak czarne, to często ciekawe, a jak białe, to ble i nudne. Ale też nie koniecznie, bo czasem czarne i nudne, jak wymiot, a i tak się przypałęta. I się od toksyn tech wszelakich nijak nie opędzi człowiek. No masakra. A z drugiej strony przecież wszystko fantastyczne, a ludzie piękni i wspaniali, a jakże. I wcale nie ironizuje – Pan mnie nie ma za takiego. Przecież dostrzegam te życia uroki i chciałbym, żeby Pan A. garściami je chwytał, i żeby świata się nie bał, no i ludzi przede wszystkim.

Ciężka jest rola ojca, ach, ciężka. No, ale właśnie na co dzień wcale nie taka ciężka. W koncepcji ciężka, gdy się o tej powadze sytuacji pomyśli, to wtedy tak. I jak w nocy płacz, ryk Pana budzi, a rano do pracy Pan wstajesz półprzytomny. To może wtedy. Albo jak masz Pan akurat humor, żeby iść się napić z kolegami, a uświadamiasz Pan sobie, że za bardzo kolegów już nie ma i obowiązki są inne. Ale to akurat, to chyba po prostu starość. Tak poza tym narzekać można tylko na fakt, że czas umyka jak szalony. I pomyśli Pan, że nasz A. ma już rok skończony?! Ano, oczywiście, że tak, bo Pan o tym wiesz, ale nie o wiedzę mi chodzi, tylko tę niesłychaność samej sytuacji. Rok już cały!

Pan go widział ostatnio – trochę schudł, linii nabrał. Nie jest to już ten sam ludzik Michelin, co pół roku temu. Ani też mały budda, bo i włosów trochę dostał. A tego robaka ze stycznia, czy lutego, co to leżał i ledwo dyszał, to już ledwo pamiętam. Chociaż trochę pamiętam, to właśnie najbardziej, że jak się w nocy budziłem, to siedzieć musiałem dłuższą chwilę, żeby pewność mieć, że są wdechy, są wydechy. Panie, to nie takie proste, kiedy to wszystko takie maciupkie. A schizy można dostać. No, ale teraz to już inaczej, jak jest roczniak. To se chrapnie, to se nos przez sen potrze, a zresztą słychać i widać, że oddycha (bo nie myśli Pan, że schizy tak łatwo przechodzą i że teraz nie sprawdzam). Jednak trochę spokojniejszy jestem, kiedy on już taki większy. Z łóżka sam zejdzie, a nie że panika, bo spadnie, czy też spaść może. Z drugiej strony przecież może i guza sobie nabić też. Ale guz to jeszcze nie tak strasznie. Za to strasznych rzeczy człowiek dostrzega całkiem sporo, kiedy pod opiekę mu dany zostaje brzdąc taki, powiem to Panu zupełnie szczerze. I uważać trzeba na siebie przede wszystkim, żeby w tym wszystkim równowagę zachować. To może być ta mityczna dorosłość, o której tyle to się słyszało. Tykam ją nie bez wahania, obwąchuję na razie. Tymczasem wieczory się wydłużają, bo to i zima, no i przede wszystkim A. zaczął później chodzić spać. Jakoś mocno mi to nie przeszkadza, chociaż filmu się już nie obejrzy, książki nie przeczyta, a i odpisać do Pana jakoś nie ma kiedy, a też ten samotnik we mnie jakoś pewnie też zaniedbany trochę. Nie mniej jednak nie jest tak, że „nic” i nuda. Przeciwnie. Dobre są te wieczory, tylko takie... nieopisywalne. Kręci się płyta na trzydziestu trzech obrotach. Młody macha ręką lub rękoma. My skaczemy, podrygujemy. Śmiejemy się. Mówimy Tuwimem lub Brzechwą. Śpiewać próbujemy. Ganiamy z pokoju do kuchni, z kuchni do sypialni. Hyc na łóżko, hop na podłogę. Są już pierwsze walki na miecze z kartonowych rurek, są wygłupy. Pod ciemnym zimowym niebem czas pląsa beztrosko.


Paweł D.  

sobota, 13 grudnia 2014

Parabuch magazyn

Szanowny Panie,

wiem, że teraz kolej na Pana, ale wytrzymać po prostu nie mogę. Jestem z siebie dumny, nosi mnie od tygodnia, żeby pochwalić się Panu, udało się mi wytrzymać. Teraz jednak dłużej męczyć się nie będę. Właśnie rozpocząłem swoją własną karierę wydawniczą. Na razie podróżniczą, internetową, tygodniową, ale przecież przyszłość przede mną.

Parabuch Magazyn


Z moich jest wywiad z Wilkoniem, a także tekst z Barra Grande, no i film z Peru. Kolega też dał wywiad i napisał tekst o Winnettou. Jest też tekst o uratowaniu życia przez Fah Sai - słonia.


Teksty będą ukazywać się co tydzień w sobotę. Niech Pan nie boi się ich komentować, wrzucać na swoje kanały, aby i inni komentowali, subskrybować i cieszyć się podróżą :)

Ukłony
Stefan W.

piątek, 12 grudnia 2014

Baza niebieska

Szanowny Panie,

polskie filmy to z przeproszeniem gówno – często słyszę, a nawet sam powtarzam ten jakże bezpieczny osąd. Kto by chciał z nim polemizować? Gdy do kin trafiają filmy, człowiek zastanawia się: „co jest nie tak z tymi producentami? Czy mają za dużo kasy?”

Jechałem ostatnio trzydzieści godzin autobusem, więc naoglądałem się filmów po wszystkie czasy. Po rozmowie z Józefem Wilkoniem jeszcze bardziej doceniłem drogę: zmieniający się krajobraz za oknem, jej istotę w podróży. Filmy niestety nie pozwalają cieszyć się wyjazdem, a służą zabójstwu. Zabójstwo czasu, którego mamy tak niewiele. Nie jestem purytaninem, który na tyle ceni swoje życie, że nie pozwoli sobie na stratę tego cennego kruszcu. Niekiedy jednak należałoby żądać odszkodowań za stracony czas. Powiedzmy dwieście złotych za zmuszenie mnie do obejrzenia gniota w czasie jazdy. Ktoś powie, że nikt mnie nie zmuszał! Akurat. Proszę spróbować skupić się bez słuchawek w uszach na czymś innym, gdy telewizor jest włączony. W dodatku nerwy zostają nadszarpnięte, gdy okazuje się, że odpowiedzialność spoczywa na filmach rodzimej produkcji. Amerykańskie gnioty mi nie przeszkadzają, z jednego powodu, są amerykańskie. Na polskich słabeuszy patrzeć jednak nie mogę, bo w kwestii filmów jestem narodowcem. Polskie kino uchodzić powinno za wzór do naśladowania, a nasi filmowcy próbują niestety papugować zagraniczne „cuda”, co kończy się klapą.

Temat: biedni młodzi Polacy sprzedają swoje organy bogatym, starym Szwajcarom. Obsługujący emerytów gangsterzy dostarczają nerki, czasem kradnąc je właścicielom. Film ze śp Anną Przybylską o tytule „RH+” oglądałem lata temu na pokazie prasowym. Cholera. Rozmawiałem wtedy z tymi aktorami i naprawdę głupio było mi powiedzieć, że film jest drewniany. Obejrzenie po raz drugi tego nie zmieniło.

Wszystko zależy od towarzystwa – słyszałem setki razy na wyjeździe do Austrii. Nie jestem turystą, więc nie rozumiem, dlaczego ludzie jeżdżą na tydzień do Egiptu, by siedzieć w hotelu. Dlaczego potrafią wyjechać na weekend do niemieckiej rajskiej wyspy z imitacją Kanarów i wydać tyle samo jak na wyjazd do prawdziwych wysp owianych pasatami. Towarzystwo jest jednak odpowiedzią. Czy nie byłoby nam miło, gdybyśmy we dwóch pili drinki w podgrzewanym basenie w Hurghadzie? Byłoby zabawnie z Panem i kilkoma znajomymi siedzieć na tureckiej riwierze biorąc udział w imprezach organizowanych przez animatorów. To byłoby życie.

W autobusie puścili jeszcze film Cezarego Pazura „Weekend”, który na filmwebie oceniony został poniżej pięciu gwiazdek. Temat: trzy grupy gangsterów w stylu „Przekręt”, wszyscy szukają walizki narkotyków, którą ukradła dziewczyna o umiejętnościach Neo z Matrixa. Bohaterowie mają fajne riposty. Żarty bywają dość głupie. No dobra... są coraz durniejsze, a sceny walki wydają się tak naiwne, że aż zabawne. Robią sobie jaja z filmów akcji.

Towarzystwo pozwoliło mi za to docenić film „Last minute”. Temat: skromna polska rodzina wygrywa wyjazd do Egiptu. Tam zmuszona jest do kombinowania, aby wrócić do domu.
Cały autobus wypełniony był touroperatorami, którzy pękali ze śmiechu, widząc nasze narodowe przywary i kompleksy uwidocznione za granicą. Dobrze, że potrafimy się śmiać z siebie. Pewnie jak puści Pan ten film na komputerze, by spędzić wieczór ze swoją małżonką, to uzna mnie za bezguście. Towarzystwo jest jednak najważniejsze, więc pokój wypełniłbym tymi agentami turystycznymi. Śmialiby się Państwu nad uchem i wtedy zrozumiałby Pan, o co w tym chodzi.

Ja o filmach, a w telewizji trąbią o 15 milionach dolarów, które prawdopodobnie przyjęła Agencja Wywiadu za zamknięte oczy, podczas podtapiania więźniów, w którym lubowało się CIA. Nazwali oni lotnisko w Szymanach – bazą niebieską.

Ładnie
Stefan W.

piątek, 21 listopada 2014

Buzz

Szanowny Panie,

na początek Panu pogratuluję, bo wyrobił się Pan nawet w tego kosza. I podczas kiedy ja nie trafiam spod tablicy, to Pan zbiera, blokuje i nawet punkty zdobywa. Brawo.

Ja kupiłem jakiś czas temu laptopa. Specjalnie po to, żeby regularniej do Pana odpisywać i w ogóle, żeby więcej pisać. Trzeciego dnia zainstalowałem NBA 2K12. Wynik całej operacji można  było obserwować na Fandze przez ostatnie tygodnie. 

Ale w ogóle to trochę oczywiście robię innych rzeczy, Rankiem chadzam z Gastrem-psem do piekarni po bułki. Później jadę metrem do pracy, bo zgubiłem to cholerne prawo jazdy. Piję kawę pierwszą. Słucham. Gadam. Patrzę w ekran. Wysyłam faksy. Potem kawa druga. Przyjmuję maile. Robię sobie listy zadań, żebym niczego nie zapomniał zrobić. Zapominam zrobić różne rzeczy. Kawa trzecia. Wysyłam wnioski o ubezpieczenia wadialne. Ustawiam kierowcę, żeby odebrał polisę. Wczytuję się w SIWZ albo i nie. Piszę spis treści, a raczej kopiuję go z poprzednich postępowań do tego samego Zamawiającego. Kompletuję ofertę. Wcześniej czasem ustalam cenę. Bywa to stresujące, bo przeważnie robię to za późno i są z tego powodu jakieś jazdy. Potem jeszcze muszę koperty zaadresować dobrze i wysyłam te oferty. Przeważnie pocztą kurierską. Na inne ważne rzeczy już przeważnie mi czasu nie starcza. A. No i o 10:30 kupuję kanapkę u Pana "Ślimaka" i tak do 11:00 ją zjadam. Jak jeszcze popołudniu dalej jestem głodny, to chadzam do nowo otwartej "Żabki", gdzie zakupuję coś do podgrzania. Generalnie, to za dużo kasy wydaję na jedzenie, a za mało czasu poświęcam na ćwiczenia. Pan z brzuszkiem.

Byłem wczoraj na koncercie Morrisseja. Tak, wiem. Nie mówi to Panu nic lub niewiele (wstyd oczywiście, Panie Stefanie). Zatem tak dla zapoznania się z tematem:

No i nie był to taki zwykły koncert. Było tam dużo znajomych, I nawet Pan B. który nie rozmawia ze mną od półtora roku, po tym jak go nie zaprosiłem na wyjazd do Gruzji. Koncertu całego było pięć piosenek, bo jak Morrissey chciał coś powiedzieć, to ktoś z publiczności coś krzyknął i ten zagrał jeszcze jeden numer, a potem się zawinął na zaplecze i już nie wrócił. Podobno nie czuł się bezpiecznie, ale już jest z milion teorii na ten temat. My i inni staliśmy tam i czekaliśmy, że może wyjdzie. Ja oczywiście wiedziałem, że nie wróci. Pan B. by nie wrócił. A swoją drogą, to podczas tego zawieszenia zobaczyłem nawet Pana B. Podał mi rękę - co uznałem za aż nazbyt dobry znak. Jednak potem powiedział, że to przez nas koncert tak się zakończył. I poszedł, dając do zrozumienia, że wróci. Oczywiście nie wrócił. My wypiliśmy po piwie, a potem jeszcze były dyskusje na fejsie dotyczące przerwanego koncertu. Jeden mój wpis dostał nawet 23 lajki, co normalnie mnie się nie zdarza. Podbijam internet.

Paweł D.

sobota, 27 września 2014

Z życia starszego brata cz. I

Szanowny Panie,

wprowadzi mnie pan w kompleksy. Już i tak nosek mam całkiem całkiem, a teraz ma mi jeszcze rosnąć? Dziękuję bardzo. Na praojca małych kłamczuchów... Pinokia, niech nosy rosnąć przestaną wreszcie wszystkim raz na zawsze.

Wie pan, że bardzo dobrze się mieszka w Warszawie. Zajmuje ładne, schludne, dość obszerne i męskie pokoje tuż przy Politechnice. W przyszłym tygodniu może zorganizuje jakieś piwo u mnie, zachęcę tym samym do odwiedzin na przyszłość. Drzwi otwarte. Myśli pan, że kłamię? To proszę uważać.

Leżę sobie spokojnie i gram w grę polegającą na tym, że kurczaki o różnych możliwościach fizycznych muszą zdominować za pomocą szably, magii i granatów świniaki, które nie wiedzieć po jaką cholerę ukradły im jaja, jajka (takie jak to kurczaki znoszą). Gdy nie mogę przejść pewnego poziomu, bardzo się denerwuje. Uspokoiłem się na szczęście filiżanką małej czarnej z ekspresu, który stoi na parapecie okna, tuż przy Matyldzie. Ona to jedyna kobieta w mieszkaniu. Ona, znaczy kwiatek. W tym momencie dzwoni telefon. Mam świetny dzwonek w telefonie, tak przy okazji. Brat pyta, czy nie zamieniłbym się z nim na weekend mieszkaniami. Nie pytam się dlaczego i po co, skoro potrzebuje brat, to się zgadzam z miejsca. Zwłaszcza, że w sobotę wyjeżdżam na parę dni, więc nie widzę problemu, aby mieszkanie zostało wykorzystane w jakimś dobrym celu.

Brat dzwoni ponownie po dwóch dniach. Okazuje się, że nie w weekend ma zająć mieszkanie, ale już od czwartku. Wie pan, na jakim etapie życia on jest. Może dla niego weekend zaczyna się już w czwartek? Trochę zdzwiony pytam się, w jakim celu. Nie żebym był ciekawy, ale jakoś tak się wyrwało. Okazuje się, że zgodził się przyjąć couchsurferkę do mieszkania, ale nie chce jej przyjąć u siebie, bo ma za wspólokatora łachmyte, który miał się wyprowadzić tydzień temu, a wygląda na to, że zostaje do końca września. Jak couchsurfing, to nie mam więcej pytań. Pięknie, naprawdę pięknie ogarnąłem mieszkanie. Kurze przetarte, kuchnia i podłoga umyte, ta ostatnia wcześniej odkurzona. Miód malina, piwo z wianuszkiem, pizza z ananasem, pierogi ruskie słowem udało się. Przychodzi młody. Nudzę mu o tym co należy robić i jak obsługiwać niektóre urządzenie. Potem przechodzimy do rzeczy i pijemy trzy kolejki weselnej od Y. Ciekawość jednak to wielka siła. Proszę aby mi pokazał jak wygląda ta jego couchsurferka. Cholera! Ma gust chłopak :) Trochę się spłonił. Wstydzioch mały.

Tymczasem leżę w łóżku u brata. Namalował na ścianie zachód słońca. Umieścił tam jeszcze koszulki teamu do którego należy. Jedną ścianę przeznaczył na rysunek playboya. Leżę tu i się boję. Drzwi do pokoju bez przerwy skrzypią. Mam wrażenie, że ktoś za nimi stoi. Łachmyta! Zaraz wejdzie w szale, przekrwionymi oczy. Łachmyta normalnie nie wychodzi ze swojej nory. Nigdy go nie widziano. Ale czuje się jego obecność. Nie tylko dlatego, że po prostu śmierdzi. Też dlatego, że jest. A ja w łóżku. On tam delikatnie rusza tymi cholernymi drzwiami, nawet widzę jego cień. Może i nie wejdzie, ale wie dobrze co robi, że ja tu od zmysłów odchodzę. Skrzypienie. Zimno. Dzwonię do brata. Do jej koleżanki dołączyła druga, podobna. Francuzi mają na to określenie. Ménage à trois.

Łachmyta nie daje mi spokoju.
Stefan W.

czwartek, 25 września 2014

Stefanowi rośnie nos

Szanowny Panie,

bardzo mnie interesuje, kto to są "tacy, jak" moja małżonka? Nie rozumiem też tej kwestii o brodzie - przecież zdarza mi się nosić brody już od dawien dawna, zresztą Panu też się zdarza. Teraz, jak Pańscy bracia chodzą i mówią, że ich to irytuje, to nagle i Pan się obudził. Białych koszulek mam raczej mało, a po restłararacjach to chyba też raczej Pan łazisz, czyż nie? Cóż - na siłę Pan chcesz nam wcisnąć hipsterkę, a  siebie od tego zdystansować, ale to chyba jakaś niepotrzebna spinka. Wszak wszystko jest dla ludzi - i te knajpy, co teraz Ciechana wylewają i te, co go teraz pewnie zaczną sprzedawać dopiero.

Wszystko jednak sprowadza się do tego, że Pan nie gwiżdżesz. Bo po cóż też miałby Pan pisać, że Pan gwiżdżesz, jeśli gwizdałbyś Pan naprawdę, a nie tylko ubierał się w pogwizd. Ale to i dobrze, że Pan nie gwiżdżesz, bo to by oznaczało, że Panu nie zależy, a przecież zależeć powinno. Nie po to się tak krucho żyje, żeby jeszcze pozawalać sobie na brak zainteresowania sobą. Zatem przejął się Pan tym, że brat jest zabawniejszy, a Pan się musisz rozluźnić. Ja też bym się przejął na Pana miejscu. Pan już się przyzwyczaił do tego, że jest w centrum uwagi i opowiada, i zabawia, i też pewnie dlatego Panu to przeszkadza, jak ktoś tę uwagę Panu podkrada. Zrozumiałe. Na pociechę powiem Panu, że według mnie, to nie jest Pan tak do końca niezabawny. Miewa Pan swoje lepsze dni. Chociaż jak tak dłużej pomyślę, to do Pana A. faktycznie trochę Panu brakuje. Dobrze w zasadzie, że masz Pan  kilka tych opowieści z podróży. Zawsze odrobinkę to Pana ratuje.

Przyznam się jednak, co by jeszcze Panu humor poprawić, że o marginalizacji towarzyskiej to Pan i tak wiesz niewiele. Jak byłem na studiach, czy jeszcze nawet w liceum, to wydawało mnie się zawsze, że jestem raczej lubiany (możesz to Pan oczywiście zdementować, jeśli uważasz inaczej). Tymczasem na etapie życia zawodowego jakbym dostał od razu minus dziesięć do charyzmy. Proszę, niech wyobrazi Pan sobie siedzibę mojej firmy jako takiego dużego jamnika. Powiedzmy, że biura działu handlowego są tam, gdzie łeb, magazyn jest tam gdzie tyłek, a ja jestem tak jakby pośrodku, trochę bliżej tyłu - no powiedzmy, tak se zwisam z tego jamnika, jak ten głupi. No i tak wypada, że żołądek, znaczy kuchnia, znajduje się właśnie niedaleko tego mego dyndania. Jak można się domyślać, jest to takie miejsce schadzek, gdzie można sobie pożartować przy kawce, pogawędzić przy kanapce, przeprowadzić dłuższą dyskusje przy obiedzie. I przychodzi dziesiąta i głowa dzwoni do tyłu, i się ustawia na śmiechy przy małej czarnej. O dwunastej ktoś z tyłu zadzwoni do kogoś z przodu i tak samo. Później ustawka na obiadek i jeszcze na kawkę popołudniową. I żołądek żyje! A myśli Pan, że o mnie ktoś pamięta? Nic z tych rzeczy. Jasne, czasem sam się wproszę, ale to jednak nie to samo. No i Pan powie, jak to się stało? Przecież powinienem być duszą jamniczą, a nie dzyndzlem-samotnikiem.  Zabawiać, brylować, wywołać uśmiech na twarzach i zadumę w głowach gawiedzi. Tak, tak - u siebie we łbie, to każdy jest królem parkietu i gwiazdą rocka. I nie gwiżdżę na to. O nie, nie! Ale widocznie nie jestem na swoim miejscu, ot co.

No. A do Pana koledzy i bracia nie dzwonią? Cóż. Pewnie Pan ich przyzwyczaił, że to Pan dzwonisz. Wiecie, rozumiecie - wytwarza się pewien schemat komunikacji i później trudno go zmienić. Może niepotrzebnie Pan czekasz. Och, coś mnie się zresztą zdaje, że po prostu Pana łapie jakaś jesienna deprecha, czy coś w tym stylu. I wkurza to Pana jako optymistę z wyboru. Ja dla odmiany lubię właśnie ten stan, chociaż jest to trochę takie lubienie masochistyczne. Przychodzi taki szary dzień, mgłą zasnuty,  z mieszkania wychodzić się nie chce, nawet z łóżka wstawać, a tu trzeba. Zamiast kawę robić, wino pić, to idę do pracy, wkurw mnie łapie, bo przetargi trzeba klepać, jak prasa do przetargów klepania i tak dni lecą wrześniowe. No zasadniczo chujnia - ale spomiędzy tej szarości biurowej wyłażą właśnie i inne rzeczy. Ciekawe. Przypominają mnie się jakieś czasy szkolne, jakieś sny retrospektywne mnie nachodzą. Zaczynam rozmyślać, zmyślać i fantazjować. Muzyki słucha się lepiej, po ulicach snuje się człowiekowi przyjemniej. Trzydzieści centymetrów ponad chodnikami - jak to powiedział pewien polski raper.

Zatem gwiżdże Pan, tak? A przecież obiecał Pan nie kłamać, jak Pan wrócił z Brazylii. Nu, nu, nu. To co też Pana gryzie, Panie Stefanie? Bo chyba nie tylko to, że Polacy nie umieją się bawić na ulicach miast? Zresztą, jak Pan chcesz fiesty w Warszawie, to podobno nie jest źle, kiedy Legia zdobywa mistrza Polski. Ludzi sporo, a i racą można dostać.

Paweł D.

poniedziałek, 22 września 2014

Gwiżdżę na to

Szanowny panie,

kiedy pan zabawia się w modne zabawy na fejsbóku, a niedługo zacznie nosić brodę, białe koszulki i żywić się w tych restauracjach, do której chodzą tacy jak pani J. (pana małżonka), ja zajmuje się bardzo poważnymi kwestiami. Życiowymi! Mam bajzel w mieszkaniu, ale co gorsze w głowie. W nauce istnieje coś takiego jak metodyka i ja na tę lekcję nie uczęszczałem. Na rachunkowość także, bo o swoim budżecie decyduje na podstawie aktualnych potrzeb i częściej zachcianek. Jest we mnie ta osoba, która kocha się w tabelkach, ale głęboko. Czasem się uwidacznia i tworzę listę długów (jest długa), wydatków (jeszcze dłuższa) i pieniędzy w kieszeni (bardzo mało zer). Z tego wszystkiego wychodzi mi, że nic nie mogę zrobić i trzeba iść na piwo. Najgorsze, że nie ma z kim. Pan jest zajęty żoną, każdy z was zresztą zajęty jest swoimi żonami i dziećmi. Są na szczęście jeszcze bracia, ale oni jakoś dziwnie mnie omijają. Jakbym nie był dobrym towarzyszem. Wyobraź pan sobie, że spotkało mnie nieszczęście. Każde prawdziwe "nieszczęście" jest zmierzeniem się z prawdą o sobie. Otóż na weselu kolegi Y. zostałem posadzony z moim najmłodszym bratem. Każdy by chciał usiąść z moim najmłodszym bratem, bo wiadomo że nie będzie wiało nudą. No i właśnie w tym tkwi moje nieszczęście. Kolega Y. dzwonił wcześniej do mojego najmłodszego brata i pytał się czy może siedzieć tam. Kluczem do układania miejsc przy okrągłych stołach było to, żeby przy każdym znajdował się ktoś zabawny, aby mógł zabawić pozostałych. A zatem mój najmłodszy brat jest tym zabawnym, a ja tym nudziarzem. Oczywiście nie chciałem się zgodzić z tą tezą, więc robiłem wszystko abym nie został posądzony o mruczka. Natura jednak z człowieka wyjdzie i okazało się, że ktoś powiedział mi, abym się rozluźnił. No cóż... Ludzie niech gadają, a ja na to gwiżdżę. Bo jakich ja już bzdur o sobie nie słyszałem ostatnio, to włosy dęba stają. Ale gwiżdżę tyle panu powiem. Tylko czemu ci bracia do mnie nie dzwonią?

No więc jesteśmy mistrzami świata w piłkę siatkową. Śmieją się z tego prezydenta, ale przecież piłka jest siatkowa. Nie inna. Tak jak koszykarska, golfowa i lekarska. Jak się pan czuje? Ja panu powiem, że jestem najlepszym kibicem, bo meczu nie oglądałem. Zacząłem go słuchać w radiu i od razu przegraliśmy pierwszego seta. W tych mistrzostwach obejrzałem jedynie mecz z Amerykanami. Dla dobra drużyny uznałem, że przynoszę pecha i nie próbowałem zerkać. Ale kibicem jestem i moim zdaniem najlepszym. Szkoda, że nikt tego nie doceni. A zresztą to oni wygrali. No więc jak się dowiedziałem, to na gacie ubrałem bluzę, spodnie, kurtkę (bo już zimno na dworze) i wyszedłem na Marszałkowską. Miałem wino w ręku i sądziłem, że zaraz dołączą do mnie rozentuzjazmowani Warszawiacy. Tak jak to bywa w tych krajach, co mają w żyłach krew kolibra. Gdzie tam. Siedzieli w domach. Przed telewizorami. Z żonami i pilotami. Wino wypiłem sam i niech was wszyscy diabli. A że zimno mi było,  a że zmokłem. Gwiżdżę na to. O tak...

Fiu-fiu.
Stefan W.

poniedziałek, 8 września 2014

Łańcuszek

Szanowny Panie,

wymień we wpisie na Twojej ścianie 10 książek, które zostały w jakimś sensie z Tobą do dziś. Nie poświęcaj więcej niż 5 minut i nie zastanawiaj się zbyt intensywnie. To nie muszą być książki "poprawne" czy ambitne, tylko te, które wpłynęły jakoś na ciebie. Oznacz dziesięciu znajomych, w tym mnie, żebym mógł zobaczyć co napisalaś/łeś.

Takie coś sobie ostatnio wszyscy wysyłają na Fejsbuku. Oczywiście Pan nie ma o tym zielonego pojęcia, bo Pan nie istniejesz, ale mniejsza z tym. Łańcuszek, jak ich wiele, można by rzec, ale jednak dosyć ciekawy, bo to pozwala się dowiedzieć, co też inni czytają, co czytali, no i ewentualnie się zaciekawić i później samemu poczytać. Zatem patrzałem, co tam, kto tam. I już podejrzałem u Panny M. jakiś tytuł i poleciałem do biblioteki i czytam. Czyli dobry łańcuszek, bo skłania do dobrego, czyż nie? Ano i jeszcze, a jakże, zaraz w głowie sobie zacząłem kombinować, co też ja bym umieścił w takim zestawieniu – przecież uwielbiam zestawienia! Na kibelku zawsze oglądam Mojo.com, gdzie nie ma nic, tylko zestawienia. Dziesięć najlepszych piosenek Pearl Jam lub dziesięć najlepszych śmierci Seana Beana, albo też dziesięciu aktorów, którzy zdefiniowali lata 70. No, takie tam. Głupoty. Ale ja przecież uwielbiam zestawienia! Może to kolejne skrzywienie z dzieciństwa? Z kolegą z sąsiedztwa zawsze układaliśmy sobie takie najlepsze piątki albo właśnie dziesiątki. Widocznie mi zostało. Uwielbiam zestawienia!

Dziesięć książek, które ze mną zostały. No przyzna Pan – już Pan zaczynasz kombinować, co? Proszę bardzo, może Pan pomyśleć, może się Pan podzielić. Ja chętnie przeczytam, skoro na fejsuniu Pana uświadczyć nie można. Ale teraz o mnie. Bo ja już tylko jak zobaczyłem to, no to od razu. Może Tomek Sawyer? Może Huck? Pewnie Zola jakiś, któryś. „Mistrz i Małgorzata” - to chyba pewniak, nie? Faulkner pewno. Tak, tak – już tak kombinowałem. Chociaż, jak tak coraz to więcej ludzie tych swoich dziesiątek wrzucali, to mnie dopadło jakieś przygnębienie – przecież ja dziewięćdziesięciu pięciu procent tego, co się w tych postach pojawiało, to w życiu na oczy nie widziałem. O istnieniu tych kniżek nic a nic nie wiedziałem. Bożuńciu, jaki ja głupi! Nic nie czytam, no nic. Tyle wiosen na karku, a tu tyle jeszcze w życiu do ogarnięcia. A przecież nigdy nie wiadomo, czy mnie jutro samochód nie trafi. I co? Będę szedł do nieba taki nieoczytany bezsensownie?

No i oczywiście w środku takiej ponurej rozkminki wyskakuje mi, że mnie też kolega jeden oznaczył, czyli, że też mam napisać. Kurka wodna, no niby i fajnie. Napiszę. I znowu zaczynam kombinować. Że może te „Dzienniki gwiazdowe”, a na pewno „Ferdydurke”. I może „Czarodziejska góra”? Ale przecież przeczytałem tylko jeden tom, to się nie liczy. Ale niby czemu nie, skoro ten jeden, co go przeczytałem, to mnie się bardzo podobał. Kurde, ale dekiel ze mnie, bo też czemu w zasadzie nie przeczytałem nigdy tego drugiego tomu? I zaraz myślę o „Zbrodni i karze” - trzy podejścia i nigdy nie dokończyłem. To samo „Kolumbowie. Rocznik 20” - tak mi się podobało do końca drugiego tomu, no bardzo. I w trzecim do połowy doszedłem i odpadłem, i już nigdy nie dokończyłem. Aj! No nic, ale myślę, że przecież z dziesięć i tak znajdę. Tylko właśnie... przecież to nie takie proste. Bo wie Pan, to w świat idzie, to wszyscy widzą. Czy to tak się da szczerze zupełnie i czy warto przede wszystkim? Jak byłem młody, to czytałem sporo fantasy. Ale bez jaj – przecież fantasy to obciach. W ostateczności, to mógłbym się do Tolkiena przyznać, bo jego to wszyscy tolerują, ale jakbym już dorzucił jakiś „Smoczy tron”, to tak jakbym sobie włosy zapuścił, w kitkę związał i po koziej bródce się podrapał. Upupię się na amen. No nie – to trzeba wymodelować ładnie taką dziesiąteczkę. Jak się upaprzę w dziewiętnastym wieku, to powiedzą, że nudziarz. Lektury dadzą sygnał, że w ogóle za bardzo nie czytam i przede wszystkim, że dupa nie facet, bo łatwo poddaje się manipulacji systemu (edukacji w tym przypadku). Kryminały – płyciak. Ruiz-Zafon – mainstreamowiec (a jak wczesny, to do tego debil). Biografie – niby ok, ale to już na pewno nie ma polotu, a to może oznaczać też brak poczucia humoru, czyli lipa. Jednak chyba lepsze biografie niż książki historyczne lub literatura faktu, bo te sugerować mogą fana teorii spiskowych, byłego fana fantasy, który wciąż jest fanem spodni moro (a to byłby skandal!). Bezpieczne wydawać się mogą reportaże, ale z reportaży chyba całej dziesiątki się nie zbuduje. Poza tym, to chyba moda z tymi reportażami. Zresztą – czy ja je lubię? No „Bukareszt. Kurz i krew” mnie się podobało, ale za świeże przecież.

Widzi Pan sam - dobrze pisali w tym łańcuszku, żeby nie główkować zbyt intensywnie, bo jak widać, na niektórych najlepiej to nie działa.

To co, może jednak Pańska dziesiątka?

Pozdrawiam.



Paweł D.  

środa, 27 sierpnia 2014

Berlin za oknem


Szanowny Panie,
miasto najmocniej śpi nad ranem. Maszyna myjąca podłogę suwała się po kafelkach zostawiając mokry ślad, a ludzie spali na ławce. Kilku panów w sztruksowych marynarkach skuleni w sobie, szeptali przekleństwa o minionej nocy, o Ukraińcach i bandytach, o wódce i nikt nie mówił o kacu, który pachniał dookoła. Przez elektryczne drzwi weszła dziwna staruszka z ogromnym kokiem na głowie, przypominającym stożkową piramidę, owiniętym dwiema chustami. Stanęła z jakimś mężczyzną pod zamkniętą o tej nieludzkiej porze kwiaciarnią. 

- Stoi się i gapi – powiedziała, gdy nie mogłem spuścić z niej oczu, a raczej z tych włosów. Dopadły mnie myśli, że tam z pewnością mieszka fretka, przynajmniej kot. Ruszy się czy nie? 

Wzrok odwróciłem dopiero gdy ochrona wyrzucała z ławek śpiących pijaczków. W zasadzie nic nie robili, po prostu śmierdzieli. Ale na Dworcu Centralnym o piątej rano takich ludzi być nie powinno. Spałem kiedyś w Rzymie w parku wraz z Turkami i Arabami. O piątej rano przyjechał samochód i kazał nam się zwijać. Mój wstyd, że zostałem odkryty, jako ten który nie ma nawet na marnej klasy hotel, jest ze mną do tej pory. Co dopiero musi myśleć dworcowy pijaczek, gdy ktoś go wytyka palcem, jako tego który nie może siedzieć we wspólnej poczekalni? Nie umiem sobie wyobrazić.

Zegar powoli, a jednak do przodu tykał sekundy. Pociąg z pewnością się zbliżał, nie chciałem jednak wsiadać. Ludzie zawieszeni w dążeniu do swojego celu, nie mogą przyśpieszyć ani też opóźnić nieuniknionego. Trzeba wyczekać. Poczekalnia jest tak ulotnym zjawiskiem, tak unikatowym, że cieszenie się nią, było dla mnie przyjemnością.

Pędzenie nie jest złe, ale przecież nie zawsze. Przysiąść na ławce i pogapić się na gołębię. Usiąść z dziewczyną i nie starać się. Zawiesić się na chwilę i tylko popatrzeć na otoczenie. Jeść kawałek czekolady przez pięć minut, albo poznać głębokość swojego oddechu.

Maszyna sunie po posadzce dworcowej. Co jakiś czas podskakuje ona na nierównościach, albo natrafia na uwypuklenie. Zostawia delikatny zapach wody wymieszany z detergentem. Pompy zasysają wodę, odkurzacz wciąga kurz. 

Ruszamy! Pociąg powoli się rozpędza. Ludziska gadają, ale w końcu tematy wyczerpują się i sen łapie po kolei każdego z moich towarzyszy. A ja do pana piszę i znów na chwilę ekscytuję się poczekalnią. Tym razem trochę dziwną, bo w pociągu, w czasie podróży właśnie. Jestem sam, inni śpią. Świat się zawiesił, gdyby nie telefon. Nie dzwoni, a wpada mi pod siedzenie. Tak nieszczęśliwie, że trzeba będzie rozkręcić je na bocznicy. O śnie moich podróżnych nie ma już mowy. Wszyscy, po kolei grzebiemy w malutkiej szparze. O poczekalni nie ma już mowy. Trzeba działaś. Nie wyjmę komórki. Nie dajemy rady. Ściągamy z drugiej klasy jakiegoś małego chłopaczka, ma takie wąskie dłonie. Może on? Przepchał go w jakąś szparę. Jest gorzej niż było. Telefon stary, ale karty sim mi trochę szkoda. W końcu dosięgam go koniuszkiem długiego palca. Chłopiec telefon chwyta i wyciąga. Udało się. Berlin za oknem. Ostatnia podróż tego lata rozpoczęta.

Pozdrawiam
Stefan W.

środa, 13 sierpnia 2014

Bez nosa

Szanowny Panie,

zaczęło się od tego, że jeden łysy powiedział do Pana Maciusia:
-Potrąciłeś mojego kumpla!
Wtedy jedna dresiara, której Pan Maciuś wpadł już wcześniej w oko, załączyła tryb obronny:
-To nie on go potrącił! Nie on! To (wstaw Pan tu sobie jakieś imię - myślę że pasowałby Patryk lub klasyczny Sebastian) potrącił jego!
Łysy pomyślał przez chwilę i zwrócił się do Pana Maciusia:
-Mój kumpel Cię potrącił. Oddaj mu. 
No i już wtedy wiedziałem, jak to wszytko się zakończy. Było jeszcze trochę gadania, było trochę uników, były dwie dresiary ciągnące się za włosy, a nawet przebłyski nadziei, że rozejdziemy się w pokoju. Koniec końców, poszedł lewy sierpowy. Nie, nie mój. Jakiegoś chłopaka. Ja mu się tylko poddałem, po czym rozpocząłem błogą wędrówkę ku ziemi, podczas której z ulgą myślałem sobie - No! I po sprawie. Chwilę poleżę, zaraz się wszystko uspokoi i po koleżeńsku się rozejdziemy wszyscy. No wiem, wiem, nie powinienem tak kalkulować, ale przecież i tak nie mieliśmy szans, bo ich było ze trzy razy tyle co nas. Nie mniej jednak w ogóle widać, że już zdziadziałem doszczętnie, a instynkt samozachowawczy mój umarł dawno ze starości, bo jak już do tej ziemi dotarłem, to zupełnie bez sensu nie zasłoniłem głowy. A przecież to zasada podstawowa, żeby pozycję embrionalną przyjąć, twarz do kolan ściągnąć i łeb rękoma zasłonić. I zanim się obejrzałem - bach! Sprzedał mi lamus kopyto w facjatę. Łocho! - pomyślałem - no i to by było na tyle, jeśli chodzi o mój piękny nos. Jakoś od razu mi się raźniej zrobiło. Już o leżeniu nie myślałem. Krwią się zalałem, wstałem, do ławki nieopodal poczłapałem. Tam spotkałem Pana Bartka, który prowadził  ogólny wywód na temat tego, dlaczego nie powinniśmy być tam, gdzie byliśmy - o żonach, dzieciach, priorytetach itp. itd. Wyciągnął mnie z tłumu i zaprowadził na kwatery. Ja cieszyłem się, że zęby mam całe. Na szczęście inni nie ucierpieli za bardzo, a Pan Młody to już w ogóle luzik. W zasadzie tylko ja tak, jak ta pierdoła. Cóż, Piknik Rodzinny w Serocku zaliczony.          

Nos złamany. Mam dzięki temu kilka dni zwolnienia z pracy, więc w sumie nie wyszedłem na tym interesie tak najgorzej. Szkoda tylko, że ten gips na twarzy taki upierdliwy. Twarz swędzi, a podrapać się nie można. Ani lodu przyłożyć, ani się wysmarkać porządnie. Do tego wyglądam, jakbym startował na przesłuchania do Slipknota. Wstyd do sklepu nawet wyjść lub z psem na siku. Staram się z cienia nie wychodzić i sąsiadów unikać. Na weselu będą mnie chyba za każdym razem wypraszać z kadru, chyba że fotograf ma już Photoshopa obcykanego, bo wtedy będzie tylko "cut" i  "delete". No i nie będę mógł przesadzać z tańcami, a już na pewno z wódką (bo krew rozrzedza). Trochę lipa, nie? I jeszcze mi żona zapowiedziała, że to mój ostatni kawalerski. Pomyślałby Pan? Zupełnie jakbym sam się w tę twarz kopnął. Ja tymczasem oświadczam uroczyście, że wcale nie szukałem zwady z nikim i już byliśmy na ostatniej prostej do naszego legowiska, tylko nieopatrznie do tego parku skręciliśmy. Pech i tyle. Gdyby nie to, że Pink Party na moim kawalerskim skończyło się całkiem podobnie, to twierdziłbym nawet, że nie dało się tego przewidzieć. Z drugiej strony chyba słusznie, że nie poddajemy się czarnym wróżbom, hmm? Tak czy inaczej - morda nie szklanka! 

Pozdrawiam,
Paweł D.  

środa, 6 sierpnia 2014

Rok spod znaku osła

Szanowny Panie,

podejrzewam, że w wieku 75 lat zostaniemy wszyscy emerytami. Zostanie mi pewnie z 25 lat życia. Stojąc przed bankiem w kolejce, jak to robili wczoraj emeryci z Grochowa, będę przebierał z nogi na nogę: wreszcie pożyję z pieniędzy, które zbieraliśmy z Państwem dla mnie przez całe życie. Przyjdę pod bank godzinę przed otwarciem, pamiętam że staruszkowie tak robili, aby pierwsi dostać emerytury. Ale nie poczuje się jak wtedy, gdy stałem po wejściówki za 15 złotych do Teatru Wielkiego, aby zobaczyć Hamleta w reżyserii tego słynnego Murzyna. Kolejek nie będzie! Wszystko w przyszłości załatwia się wirtualnie, albo jeszcze znajdziemy (my jako ludzkość) inną metodę. No to wejdę na swoje konto bankowe i przyciskiem F5 będę odświeżał jego stan co pięć minut i tak do godziny 14, o której to przesyła się w moim banku transze pieniędzy. Ale o 14.05 nie będzie na moim koncie nawet grosza. Pana to zaskoczyło? Mnie nie. Od 27 roku życia pracuję na umowach o zlecenie, albo o dzieło, które nie przejmują się taką drobnostka jak emerytury. Przejdę się po moim mieszkanku, pooglądam obrazy które przywiozłem z całego świata, zajrzę do jednego albumu, w którym będę miał wyselekcjonowane zdjęcia z całego świata. Zdjęć będzie niewiele, tylko takie, które w pełni przypomną mi o tym co widziałem, zrobiłem i jak żyłem. Spojrzę na swoje życie i zacznę żałować tylko wyzwań, których nie podjąłem. Tego, że kiedyś okazałem się mało spontaniczny, nie chwyciłem byka za ogon, bo nie za rogi, ale właśnie ogon. I czy będę żałował? Czego potrzebuje człowiek na emeryturze w wieku 75 lat? Lekarstw, opieki medycznej i czegoś na ząb. Popatrzę na swoje mieszkanie raz jeszcze i sprzedam je w cholerę. Bo lepiej żyć jeden dzień jak osioł niż 100 jak baran... Osioł, chyba było "lew"?

Moje życie to ciągłe przekonywanie się o swojej głupocie.

Ukłony


Stefan W.

P.S. A barany myślą: no też mi lew, ledwo co kot, kotek, koteczek, kicia.

środa, 23 lipca 2014

Ten czas, co ja go miałem

Szanowny Panie,

zacząłem pisać coś o bocianach. Bo na wschodzie ich dużo. Są wioski całe, gdzie gniazdo obok gniazda – na każdym domu dosłownie. I miało być o tym właśnie. O ich długich nogach oraz o tym, jak im się udaje spać tylko na jednej. O ornitologach - ludziach spokojnych i dostojnych - i o świecie, którego nie znamy, chociaż ocieramy się o niego każdego dnia. W sensie, że rozumie Pan, że bocian stoi tak godzinami na tej łapie, nodze i ktoś pyta, że jak on tak stoi, a Pan, że… eee… i nie wiew… i że może tak, a może siak. Później miało być wytłumaczenie, że to właśnie tak.  Że środek ciężkości i więzadła, i system zapadkowy czy jakiś tam. Ale mnie Pan pogania esemesami, a ja to w pracy powolutku sobie pisałem. Powolutku. I tam na dysku gdzieś zostało. I do diabła już z tym. Za późno.

Żona na działce u koleżanki. Z synem i z psem. Wczoraj u nich byłem i jutro jadę, więc dziś wieczór dla siebie. Znaczy dla mnie. Popołudniu poszedłem oddać krew. Dzięki temu mogłem wyjść z pracy już o 14.30. Poza tym ten bus, co się w nim człowiek wykrwawia, to stoi w centrum, więc o 16:00 jestem wolny i zaraz mogę lecieć na dobre piwo do „Kufli i kapsli”, a później do antykwariatu z winylami. Ale zasadniczo to plan jest ambitny, bo później mam zakupić ze cztery Perły i lecieć truchtem do mieszkania, zaszyć się przed światem i czytać komiksy do samiutkiej nocy. Dobra, nie brzmi to może bardzo ambitnie, ale miała być książka, tylko kumpel z pracy zawalił. Bo mówi: Słuchaj, czytałem genialną jedną genialną. Nazywa się „Słonie na kwasie”. I jest o takich hard-core’owych eksperymentach naukowych… i coś tam, coś tam. Mówię: Spoko, to pożycz. Myślę sobie: Mało ostatnio czytam. Niedługo urlop. A lektura chyba ciekawa. Dziś mi przyniósł i na wychodne wręczył. Elephants on acid. Po angielskiemu. Szkoda, kurwa, że nie w suahili. No wziąłem i podziękowałem. Ale co ja niby mam z tym zrobić? Bez jaj. Miło, że we mnie wierzy, ale excuse me dear sir or madame w życiu nie przeczytałem po zagranicznemu więcej niż czytankę w podręczniku. Poziom może trochę wyższy niż intermediate. A książkę raz próbowałem przeczytać. Taką dla dzieci o krecie, czy szopie, ale to na piątej stronie chyba skończyłem. W taki oto sposób książka wypadła z planów. Ale zresztą w ogóle, cały plan się jak zwykle posypał.

Po krwi miał być burger,  była zapiekanka. W piwiarni dostałem, zamiast w kuflu lub szklance, piwo w kieliszku(wtf?). Do antykwariatu dobiegłem zdyszany, bo żydziłem na bilet i  oczywiście było tam wielkie „G”. Więc tup, tup, tup – bieguśkiem do metra, żeby nie marnować tego wolnego wieczoru. Bo jeszcze dodam, iż lekarka w busie powiedziała, że nie mogę się dziś przemęczać i muszę jeść kalorycznie, więc oczywiście wziąłem to sobie do serca. Zajebiście. Nie pójdę biegać i żadnych wyrzutów sumienia. Na ostatniej prostej do domu odwiedziłem za to trzy sklepy. W pierwszym kupiłem trzy piwka, w drugim trzy bułki, a w trzecim trzy parówki. W mieszkaniu były jeszcze trzy jajka i trzy cebulki. Dodać do tego trzy listki bazylii i mamy jajecznicę, jak się patrzy. Ale oczywiście chciałem na bogato. Dowaliłem jeszcze sera i teraz brzuch mnie tylko boli. A od piwa w głowie mnie się kreci, a przecież wypiłem dopiero jedno z tych trzech (plus to jedno w kieliszku – pies je trącał). I komiksów wcale za mocno to mnie się nie chce czytać. Chwilę poleżałem na podłodze przy otwartym balkonie i popatrzyłem jak deszcze leje. Później, to już było tylko to, że Pan mnie kazał coś napisać, to jeszcze się dopchałem rogalikiem z czekoladą i zacząłem pisać. I skończyłem.

Pozdrawiam,

Paweł D.

sobota, 19 lipca 2014

The times we had

- Что так тихо?
- Поляки пошли спать.

Szanowny Panie,

ciemnemu Tadżykowi spodobała się Kinga. Nie była zainteresowana absztyfikantem, ale ten by tylko uzasadnić swoją obecność w naszym gronie, zagadywał tych co umieli parę słów po rosyjsku, a wzroku z Kingi nie spuszczał. Nawet, gdy pijani Rosjanie przyszli szukać bitki, stanął w naszej obronie. Wyzywał ich po swojemu, rzucając przekleństwa, albo czary jakieś w powietrze. Rosjanie atakują najpierw torsem za nimi idą pięści. Co będzie im Tadżyk zwracał uwagę? Trzeba było z parku się ewakuować na betonowe schody, pod okna mieszkańców. W Petersburgu noc nie zachodzi. O północy jest jak o 20.00, o drugiej w nocy nadchodzi zmrok, ale jasny.

Wódka, rozmawiamy, piwo, tańczymy, drinki, śpiewamy, martini, śmiejemy się, czasem krzyczymy. Rosjanie rzucają z okien przekleństwami w naszą stronę, pora spać jest czwarta.

No przyznam się, że są dobre strony wycieczek zorganizowanych. żeby jednak o tym opowiedzieć, trzeba zacząć od autobusu. Trzydziestka nieznających się osób, które jadą w północną Rosję nigdy nie będzie grupą. No chyba, że znajdzie się wspólny wróg. Jak wróg to Rosja.

Nie Rosjanin, bo to człowiek trochę nieufny, ale nie jest zły. Nie może być inny, bo system na nim to wymusza. Dlatego też nie mam nic przeciwko Rosjanom. System, nawet i przyroda, a z pewnością już przestrzeń stawia granicę. Trochę paradoks, bo przecież przestrzeń ta bezgraniczna z definicji nie może ograniczać, a tu jak najbardziej. Jest tak dużo Rosji w Rosji, że jej ogarnięciem nie ma co się nawet zajmować, to granica poznania.

Odjeżdżając już z budynku granicznego wylecieć chciał ptaszek, nie mógł zrozumieć, że przez szybę się nie da. Zza szybą latał swobodnie pliszki partner, zachęcając do próby. Ptaszek widział przed sobą ogromny obszar, ale nie mógł przez tą czystą szybę się przedostać. To właśnie taki ruski sposób ograniczania.

Na granicach należy uzbroić się w cierpliwość, bo nic nie wskórasz, niczego nie zmienisz, czasu nie przyśpieszysz, rzeki nie zawrócisz. I wbrew pozorom właśnie to ograniczenie, nieprzekraczalność, niemożność zwycięstwa autobusowiczów zjednoczyła.
Wystarczyło, że przetrzymali nas około trzech godzin na granicy, abyśmy poczuli do siebie sympatię. Ale to dopiero początek smutnego końca, bo ten sam autobus stanie się przekleństwem.

Petersburg jest trochę fasadowy. To rzeczywiście Paryż północy: budy z blinami czyli naleśnikarnie na każdym kroku, kamienice żywcem z stolicy Francji, w Ermitażu obrazy impresjonistów, ale moda rosyjska. Dziewczęta trochę przebrane, w kostiumach jak na dyskotekę, a upał niewiarygodny. Nie rozpłynęły się. Koło dziewcząt starsze babcie, to reprezentatki Rosji cerkiewnej, mam wrażenie, że trochę prawdziwszej.

Fasada upada z chwilą wejścia do sklepu, w którym prócz pysznych suszonych kalmarów, rybek i ikry nie ma nic ciekawego. Honor ratuje dobre piwo i sympatyczna panna sklepowa, która śpi na stojąco o pierwszej w nocy, ale mężnie obsługuje nas, bo zachciało się nam w tych godzinach zaopatrzyć w śniadanie.

Poranne wstawanie, kolejka do kibla, autobus czeka. A mnie się nie chcę, wolę sam. I wtedy pojawia się to wewnętrzne pytanie. Skoro jestem w Petersburgu to dlaczego rezygnuję z zobaczenia najturystyczniejszych miejsc miasta? Większość zatem idzie i większa część tej większości będzie niezadowolona. Bo kosztem zdrowia, za dużo, za często, za mało czasu. Dzielą się, babki nagabują. Grupa się rozpada. I wtedy w tym autobusie w drodze powrotnej dochodzi do spięć, które na 90 kilometrów przed Warszawą wybuchają w absurdalnym pytaniu-pretensji: Dlaczego ten autobus przyjechał za wcześnie?

Petersburgowi pasuje ta maska Ermitażu, Peterhofu z dziesiątkami fontann i pozłacanymi figurami, tłumnego Newskiego Prospektu. Ale zachwyca dopiero to co prawdziwe. Białe noce podczas których się nie śpi, albo śpi mało. Zwodzone mosty, które otwierają się o pierwszej w nocy i przyciągają setki gapiów. Mieszają się tubylcy z turystami. Pierwsi na nabrzeżu, drudzy w stateczkach, zarabiających na pokazywaniu tej atrakcji.

Petersburg trochę odpowiada na pańskie pytanie, czy postępuję prawdą. Realizuje o sobie wyobrażenie, które jest trochę pozłacane, przepyszne i idealizowane, ale często pod skórą brudne, zepsute. Jest jednak coś we mnie takiego, jak w Petersburgu Cerkiew. A tam znajdzie pan prawdziwą Rosję. Synagoga nie ta bajkowa Na Krwi, ale zwyczajna, w której popowi odpowiada chór na trzy głosy. Jakby Bóg w swej trójkowej naturze odpowiadał na wołania szafarza z ziemi. A kobiety mają chusty na głowie, wszyscy stoją, całują obraz Matki Boskiej, świece, kadzidła, przeżywanie modlitwy. W Synagodze czuć wschód.

Ostatnio powtarzałem za Einsteinem, że przyszłość jest dziś. W estońskim Tallinie jest punkt widokowy na miasto. Nowoczesna architektura miesza się z tą starą i prastarą. Ktoś na murze napisał - The times we had.


Stefan W.

czwartek, 10 lipca 2014

Mydło

Szanowny Panie,

i to jest właśnie najdłuższy okres niepisania, no! Było już tyle okazji. Tyle razy mówiłem - o, to dziś! A może dziś? A może i nie mówiłem. Wypisuje mi Pan te esemesy, na imprezach rodzinnych  mnie Pan ignoruje, na ściankę mnie Pan nie wyciąga. Dobrze, zatem. Oto jestem znowu.

No i napiszę Panu oczywiście, co to się zdarzyło, a jakże. To przez Dużego i Jugola, no i całą tę historię z wyspy, którą z palca wyssałem. No tak - kłamstwo, kłamstwo. Wierutne. Paskudne. Gruba ściema. A nawet i nie. Ech, żeby gruba. Marna ściema. Ja już nie mówię o faktach, bo co też ja pamiętam z tych zamierzchłych czasów. Ale chociażby wrażenie - żeby ktoś uwierzył. A tak, sam bym sobie nie uwierzył. Pomyślałby Pan, że kiedyś, zresztą wtedy właśnie, mówiono na mnie Pinokio?

Trudno mi sobie przypomnieć, od czego to się właściwie zaczęło. Chyba ktoś mnie przyłapał po prostu na tym, jak się z prawdą minąłem. Zakładam, że nie było to coś poważnego. Pewnie coś wyolbrzymiałem albo karmiłem otoczenie historyjkami typu "A jeden mój kumpel to...". Później znowu mnie ktoś nakrył, że może coś o tym, a co to mój ojciec niby. Kilka prawd ogólnych o świecie, co to na miano prawd niczym sobie nie zasłużyły. No i proszę. Pinokio jak się patrzy. No i z tego co pamiętam, to jeszcze jakoś o nazwisko się otarło. Wie Pan, że drewniany Pinokio, czy jakoś tak... dzieciaki zawsze jakiś punkt wspólny znajdą.

A pamięta Pan, jak to wrócił z Ameryki Południowej w zeszłym roku i obiecywał, że będzie już zawsze mówił prawdę? Wtedy to mi się trochę niedorzeczne wydawało, fakt. Z drugiej strony to Pan przecież pisze, więc chyba i racja, że od fałszu musi Pan się trzymać z daleka. Ale udało się? Podąża Pan za tym? 

Ja, jak byłem drewnianym Pinokio (Pinokiem), tak pozostałem. Chyba. Bo z kłamstewkami najgorsze jest to, że zacierają obraz rzeczywisty. Chociaż może po prostu upiększają, ozdabiają, ubarwiają? O! Widzi Pan, ja to już nigdy nie mam tak, żeby coś widzieć wyraźnie. Żeby był kontur i żeby można było stwierdzić: "Oto koń. Koń jest biały". Zawsze się mydli. Koń się zamydla. Szary. Bury. W ciapki-srapki. Czy mówię jak jest? Ale jak jest? Jakby Pan mi powiedział, że żyję w Truman Show, to może bym i nie uwierzył, ale od czasu do czasu szukałbym statystów, próbował zajrzeć za dekorację. Przecież wszystko jest prawdopodobne, czy tak?

Otóż Jugol faktycznie żył. Myślę, że żyje do tej pory. Wielki był i wujem mojej koleżanki z sąsiedztwa też był. A w zasadzie był mężem jej ciotki. Z tego co wiem, to uciekł przed wojną. Zawsze mnie tylko zastanawiało, czy sam chciał, czy może tylko dla rodziny to zrobił. Dwóch małych synów mieli. Bo, wie Pan, tu łaził po ulicach trochę jakby bez sensu i popijał. Widywałem go czasem z rana, jak chwiejnym krokiem przemierzał nasze chodniki. Twarz miał zmęczoną, oczy nieobecne i zawsze zarost kilkudniowy. Może wolałby zostać i walczyć? W końcu kawał chłopa, wojak byłby z niego nie lada. Nie miałem z nim jednak nigdy jakiejś bliższej interakcji. Czasami chyba mówiłem mu dzień dobry. I tyle. 

Na Wiśle wyspa była. A raczej - na Wiśle w okolicach mojego miasteczka wyspy bywają. Czy jesienią 1995 r. można było tam jakąś zaobserwować? Istnieje duża szansa, że tak. Nie byłem na niej jednak, chyba że już pamięć mnie zawodzi zupełnie.

Z tym zawiniątkiem, jak można się domyślać, to też fikcja. 

Przepraszam zatem, siebie w szczególności, że się zaplątałem w gęstej, a co najgorzej, nudnawej obłudzie. Duży na pewno by mi nie wybaczył, jeśli bym rozpaprał go po słowach bez znaczenia i historiach bez smaku. A i sama wiślana dolina zasługuje przecież na więcej szacunku z mojej strony.  Trzeba będzie coś z tym zrobić.

(w tej skruszałości cały) pozdrawiam,

Paweł D.

piątek, 30 maja 2014

Dorośli to idioci

Szanowny Panie,

wczoraj wieczorem Duży zabrał nas do siebie. Nie zaprosił, bo to nie w jego stylu. Burknął zwyczajnie żebyśmy szli za nim i nikt nie oponował. Nie było po co. Mieszka całkiem normalnie, w zasadzie nie wiem czego się spodziewałem. Wyobraziłem sobie, że skoro jest tym kim jest to pewnie jego życie pozaszkolne musi być wyjątkowe. A tutaj pokój zupełnie taki jak mój, z tym że zamiast plakatów Pearl Jam na drzwiach miał rugbystów wykonujących jakiś dziwny taniec przed swoimi przeciwnikami. Podobno to od wujka z Nowej Zelandii, jak wyjaśnił to dalej niż Australia, czyli nie do wyobrażenia.
Zielusowi najbardziej podobały się komiksy Asteriksa. Duży miał ten najnowszy z wyprawy dookoła Galii i powiem szczerze, że do tej pory to najlepszy odcinek. Ja tam lubię Idefiksa, bo jest mały i odważny, czyli jak ja. Duży pochwalił się też kasetą ze Spidermanem i stąd wybuchła dyskusja. Zielus upierał się przy Obeliksie, Masa twierdził, że najlepszy jest Batman. Rodzice Masy są najbogatsi w mieście, mają lodziarnie i cukiernie oraz piekarnię. Mnie najbardziej smakują ich lody. Masa wyobraża sobie, że sprzęt Batmana to i on może mieć. Duży i Trzmiel obstawali, że Spiderman da radę wszystkim. Kłócili się zajadle i Duży nawet wpadł w furię. W końcu jednak wszyscy napadli na mnie. Bo miałem rozstrzygnąć spór, więc powiedziałem szczerze, że wszyscy są gówno warci. Żaden szanujący się bohater nie może być opity napojami magicznymi, ukąszony zmutowanym pająkiem, albo mieć kasy jak lodu na sprzęt, który podnosi jego sprawność o tysiąc procent. Przy nich wszystkich moja mama wygląda na największą bohaterkę, bo potrafi wstać o 4 rano żeby ugotować zupę na obiad przed pracą. A mój tata bez żadnych super mocy może podnieść pień swojej wielkości i przenieść na drugi koniec ogrodu. Teraz myślę, że w zasadzie to potrzebuje do tego jednak łyku piwa. Kumple powiedzieli, że jestem idiota bez wyobraźni i zupełnie nie umiem się bawić. Mówili też coś o tym, że rzygać się im chce, gdy słyszą takie dyrdymały, ale szybko skończyli, bo Masa poszedł sikać i znalazł w łazience pod wanną pismo.
Były to gołe baby. Same gołe baby muszę powiedzieć, że nie są złe i naszym dziewczynom z klasy dużo jeszcze brakuje do tego typu figury. Niestety Duży przyznał się, że wie gdzie rodzice chowają kasety.
Zapomnieliśmy o wyższości Spidermana nad Batmanem. Trzmiel stanął na czatach w oknie, a Duży zapuścił kasetę. Były tam dwie panie i jeden pan, którzy kotłowali się w łóżku i na stole, dopóki nie przyszedł pan w zbroi, który wszystkich uciszył i zabrał te dwie panie, żeby go rozebrały i opatrzyły rany. Masa w tym momencie poodwracał wszystkie święte obrazki w pokoju, bo uznał, że nie może się skupić.
Potem film zmienił scenografię z średniowiecznej na komiksową. O dziwo zobaczyliśmy swoich idoli: Batmana, Spidermana i nawet Obeliksa, którzy razem zajęli się Falballą. Nie wiemy co się stało potem, gdy dołączyła do nich Kobieta Kot, bo odtwarzacz wkręcił taśmę. Duży był przerażony. Nawet Zielus nie potrafił wyciągnąć kasety, więc atmosfera zgęstniała. Rodzice mieli być w domu w przeciągu pół godziny. Duży zmalał. Cała reszta najchętniej czmychnęłaby do siebie, ale nikt nie miał na tyle odwagi, zresztą nie zostawia się kumpla w potrzebie. Za pomocą patyków do nakłuwania mięsa, widelca i noża udało się nam w końcu wyciągnąć kasetę. Taśma była jednak do niczego. Trzmielu krzyknął, że widzi przyjeżdżającego poloneza Dużego. Ten zupełnie stracił rezon. Latał z tą kasetą po całym mieszkaniu. W końcu dał mi ją do ręki. Wtedy chwycił ją Masa. Trzmielu informował, że polonez szuka miejsca do parkowania. Masa usiadł przy stole i cierpliwie odklejał naklejkę informującą o filmie z kasety. Załapałem. Przyniosłem szybko kasetę Dużego o Spidermanie. Trzmiel mówił, że już idą z zakupami. Ojciec Dużego był doprawdy ogromny. Masa przykleił równo naklejkę z kasety dorosłych na kasetę o Spidermanie. Duży wziął ją i wsadził w ukryte miejsce rodziców. Prawdziwą kasetę zwinęliśmy i wsadziliśmy do plecaka Zielusa. Nie opierał się.
Jak tylko rodzice weszli to pożegnaliśmy się i każdy poszedł do domu.
Nie przyznałem się chłopakom, bo widziałem że zafascynowani są tym filmem dla dorosłych, ale załamałem się. Toż to idioci. Dlatego też postanowiłem nigdy nie dorastać.

Tylko jak?
Stefan W.

P.S. To był najdłuższy okres niepisania. Ale wracamy :)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Majaki

Szanowny Panie,

pierwsze kilka szpadli poszło nadzwyczaj gładko. Duży energicznie machał drzewcem, w pewnym radosnym zatraceniu, którego wtedy nie mogłem do końca zrozumieć. My staliśmy dookoła, patrząc tylko. Niemi - czekaliśmy. Pamiętam jeszcze to dziwaczne uczucie, które mnie wtedy dopadło. Ekscytacja, ale… hamowana przez coś, sam nie wiem, jakby wstyd jakiś. Bo oto z ziemi wyłonić miał się skarb. Cóż innego? I przecież chciałem, rzecz oczywista, żeby było to złoto lub szlachetne kamienie, albo może drogocenny obraz czy chociażby jakaś broń, karabin lub skrzynia granatów. Wiedziałem, że chłopaki też na to czekają – na skarb. Coś, co majaczyło u celu każdej z naszych wypraw, od kiedy nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy w murach szkoły podstawowej. Tyle że właśnie, do tego momentu były to majaki – wytwory naszych dziecinnych wyobrażeń o wielkim, tajemniczym świecie. Teraz mieliśmy stanąć z tymi marzeniami twarzą w twarz i chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, jak duża i ważna jest ta chwila, to coś powstrzymywało mnie od tego, żeby po prostu poddać się temu podnieceniu. Nie byłem już przecież w pierwszej czy drugiej klasie. Mogłem szwędać się z chłopakami po dolinie, ale przecież już nie po to, żeby szukać krasnala na garncu złota. Wiedziałem, że oni czują to samo. Dlatego nikt się nie odzywał. Żaden nie chciał się rozpruć, rzucić czegoś zbyt naiwnego, narazić się na śmieszność. Żaden nie chciał nawet spojrzeć na drugiego, żeby nie wyszło, że ma twarz zbyt napiętą i wzrok niespokojny. Chciałem bardzo, żeby Masa poleciał czymś w swoim stylu, co przebiłoby ten balon nadęty. Śmiech! To by nas wyswobodziło z łańcuchów chwilowego zakłopotania. Masa, o dziwo, milczał jednak. Ja sam już szukać zacząłem w głowie czegoś nonszalanckiego, co zmyło by ze mnie podejrzenie dziecinności, ale nerwy nie pozwalały się skupić i wszystko wydawało mi się głupie lub sztuczne. Ślinę przełknąłem i postanowiłem nie mówić nic, nie wychylać się. Niech Duży kopie, niech wykopie. Niech nam się ukaże to, co Stary ukryć postanowił przed ludzkim okiem. I Duży kopał. Kopał zawzięcie. Pomyślałem, że wstydu nie ma i wierzyć mi się nie chciało po prostu, że Masa nie smagnął go jeszcze żadnym szyderstwem. Nagle na nosie poczułem coś mokrego. Za chwilę na ramieniu i jeszcze na karku.
- W mordę jeża, chyba się teraz nie rozpada? – stęknął Trzmiel, spoglądając w niebo.
Staliśmy tak w kółku nad Dużym, który w dole już siedział prawie po uda i głowy zadzieraliśmy do nieba.
- Ty no, mocniej coraz, ulewa będzie – stwierdził z absolutną pewnością Zielus. - To chyba lipa z tym kopaniem, co? – zwrócił się do Dużego z odzyskaną w jednej chwili swobodą. - No… chyba, że już kończysz? – dodał po chwili z wolna, widząc, że Dużemu jakoś się nie spieszy, co by się z dołu wygramolić – Trafiłeś już na coś? Ej, chłopaki, bo to jest urwanie chmury jakieś. Ja bym się zastanowił, czy nie będziemy mieli problemu, żeby wrócić na ląd – cedził zachrypniętym głosem, trochę jakby z przestrachem, że może na tchórza wyjdzie. Trzmiel, Masa i ja popatrzyliśmy po sobie, ale żaden z nas chyba nie mógł się zdecydować, czy dalsze kopanie to coś, co wypada, trzeba, i to za wszelką cenę, czy może właśnie coś, co tylko dla hecy, od niechcenia i na przekór Staremu. Wiedziałem, że na mnie trochę liczą, że ja niby zawsze taki rozsądniejszy. I oczywiście, pewnie, Zielus miał rację. Lało jak z cebra. W strugach deszczu moja wesoła pomidorowa wyspa szybko zszarzała i wnet wydała się nieprzyjemna i odpychająca. Do tego jeszcze zerwał się wiatr, który zmienił życiodajne gałęzie jabłoni w kostropate, czarne badyle, kołyszące się złowrogo na wszystkie strony. Trzeba było się zbierać, ale widziałem, że Duży nie patrząc na nas już wcale, znowu zabrał się za kopanie. Z sekundy na sekundę było mu jednak coraz trudniej, bo woda natychmiast znalazła drogę do zagłębienia, rozmiękczyła grunt i zmieniała ziemię w jedną błotnistą masę. Zielus, podenerwowany tym naszym milczeniem, postanowił zagrać w otwarte karty:
- Zabawa zabawą, ale czy wy macie po pięć lat?! Jak Stary tu coś ukrył, to jego sprawa. To i tak nie wasze. Co wy, okradniecie go, czy jak? Zresztą cholera wie, co to. Pewnie gówno jakieś i  tylko czas na to tracimy.  - No właśnie, cholera wie co, dlatego się chcemy przekonać. A ty co, już peniasz? – odparował Masa, chyba po prostu z wrodzonej przekory.
- Nie pierdziel, on ma rację. Najwyżej tu wrócimy innego dnia. Jak deszcz nie ustanie i woda na rzece się jeszcze podniesie, to będziemy w czarnej dupie – Trzmiel jakby wracał do swojego naturalnego stanu permanentnej paniki.
- Kolega ma rację. To nie miejsce na zabawy – dziwny, niski głos uderzył w nas jak lodowata fala i zmroził krew w żyłach. Zielus wydał z siebie stłumione „Łaaa!” i prawie się przewrócił, a pozostałym też nie wiele brakowało, żeby w przestrachu absolutnym czmychnąć stamtąd, jak najdalej. Tyle, że nie było gdzie uciekać. Z zarośli prosto w naszą stronę podążał potężny mężczyzna. Nikt inny, jak tajemniczy znajomy Starego. Szedł równym krokiem, jakby nigdy nic. Patrzyłem na niego w zupełnym osłupieniu. Miał na sobie tylko spodnie, a zwinięta koszulka i buty związane ze sobą sznurówkami, zwisały przerzucone przez lewe ramię. Wydało mi się głupie to, że wcześniej pomyślałem o nim jak o grubasie. Faktycznie miał może brzuch, ale teraz sprawiał bardziej wrażenie jakiegoś mocarza, drwala może. Był wielki, przynajmniej o głowę wyższy od mojego ojca – który przecież też mały nie jest – z szerokimi ramionami i długimi łapami, jak u niedźwiedzia. Przez chwilę zakołowało mi się w głowie i mało brakowało, a ze strachu zwróciłbym drugie śniadanie. Mężczyzna stanął przy nas, spojrzał na dół, na Dużego, rozejrzał się po naszych bladych twarzach i zarządził:
- Do łodzi. I czekać tam na mnie – odstał chwilę, obserwując, jak  ruszamy w stronę brzegu, po czym wyciągnął rękę do Dużego w geście, który nakazywał oddanie szpadla. Po przejęciu narzędzia, kiwnął głową w naszym kierunku, tak żeby Duży nie miał wątpliwości, gdzie ma podążać, a sam wskoczył do dołu. Idąc w stronę łodzi, za plecami słyszałem tylko głuche, miarowe uderzenia. Ich częstotliwość wskazywała na to, że mężczyzna kopał ze dwa lub trzy razy szybciej niż Duży.

Przez dłuższą chwilę staliśmy na brzegu w oczekiwaniu, co będzie dalej. Masa zaproponował po cichu, że może by tak wskoczyć do łodzi i uciekać z tej wyspy, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować, żeby złamać rozkaz wielkoluda. Duży pozostał z boku i w ogóle nie brał udziału w dyskusji. Gapił się w wodę i był… naburmuszony. Tak, to jest odpowiednie słowo. Przez chwilę wydał mi się jakiś mniej straszny, a może nawet trochę żałosny. Myślę, że musiał jakoś wyczuć, co mi do głowy przychodzi, bo w jednej chwili przeszył mnie wzrokiem i już wiedziałem, że między nami to jeszcze nie koniec.

Po jakiś czterech minutach pojawił się znajomy Starego. W ręku niósł niezbyt duże zawiniątko. Mogło to być jakieś pudełko lub szkatuła, ale nic więcej nie dało się stwierdzić poprzez warstwę brudnych szmat. Mężczyzna dostrzegł oczywiście, że każdy z nas  próbuje prześwietlić wzrokiem to tajemnicze „coś” i mogę przysiąc, że przez ułamek sekundy dostrzegłem na jego kamiennym obliczu jakąś drwinę lub po prostu rozbawienie. Nie zamierzał jednak nic tłumaczyć bandzie szczeniaków. Wsadził nas na łódkę, sam zasiadł przy wiosłach i za parę chwil byliśmy już w zaroślach nieopodal portu. Ani podczas przeprawy, ani już na brzegu nie odezwał się słowem. Przycumował tylko łódkę do jakiegoś wystającego z ziemi korzenia i poszedł w swoją stronę. Żadnemu z nas też jakoś nie przyszło do głowy, żeby go zagadywać, czy też iść jego śladem. W nastrojach zupełnie nijakich ruszyliśmy w stronę miasteczka. To znaczy ja, Zielus, Masa i Trzmiel. Duży jakby zapadł się pod ziemię.

Na początku byliśmy cicho, jakby każdy chciał sobie poukładać w głowie, co i jak. Zaraz jednak któremuś wymsknęło się na głos:
-Myślałem, że się obsram, jak on się pojawił.
I zaraz zaczęły się śmiechy i poszło dalej: „Ale co tam było?”; „A kto to jest?”; „Powie Staremu?”; „Powie starym?”; „Przypłynął po zawiniątko, czy po nas?”; „Wpław!”; „Olbrzym!”; „Wielki!”; „Widziałeś te łapy?”; „To zbir jakiś”; „Morderca?”; „Myślałem, że nas potopi!”; „I ja!”.
I znowu śmiech i humory nam wróciły nawet trochę. Kiedy na skarpę się wdrapywaliśmy, to i deszcz przestał padać, a zza chmur wyjrzało słońce.
-Ale dziwnie gadał, nie? – zauważył Trzmiel.
-Ta, dziwny akcent, trochę jak jakiś Rusek – dodałem. I jakby mnie coś olśniło. Ja go znałem przecież! To znaczy, nie zupełnie znałem, a nawet nie znałem w ogóle, ale już raz go kiedyś widziałem. Na podwórku u mojej koleżanki z sąsiedztwa. Jak mogłem o tym zapomnieć?! Ojciec powiedział mi wtedy, że to Jugol. Że przyjechał do Polski, bo ma żonę Polkę i dzieci ma, a u nich teraz wojna w Jugosławii. Ale nie przyglądałem mu się za dobrze, bo co mi tam jakiś Jugol, nie? I co tam wojna? W Jugosławii? No i zapomniało się. Sam nie wiem czemu, postanowiłem nie mówić chłopakom, o tym moim objawieniu. Zresztą – po co? Było po sprawie. Na wyspie nic już nie zostało. Niedoszły skarb rozpłynął się w tym małym potopie. Wielki facet zabrał, co jego i zniknął. Tyle z tajemnicy. My mieliśmy popołudnie pełne wrażeń i przygodę na miarę klawych czwartoklasistów, ale tu już przecież szósta klasa w rozkwicie. Czekały na nas „poważne” sprawy. Prawdziwe. Im trzeba było stawić czoła. 

***

Ja tylko dodam, że to przez Pannę J. to opóźnienie oczywiście i przez mojego szefa, i pracę, i brak drugiego laptopa, i przez poranne wstawanie, i obowiązki, i oczywiście nie ma tu nawet odrobiny mojej winy. Niech Pan wie. No.


A w ogóle, to chyba nie możemy teraz na Fandze ciągnąć tej bajki tak w nieskończoność? Może wrzucimy ją gdzieś w drugie miejsce, a tu znowu będzie swobodny ekshibicjonizm i pokątne filozofie? Hę?

Paweł D.

środa, 19 marca 2014

Wyspa pomidorowa

Szanowny Panie,

no nie miałem wyjścia, bo te strzelanie z kapiszonów tak mną zawładnęło, że po prostu straciłem rachubę czasu. Zresztą, czas jest tak dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, że nie ma co się nawet zastanawiać. Jak to możliwe, że godzina lekcyjna, czyli nie pełna, trwa zawsze tak długo, a podwórkowe ganianie, na które zazwyczaj z zegarkiem w ręku mam trzy bite godziny, tak krótko? Bardziej odpowiednią miarą czasu od wskazówek zegarka są dla mnie rodzicielskie nawoływania do odrabiania lekcji. Ustaliłem z chłopakami, że za pierwszym krzykiem, to nie ma nawet co przerywać zabawy, za drugim to już trochę naciąganie liny cierpliwości, więc warto odkrzyknąć, że już się słyszy. Trzecie nawoływanie to poważna sprawa, bo zwykle wiąże się z wyjściem szanownego tatusia na podwórko. W takich chwilach, lepiej się pośpieszyć. Co poniektórzy, jak na przykład Zielus, to zaiwaniają w try miga na hawirę, bo inaczej pas idzie w ruch. Ja się nie boję dopóty, dopóki moja mamusia nie zacznie krzyczeć. Wcale jej nie trzeba pasa, po prostu moralnie przegrywam z jej rozumowaniem popartym logicznym argumentowaniem. Idzie mi tu o szlaban na każdą dziedzinę życia i obowiązkowe spożycie mdłego szpinaku oraz gorzkiej cykorii, w wypadku nagięcia jej cierpliwości do granic wytrzymałości. Tymczasem jednak kapiszony. Chłopaki popalać sobie mogą do woli, Trzmiel pić EB pod spożywczakiem z pryszczatymi ósmoklasistami, a dziewuchy wdzięczyć się do kogo chcą, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna... kapiszony. Rzucanie w mur, pod nogi przechodniów, oklejanie nimi piłek wuefistów, straszenie pod oknami z polskiego to tylko z miejsca przychodzące mi do głowy formy zastosowania tego wynalazku. Odkąd Jałek odkrył, że patronka naszej budy, święta Róża z Limy ma nie tylko pod opieką kwiaciarki, ale także Indian, zastosowanie kapiszonów stało się po prostu zwyczajnie nieodzowne. Aaa... Co to się działo, gdy prowadziliśmy wojny między Apaczami, a Indianami Hopi, gdy Irokezi weszli tydzień temu do walki pod przywództwem Trzmiela, to od wybuchających kapiszonów zrobił się taki swąd, że przyjechały chłopaki z Ochotniczej Straży Pożarnej. Co się nagadali to ich, ale że pozwolili nam posiedzieć w wozach, to już przeszło do historii. A ku zdumieniu wszystkich, a moim szczególnie, okazało się, że lizus Waflak wszystkich ich dobrze zna, bo od początku wakacji chodzi tam i czyści sprzęt, tylko po to, aby pobawić się w strażaka. Cwaniak jeden nawet nie zająknął się, a przecież mimo mojej najszczerszej niechęci do niego, to nie jeden dzień się wyganiałem z nim latem, bo ani on, ani ja przez większość wakacji nie wyjeżdżaliśmy. W związku z letnią nudą często łaziliśmy do portu. Byłyby to zwyczajne nasze wędrówki, gdyby nie wyjątkowo niski poziom Wisły. Dzięki temu o suchej nodze można było przejść na pomidorową wyspę. Oczywiście, że Waflak nigdzie ze mną nie poszedł, bo to tchórz i łazęga, ale ja dwa razy polazłem tam, by najeść się smacznych, dziko rosnących malinówek. I taki też miałem zamiar wczoraj, gdy dołączył do mnie Masa, Trzmielu i Zielus. Obiecałem im na słowo honoru, że nie ma lepszych pomidorów na Ziemi niż te z wyspy pomidorowej.
Nasze miasto było polską stolicą szklarni, więc nie tylko kwiaty, ale i pomidory były pod szczególną opieką całego lokalnego społeczeństwa. Szklarnie wypierały sady jabłczane i odwrotnie, sady jabłczane wypierały szklarnie. W zasadzie nic innego tu nie było: sady i szklarnie. A wszystko w dolinie okalane wolno płynącą, ale niebezpieczną Wisłą. Od dziecka chowany byłem w atmosferze szacunku dla badylaków, więc podpieranie słów honorem w tym wypadku, nie było rzucaniem ich na wiatr.
Sam port składał się z uzbrojonej betonem zatoczki, a w niej porzuconej przez ekonomiczną nieopłacalność wyciągarki piachu. Do niej to ściągały, odkąd sięgam pamięcią, wszystkie pokolenia naszej małej miejscowości. Można było tam wejść, pogmerać przy wajchach, powciskać ostatni guzik i poudawać pracę. Wyciągarka umocowana była na fest do barki, którą kiedyś wypływała na środek rzeki. No więc to miejsce było często także pirackim okrętem, parowcem na Missisipi, wodnym jaszczurem, dzielnym żaglowcem.
Żeby dojść do wyspy pomidorowej trzeba było pójść trochę w górę rzeki, przebić się przez przyrzeczne chaszcze i odnaleźć duży kamień, który kiedyś pokazał mi ojciec. To było chyba jego ulubione miejsce, bo gdy mnie tu zaprowadził wydawało się, że zdradza mi największą swoją tajemnicę. Z tego kamienia widać było wyspę, która skryta za winklem, była niedostrzegalna z punktu widzenia portu.
- Kurna Olek! - powiedział Masa
- Cerowaty worek - dokończyłem.
- Co ty gadasz? - Trzmielu i Zielus przypatrywali mi się dziwnie.
- A tak zrymowałem. - Odpowiedziałem i tak jak Masa zmartwiłem się faktem, że Wisła, odkąd zaczęła się szkoła, znacznie przybrała i moja ścieżka już nie istnieje. Wyspa była trochę na lewo, o zaledwie dwadzieścia metrów od brzegu, ale teraz bez łódki nie było mowy o dotarciu do niej. Woda sięgała już prawie kamienia, który zazwyczaj był granicą zasięgu rzeki,
Staliśmy jak głupi patrząc na wodę i rozpatrując na głos, czy jest opcja dotarcia. Pomysł był taki, żeby przejść, bo woda nie może być głębsza niż do pasa, ale sprawa padła, gdy Zielus opowiedział nam o swoim kuzynie co to wlazł do wody na Mazurach i utopił się tak po prostu. Wtedy to znudzony Trzmielu, że też musiał z nami pójść, zaczął w piachu szukać kamieni do rzucania i w trzcinach natrafił na przywiązaną łódkę, wyciągniętą porządnie na brzeg.
- Chodźmy - usłyszałem Dużego i zadrżałem na dźwięk jego głosu. - Skorzystamy z łódki i popłyniemy do tej cholernej wyspy, a tam spróbujemy tych pomidorów.
Jak się on tu znalazł, nie mam pojęcia, ale nic nie mówiłem. Duży miał posłuch u chłopaków, mimo że się go bali. Wyciągnęli łódkę, w której odnaleźli wiosła. Masa chwycił jedno, Trzmielu drugie, Zielus stanął na dziobie a Duży usiadł przy sterze. Ja sam siedziałem tuż obok i nie wierzyłem własnym oczom, że ukradliśmy komuś łajbę i płyniemy na parszywą wyspę. Jak się okazało nie było to trudne i po chwili zrywaliśmy wszyscy pomidory. Wyspa od strony Wisły miała fajną plażę, na której można byłoby rozpalić ognisko, gdybyśmy przywieźli łódką trochę drewna. Nad gęstymi krzakami pomidorów, na środku wyspy królowała jabłoń, ale za to z niesmacznymi owocami. Siedzieliśmy tak pod drzewem, gdy z brzegu rzeki usłyszeliśmy skrzekliwy głos Starego, tłumaczącemu komuś, że już niedaleko. Przypadliśmy do ziemi i skryci zza krzakami obserwowaliśmy jak Stary, Calineczka i jakiś wielki facet o przykrótkiej koszulce, z której wypadał przyduży brzuch stali obok kamienia i przeczesywali szuwary.
- Nie ma!
- Może rzeka wzięła - powiedział grubym głosem tłuścioch.
- Aż tutaj? Niemożliwe! - Stary pokazał miejsce, w którym do niedawna stała łódka.
- No to ktoś rąbnął. Są nawet ślady.
Na szczęście Duży kazał chłopakom schować łódkę w krzakach, tak że z brzegu nie można było jej dostrzec.
- Chyba jakieś dzieciaki. Jeszcze wczoraj tu była - zaskrzeczał Stary.
- To tylko dowód na to, że niepotrzebnie zakopaliśmy to na wyspie. Nie jest tam bezpiecznie, zresztą nie dało się kopać głęboko, bo woda. - miałem wrażenie, że facet patrzy na mnie. Już chciałem wstać i przyznać się, co by nas pewnie nic nie kosztowało, ale Duży mnie przytrzymał.
- Siedź tutaj - jego ręce przygniotły mnie do ziemi.
- Musimy skołować drugą łódkę - usłyszeliśmy z brzegu. - I to jeszcze dzisiaj.
Stary, gruby i Calineczka poszli śpiesznie w stronę miasta, a my zostaliśmy. Nikt nic nie mówił, tylko Trzmielu podszedł do łódki i z jej dna wyciągnął dwa szpadle, które leżały tam przykryte szmatami. Zielus i Masa ruszyli dookoła wyspy, a ja pod jabłoń. To chyba Duży nakazał mi wleźć na drzewo i rozejrzeć się dookoła. W gęstych krzakach pomidorów od razu zobaczyłem wykarczowaną dziurę.
- Tam! - Krzyknąłem. Po chwili byliśmy wszyscy na niewielkiej polance, w której naruszona była ziemia. Trzmielu miał w ręce szpadle.
- A może byśmy...? - zacząłem, ale Duży nie pozwolił skończyć, że lepiej zostawić to coś w spokoju. Chwycił łopatę i zaczął kopać.

Stefan W.

poniedziałek, 3 marca 2014

Zawrót głowy

Szanowny Panie,

nie uwierzyłby Pan nawet w mojego pecha. Byłem już na drzewie - drugim od płotu - kiedy noga nieopatrznie wybrała gałąź zbyt drobną i do tego wyschniętą. Trzask tylko usłyszałem i ciało runęło w dół. Lot w kierunku ziemi okazał się krótki, prawie niezauważalny, a upadek nawet nie taki bolesny, jak mógłbym zakładać. Czułem tylko swój prawy bark i prawe kolano, które zdarte było aż do krwi. Zdziwiło mnie to nawet, bo przecież w sadzie Starego wszędzie rosła bujna trawa. Nie było jednak czasu nad tym rozmyślać. Pies... - kołatało w głowie - Pies! Spojrzałem w górę. Calineczka właśnie wychyliła zza rogu domu swój olbrzymi, czarny łeb i tylko formalnością było to, aby spostrzegła intruza. Serce zaczęło bić mocniej. Chociaż mocniej, to brzmi zdecydowanie za słabo. Waliło jak szalone. Już byłem na nogach, już pędziłem przed siebie. Oby szybciej, oby do płotu. Nie oglądałem się za siebie, tylko jednym susem wskoczyłem na wysoki parkan. Jak to dobrze, że miałem w tym wprawę - sekundę to nie trwało, a już byłem po drugiej stronie. Tylko gdzie się podziali moi kumple? Trzmiel? Piechlak? Mógłbym przysiąc, że byli za mną, kiedy wdrapywałem się na pierwsze drzewo. A teraz nic - ni widu, ni słychu. Dysząc ciężko, spojrzałem na ogromne cielsko przewalające się po stronie ogrodu Starego. Poczułem jak żołądek mi się kurczy. Słyszałem sapanie bestii. Dudniące, miarowe. Była tak blisko. Zaledwie z metr lub dwa ode mnie. W głowie aż szumiało. Nie chciałem, a raczej nie mogłem spojrzeć w czeluści jej bezdusznych ślepi. Obróciłem się w stronę szkoły i począłem człapać w jej kierunku - oby jak najdalej od domu Starego i tego piekielnego cerbera. Wciąż oszołomiony i obolały dreptałem przed siebie, zastanawiając się, gdzie wyparowały chłopaki, gdy znów usłyszałem warczenie. Jakoś zbyt blisko... tuż za mną. Nie zdążyłem się nawet w pełni obrócić, kiedy jakiś cień mroczny spadł na mnie i potężny chwyt ujął moje ramię lewe. Wielki łeb. Paszcza! Ogromna! I kły - lśniące bielą, siejące grozę...

-Ej! Wstawaj. Kuwa! Co ci jest? - usłyszałem nad głową znajomo brzmiący głos. Otwarłem jedno oko, tylko po to, aby stwierdzić, że to Jałek siedzi nade mną i potrząsa mną w górę i w dół, trzymając moje ramiona w żelaznym uścisku. Nie miałem za bardzo siły, żeby mu odpowiadać. Zresztą sam za bardzo nie wiedziałem, co się stało. Otwarłem oko drugie, a w moim polu widzenia pojawił się też Marek i Zielus.
-Co mu się stało? Żyje? - dopytywał Zielus swoim skrzypiącym głosem.
-No biegł po prostu, jak wszyscy, i nagle jak koziołka wywinie! I przytomność stracił chyba. A bani to sobie nie rozwalił? - Masa zwrócił się do Jałka, który był tuż nade mną.
-Kułcze, chyba nie. Kłwi nie widzę. Ty! Kuwa, wszysko gła? - i potrząsać zaczął mną ponownie - chyba nawet jeszcze mocniej niż poprzednio, co muszę przyznać, nieco mnie już zirytowało.
-Gła, gła! Turlaj dropsa, lamusie! - wystrzeliłem bezmyślnie w przypływie rozdrażnienia. Jałek zrobił oczy jak  pięć złotych. Puścił mnie natychmiast, tak że opadłem spokojnie na ciemny żwir szkolnej bieżni. Widziałem, jak jego twarz zmieniać się zaczęła. Wyraz pierwotnego zaskoczenia zastąpił grymas złości, a do tego czerwony się zrobił jak rak. Z boku dobiegł mnie chichot Masy i Zielusa, a to pozwoliło mi zrozumieć, że mój występek nie ujdzie mi na sucho. W jednej chwili wielka pięść Jałka spadła na moją facjatę i bezpardonowo rozkwasiła mój biedny nos. Chichoty ustały.
-Co się patrzycie? Nic mu nie będzie. Zabiełamy się.
No i poszli.

Wylegiwałem się zatem w pełnym słońcu wrześniowego popołudnia na obrzeżach szkolnego boiska z rozkrwawionym nosem, zdartym kolanem prawym i obolałym barkiem. Nie miałem nawet żalu do Jałka. Przecież w zasadzie chciał mi pomóc. Mój  błąd. Moja głupota. Cóż miał chłopak zrobić? Przecież lamusem nie był, o czym zarówno on, jak i ja dobrze wiedzieliśmy. Gdyby jeszcze świadków nie było, to może i by odpuścił. Ale tak? Wyjścia przecież innego nie miał. Może zresztą i dobrze się stało. W końcu miałem chwilę spokoju, żeby rozejrzeć się w swoim położeniu. Tak w ogóle to na tej ziemi znalazłem się dlatego, że razem z Jałkiem, Zielusem i Masą mieliśmy zaliczać po lekcjach bieg na tysiąca, bo nie zrobiliśmy tego rano. Dziwnym trafem wszyscy czterej spóźniliśmy się na pierwszą lekcję, na której właśnie był ów test możliwości kondycyjnych młodzieży szkolnej ze zbioru zamkniętego chłopców z klasy szóstej B. No ale nasz wuefista popołudniu doszedł chyba do wniosku, że ma coś lepszego do roboty, bo w końcu przyszedł i kazał nam biec tego tysiąca, ale nie na zaliczenie tylko tak za karę, że niby z pierwszej lekcji uciekliśmy specjalnie - na co niezbitych dowodów przecież nie miał. Po czym poszedł sobie, ale zostawił Waflaka, żeby nas pilnował i doniósł, jeśli ewentualnie postanowimy się ulotnić. No to i biegliśmy, bo było wiadomo, że pupil faktycznie by doniósł i nawet sensu nie było z nim dyskutować. Kiedy mordowałem już tak chyba sześćset któryś tam metr, nagle coś się ugięło, rzeczywistość się zakotłowała i czarno się zrobiło, a później to już sam Pan wie...
Jak tak leżałem, to brało mnie przekonanie, że ten zawrót głowy to nie tylko tak z upału. W głowie mi ostatnio się mieszało, jak w tyglu jakimś. Dziwnie rozpoczął się dla mnie ten rok i nie zapowiadało się, żeby szło ku lepszemu. Najpierw się okazało, że wszyscy kumple palić zaczęli przez wakacje, chociaż wcześniej przecież nie palili. Nawet Waflak, a przecież Waflak to leszcz, na co dowodów mógłbym znaleźć przynajmniej sto. No i w związku z tym ten Zakątek, którego w zasadzie nawet nie pamiętałem z zeszłego roku, a który teraz, ni z tego ni z owego, stał się centrum naszego życia międzylekcyjnego. Druga sprawa dotyczyła Trzmiela. Jeszcze przed wakacjami był klasowym chłopcem do bicia, gdy jakoś z tydzień temu wyszło na jaw, że ma kolegów z innej szkoły i do tego ósmoklasistów. Sylwia widziała ich podobno razem w klubie bilardowym, a potem pod sklepem, jak pili EB z puszki. Niby nic, a jednak zaburzyło to jakiś odwieczny porządek rzeczy i spokoju mi nie dawało. Do tego cały ten galimatias ze Starym i tą jego Calineczką. Co mu do głowy strzeliło? Naprawdę chciał naszej krzywdy? Chłopaki się zawzięli, że coś z tym trzeba zrobić. Ja wyłamywać się nie chciałem, ale miałem złe przeczucia, co do tego psiska. No oczywiście i w centrum tego wszystkiego sprawa Dużego, którego przecież nawet nie powinno tu być, ale nie dało się ukryć, że jednak był, a raczej bywał. Pojawiał się, jak spod ziemi, kiedy najmniej się tego spodziewałem, po czym równie tajemniczo znikał. Jak chociażby wczoraj na tym porcie...

Paweł D.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Poznajcie Calineczkę



Szanowny Panie,

jak Duży nie pokazywał się to szkoła była całkiem znośna. Zwłaszcza te miejsca, o których nauczyciele doskonale wiedzieli, ale jakimś dziwnym trafem nigdy się nie pojawiali. Mówię tu o Zakątku. Składzik, do którego klucze mieli wuefiści, doskonale zasłaniał róg szkolnego boiska. W ten sposób, że ciekawscy belfrzy nie mogli spojrzeć na to co dzieje się w tym miejscu, a my jak na dłoni, widzieliśmy całość szkolnego obejścia. Poczucie bezpieczeństwa i świadomość odosobnienia sprawiały, że chętnie sięgaliśmy po papierosy tzn. oni sięgali, bo ja nie miałem odwagi. Braterska więź, a może raczej chęć przypodobania się grupie, strach przed byciem outsiderem, sprawiały że chodziłem razem z nimi do Zakątka. Nie ograniczałem się jedynie do obserwacji pierwszych kroków w życiu nałogowców, ale także jawnie przyczyniałem się do ukrywania śladów zbrodni jaką popełniali. Przede wszystkim skoro nie paliłem, miałem wyczulony węch na papierosy. A zatem gdy kończyła się najdłuższa przerwa, Waflak, Piechlak, Michalak a nawet Trzmiel chuchali mi prosto w mój duży, a wtedy jeszcze mały rzymski nos, a ja oceniałem czy czuć papierosy, czy jeszcze jedną gumą muszą zasłonić smród tytoniu. Nie muszę chyba mówić, że często z czeluści jam ustnych moich kolegów biła woń trawionej kiełbasy, albo kotleta schabowego z ziemniakami i pietruszką. Nie skarżyłem się jednak na rolę testera, a raczej cieszyłem, że mogę razem uczestniczyć w nielegalnych wyprawach. Co prawda traciłem apetyt i rodzice po miesiącu odkrywali w moim plecaku zapasy spleśniałego chleba z warzywami i wędliną. Przyznam się po latach, że nad smaczne kanapki przekładałem wtedy kolorowe towary ze sklepiku szkolnego, a zwłaszcza chipsy. Paczka solonych, albo paprykowych z ukrytą wewnątrz zabawką, a czasem złożonym w kwadracik banknotem była marzeniem wszystkich w mojej klasie. Gdy kogoś stać było na kupienie, za 2 złote małej torebki, nie miał wyjścia musiał się podzielić z resztą klasy. Rzeźnik, nasz klasowy grubasek, kiedyś ukrył się z chipsami w kiblu. Odkrycie jego nie koleżeństwa skończyło się bitką, którą uskutecznił Duży. Nikt, prócz dziewcząt, których nasze sprawy zupełnie nie interesowały, nie odważył się zataić przed towarzystwem nawet najmniejszej paczki chrupek. Nie było to w guście.

Zakątek oddalony był od Budy o boisko szkolne, ale powrót po papierosie dokonywał się zawsze jakimś zakolem. Czyli zamiast przejść prosto, po bożemu, na wprost przez piłkarskie klepisko, my szliśmy wzdłuż najdłuższego boku, a potem od drugiej strony za bramką. Takie obejście miało ten dodatkowy atut, że mogliśmy podrażnić Starego. No cóż mogę powiedzieć? Przecież Stary mógł zawczasu zorientować się, że posiadanie domu z ogrodem tuż obok terenów szkolnych nie jest najlepszym miejscem na dożywanie ostatnich lat życia. Może kiedyś był spokojnym młodzieńcem, wziętym przystojniakiem, który uganiał się za kobietami? Może miał nawet dzieci? Wnuków mieć nie mógł, bo wszystkie wykopane na jego teren piłki zostawały oddawane, ale pocięte. Nie pomagały rozmowy z potężnym Bielewskim, który uczył nas kultury fizycznej, ani nawet Dyrektora nic nie wskórała. W efekcie o zwycięstwie piłkarskim nie decydowały umiejętności, ale obstawienie odpowiedniej bramki. Nikt nie chciał kopać, ile fabryka dała, w stronę bramki, za którą było podwórko Starego. Zazwyczaj drużyna, która atakowała na przeciwną, częściej trafiała gole, a zatem wygrywała. To wszystko sprawiało, że chętnie mściliśmy się na Starym, ale jabłka z jego jabłoni nie miały nic z zemstą wspólnego. Po prostu nam bardziej smakowały. W tym miejscu szkoła też miała swoje drzewa owocowe, ale tych psiaków nikt ruszyć nie chciał. Gniły więc na ziemi. Każdy jednak wymyślał swój sposób, aby sięgnąć po dary z drzewa sąsiada. Muszę się Panu przyznać, że lubiąc się wspinać, byłem w tej konkurencji szkolnym mistrzem.

Oczywiście było tak, że owoce z gałęzi, które wisiały nad terenem budy oraz te które można było sięgnąć tuż za płotem, były dawno wyjedzone. Wyczynowcy, tacy jak ja, musieli nie dość, że przejść przez płot, to jeszcze gałęziami, nie dotykając podwórka przejść z drzewa na drzewo. Czym głębiej się człowiek zapuszczał, czym bliżej domu Starego tym zyskiwał w oczach kumpli. W ogólnej kwalifikacji byłem na pierwszym miejscu, odkąd doszedłem do czwartego drzewa od płota, czyli trzeciego do domu. Nie zdradziłem, że rano zauważyłem Starego jak wsiadał w pociąg do Warszawy. A zatem pewny byłem jego nieobecności. Oczywiście, mógłbym dzięki tej wiedzy zaszaleć i wleźć pod same okna, ale uznałem, że nie wolno w życiu przesadzać, a zresztą wydałaby się nieobecność właściciela niewielkiego sadu. Stary mimo, że stary i ledwo chodzący, miał świetne wyczucie, słuch i wzrok. A także pamięć do rozkładu naszych lekcji. Za paskiem nosił niewielką procę, którą cudownie strzelał do ptaków, a i denerwującej go młodzieży czasem się oberwało szybko lecącą szyszką. Tym razem tylko przechodziliśmy obok, z nadzieją, że Stary wygrzewa kości we wrześniowym słońcu.
- Dzień dobry panu – krzyknął Trzmiel, który zwykle wyrywał się do zagadywania.
- A co w nim takiego dobrego? – Burknął Stary. Dzień był na tyle ciepły, że szkolny sąsiad hasał bez koszulki. Drapał się po obwisłej, obsianej plamami skórze, aż dosięgnął pępka, w którym zaczął dłubać. Podszedł taki krzywy, ledwie stąpający, pod sam płot i przypatrzył się z uwagą naszym twarzom. Masa podczas lata nabawił się trądziku. Widok ten bardzo rozbawił Starego, więc powiedział – Na twoim miejscu chłopcze nie pokazywałbym się w szkole. Wyglądasz jak moja dupa dwadzieścia lat temu.
- Musiał mieć pan zajebistą dupę – Masę niewiele rzeczy mogło wybić z równowagi, ale odkąd pojawił się z pryszczami, zaczął być trochę drażliwy.
- Zajebista to jest ta satelita na twoim nosie. Od ciśnienie aż pulsuje – Stary wskazał wykrzywionym palcem kulfona Masy. – No ale dość o twojej wątpliwej urodzie, jeszcze sobie popłaczesz w domku. Dobrze, że przyszliście chłopcy.
- A czemu? – to zapytałem ja. Podobała się mi myśl, że Stary mnie zapamięta. Chciałbym aby wiedział, że to ja kradnę jabłka z najdalszych drzew jego sadu. Że to ja jestem odpowiedzialny za jego bezsenne noce. Bardzo lubiłem uważać siebie za kogoś wyjątkowego. Stary mówił, przyglądając się Masie i jego pryszczom.
- W tym roku mam dla was niespodziankę – Zagwizdał. – Zainwestowałem w strażnika moich jabłoni, a i po piłki już nikt się tu nie włamie, gdy mnie nie będzie. – W tym momencie do nogi Starego podbiegł wielki rottweiler, który na widok chłopców zaczął zaciekle ujadać. – Poznajcie Calineczkę.
Odskoczyliśmy od płotu, gdy Calineczka rzuciła się przednimi łapami na siatkę i rozwarła paszczękę. Z przerażeniem odkryliśmy w jej czeluściach dwa rzędy zębów. Wściekła ślina wylądowała na naszych twarzach, a ujadanie niemal zagłuszyło szkolny dzwonek. Pędem pobiegliśmy do budy, za plecami słysząc psa i chichot jego właściciela.
- Nie daruje gnidzie – powiedział Masa, gdy już wchodziliśmy na lekcję biologii.
- Trzeba będzie jakoś Starego przytemperować – odpowiedział za moimi plecami Duży. Na dźwięk jego głosu, skurczyłem się w sobie.

Pozdrawiam
Stefan W.