Szanowny Panie,
i to jest właśnie najdłuższy okres niepisania, no! Było już tyle okazji. Tyle razy mówiłem - o, to dziś! A może dziś? A może i nie mówiłem. Wypisuje mi Pan te esemesy, na imprezach rodzinnych mnie Pan ignoruje, na ściankę mnie Pan nie wyciąga. Dobrze, zatem. Oto jestem znowu.
No i napiszę Panu oczywiście, co to się zdarzyło, a jakże. To przez Dużego i Jugola, no i całą tę historię z wyspy, którą z palca wyssałem. No tak - kłamstwo, kłamstwo. Wierutne. Paskudne. Gruba ściema. A nawet i nie. Ech, żeby gruba. Marna ściema. Ja już nie mówię o faktach, bo co też ja pamiętam z tych zamierzchłych czasów. Ale chociażby wrażenie - żeby ktoś uwierzył. A tak, sam bym sobie nie uwierzył. Pomyślałby Pan, że kiedyś, zresztą wtedy właśnie, mówiono na mnie Pinokio?
Trudno mi sobie przypomnieć, od czego to się właściwie zaczęło. Chyba ktoś mnie przyłapał po prostu na tym, jak się z prawdą minąłem. Zakładam, że nie było to coś poważnego. Pewnie coś wyolbrzymiałem albo karmiłem otoczenie historyjkami typu "A jeden mój kumpel to...". Później znowu mnie ktoś nakrył, że może coś o tym, a co to mój ojciec niby. Kilka prawd ogólnych o świecie, co to na miano prawd niczym sobie nie zasłużyły. No i proszę. Pinokio jak się patrzy. No i z tego co pamiętam, to jeszcze jakoś o nazwisko się otarło. Wie Pan, że drewniany Pinokio, czy jakoś tak... dzieciaki zawsze jakiś punkt wspólny znajdą.
A pamięta Pan, jak to wrócił z Ameryki Południowej w zeszłym roku i obiecywał, że będzie już zawsze mówił prawdę? Wtedy to mi się trochę niedorzeczne wydawało, fakt. Z drugiej strony to Pan przecież pisze, więc chyba i racja, że od fałszu musi Pan się trzymać z daleka. Ale udało się? Podąża Pan za tym?
Ja, jak byłem drewnianym Pinokio (Pinokiem), tak pozostałem. Chyba. Bo z kłamstewkami najgorsze jest to, że zacierają obraz rzeczywisty. Chociaż może po prostu upiększają, ozdabiają, ubarwiają? O! Widzi Pan, ja to już nigdy nie mam tak, żeby coś widzieć wyraźnie. Żeby był kontur i żeby można było stwierdzić: "Oto koń. Koń jest biały". Zawsze się mydli. Koń się zamydla. Szary. Bury. W ciapki-srapki. Czy mówię jak jest? Ale jak jest? Jakby Pan mi powiedział, że żyję w Truman Show, to może bym i nie uwierzył, ale od czasu do czasu szukałbym statystów, próbował zajrzeć za dekorację. Przecież wszystko jest prawdopodobne, czy tak?
Otóż Jugol faktycznie żył. Myślę, że żyje do tej pory. Wielki był i wujem mojej koleżanki z sąsiedztwa też był. A w zasadzie był mężem jej ciotki. Z tego co wiem, to uciekł przed wojną. Zawsze mnie tylko zastanawiało, czy sam chciał, czy może tylko dla rodziny to zrobił. Dwóch małych synów mieli. Bo, wie Pan, tu łaził po ulicach trochę jakby bez sensu i popijał. Widywałem go czasem z rana, jak chwiejnym krokiem przemierzał nasze chodniki. Twarz miał zmęczoną, oczy nieobecne i zawsze zarost kilkudniowy. Może wolałby zostać i walczyć? W końcu kawał chłopa, wojak byłby z niego nie lada. Nie miałem z nim jednak nigdy jakiejś bliższej interakcji. Czasami chyba mówiłem mu dzień dobry. I tyle.
Na Wiśle wyspa była. A raczej - na Wiśle w okolicach mojego miasteczka wyspy bywają. Czy jesienią 1995 r. można było tam jakąś zaobserwować? Istnieje duża szansa, że tak. Nie byłem na niej jednak, chyba że już pamięć mnie zawodzi zupełnie.
Z tym zawiniątkiem, jak można się domyślać, to też fikcja.
Przepraszam zatem, siebie w szczególności, że się zaplątałem w gęstej, a co najgorzej, nudnawej obłudzie. Duży na pewno by mi nie wybaczył, jeśli bym rozpaprał go po słowach bez znaczenia i historiach bez smaku. A i sama wiślana dolina zasługuje przecież na więcej szacunku z mojej strony. Trzeba będzie coś z tym zrobić.
(w tej skruszałości cały) pozdrawiam,
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz