piątek, 31 stycznia 2020

Czas który mamy

Szanowny Panie,

od ostatniego naszego wpisu tyle się dzieje rzeczy na świecie, że trudno w ogóle odnieść się do nich. Proszę jak ten świat pędzi. Kto by półtora tygodnia temu umiał zdefiniować słowo koronawirus. Kto by przypuszczał, że ze światem w tak tragiczny sposób, pożegna się Coby Bryant. Pędzi świat. Pędzi. Dzisiaj w nocy Wielka Brytania żegna się z Unią Europejską, była w jej szeregach 47 lat. Zmiany.

A krople deszczu tłuką się o przednią szybę samochodu. Wystukują rytm tego wieczoru. Gdy się popatrzy na świat poprzez taką zakroploną szybę, wydaje się mi on wykrzywiony, uwypuklony, rozmyty. I to jednocześnie wszystkim na raz.

Krople na mojej szybie płynął w dół. I ścigają się. Ten pościg w dół szyby wydaje się mi wesoły. Figlarny. Która pierwsza. Często dwaj najwięksi wrogowie, płynący jak najszybciej się da w dół, tuż obok siebie, łączą swe siły. Wtedy zmieniają się w byczą kroplę, która pochłania wszystko po drodze. Mam dziwne wrażenie, że krople deszczu doskonale wiedzą co robią. Zmyślnie kierują swym krótkim życiem na szybie mojego samochodu. Wybierają trasy pod prąd. Czasem wbrew siłom fizyki, takim jak choćby grawitacja. Zamiast pędzić w dół, idą w poprzek szyby. Przecinają ją jakby siła Ziemi była dla nich kaszką z mleczkiem. A czasem leniwie płynął w dół zostawiając za sobą wyraźny ślad, jak błyskawica na niebie w noc burzliwą i posępną.

Krople na czarnym asfalcie tworzą kałuże, w których odbijają się światła miasta. Potęguje to obraz dookoła. Narasta. Wyolbrzymia się. Wykoślawia. Dopóki jakiś przechodzeń, najczęściej mały naiwny, w kaloszach do kolan nie rozbije lustra kałuży. I nie rozsypie się ten obraz ułudny jak nic nie warty piach.

I czekam w tym samochodzie. Obserwuje krople biegnące po szybie. Skupiony jestem na nich całkowicie. Bo czuję, że chcą mi coś powiedzieć. Jakoś tym ruchem w dół ku zgubie swej, obedrzeć świat z jeszcze jednej tajemnicy. I wtedy, nie wiem zupełnie dlaczego, zaczynam sobie wyobrażać, że do samochodu wchodzi wyziębiona dziewczyna. Prosi mnie abyśmy jechali. A ja jej nie znam, ale zapalam silnik, rozkręcam ogrzewanie, aby czuła się bezpiecznie, wrzucam bieg i ruszam. Nie pytam się dokąd. Ani jak długo będę jechał. Po prostu jadę. Dla jechania. Czasu nie liczę. Myśl o nim ułatwia wiele rzeczy. Wyjaśnia wiele zjawisk. Przecież czasu nie ma. Jak może być czas w nieskończoności, która nas otacza? Jest tylko oddech.

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 19 stycznia 2020

Antkowi ciemnieją włosy


Szanowny Panie,

5:10 to dla mnie noc. Niestety 6:10 już nie. To pierwszy budzik. Do 6:30 przeciągnę jeszcze. Później już trzeba. Mnie to boli. Justyna półprzytomna. Zęby. Czasem prysznic. Szukanie skarpet, które nie mają dziury. Czasem prasowanie. „Irminka, wstajemy. No… chodź. Zjesz jogurcik?” Brzuchogłaskanie. Stopomasowanie. Lekkie ciałoklepanie. „Chodź”.  I idzie. Czasem na rękach. Czasem sama. Z włosami rozczochranymi. Z oczami zmrużonymi. Palcem pokaże, na którym krześle chce usiąść (to ma znaczenie, chociaż przecież codziennie te same trzy krzesła w kuchni stoją). Jogurt wybierze, a jak wyboru nie ma, to weźmie taki, jaki jest. „Antek, Ty też już wstawaj”. Nieartykułowany dźwięk. Jakby jęk. Może warczenie. Wierzga nogami. Znowu jęk. Zawija się w kołdrę. Odwraca do ściany. Wypłakuje, że jest śpiący. „Kochanie, ja wiem, że jesteś śpiący, ale trzeba wstawać. Naprawdę. No proszę. Antoś. Dawaj”. „Nieee”. Wybory. Krzyczymy już, czy jeszcze za chwilę? A może dziś wytrzymamy? Może dziś wygramy? Krzyki połkniemy. Mózgi wysilimy, coś wymyślimy i jakoś zaskoczy. Czasem się udaje, czasem nie. Nie dajmy się wyprowadzić z równowagi, to przecież równia pochyła. Gryź język, połykaj słowa. Hamuj ojciec, hamuj. „Aaaantku, no plizzz! Śpieszymy się do pracy. Ja rozumiem, że Ci się nie chce. Mi też się nie chce, ale trzeba… Antoś…”.

Jak tak gadam z ludźmi, co mają dzieci, to wychodzi na to, że większość wcale tak się nie zachwyca tymi maluchami zaraz po urodzeniu. Jak ktoś rzeczywiście gada takie rzeczy w typie „Jesteś najpiękniejszy na świecie” i jeszcze uśmiecha się przy tym rozanielony, to najpewniej jest w szoku poporodowym lub odgrywa jakąś scenkę z mdłego filmu. No może, jak to dziecko trzecie, czwarte… no może przy drugim, jeśli wyluzowany to rodzic. Przy pierwszym, to oczy Panu latają, ogarniasz Pan, czy wszystko ok, czy są obie ręce, nogi dwie, czy do człowieka podobne.

Antek był fioletowy. Czaszkę miał dziwnie wydłużoną. Trochę, jak obcy (ósmy pasażer Nostromo). Nogi pozaginane jakoś do środka. Oczy to takie dwie kreski czarne były. Przyznam, że musiałem tak popatrzeć ukradkiem po twarzach tych położnych, co się ni z tego, ni z owego pojawiły na porodówce (przy samym porodzie była jedna, a tu nagle ze trzy). One nie zdradzały oznak zdenerwowania – znaczy, chyba wszystko ok. Zatem ok.

Szybko zrobił się ładny. Podobny do mamy. Paluchy długie. Te u stóp prawie takie, jak u rąk. Obstawiałem, że będą chwytne. Myliłem się. Z czasem proporcje zrobiły się bardziej standardowe. Paznokcie też miał długie, po twarzy się drapał dużo z początku. Pierwszej nocy w domu zsunął się z łóżka na podłogę. (Myślę, że) nic się nie stało. Po wszystkim z Justyną popatrzyliśmy na siebie, wymieniliśmy jakieś ironiczne uwagi i chyba się roześmialiśmy – jakoś łatwo nas przerosło. 

Apetyt miał dobry od początku. Jadł, rósł, rósł, jadł, okrąglał. Sebuś. Ludzik Michelin. Wesoły Budda. Łysy, szeroki. Z migdałowymi oczyma. Chyba jakiś spadek po mongolskich hordach siejących spustoszenie w Europie środkowo-wschodniej w wiekach średnich.

Mamy takie zdjęcie z wyjazdu do Hiszpanii, gdzie zerwany o jakiejś makabrycznie wczesnej godzinie stoi na czworaka ubrany na czarno, w kapturze, jakieś dziecko-ninja, a radość aż z niego wypływa.

Dziś w nocy krzyczałem na niego, bo przez sen pokładał się na Irminie, a ona płakała – jest już taki duży i ciężki, a jakby zupełnie tego nie ogarniał. Chciałem go przerzucić do łóżka na górze (bo niby to jest jego i sam chciał, żeby kupić piętrowe), ale oczywiście wyszło, że burczę na śpiące dziecko. Antek się popłakał – praktycznie się nie przebudzając przy tym. Justyna wpadła do pokoju, jakbym ja krzywdę komuś robił. Chociaż Antek pewnie nawet się nie zorientował, że w ogóle coś się stało. Justyna chyba uważa, że za bardzo Go stresuję. Ja uważam czasem, że Ona stresuje go za mało. A czasem uważam, że Justyna ma rację. Nie mniej po powrocie do łóżka, już starałem się znaleźć trochę miejsca tylko dla siebie.

Tego dnia w Granadzie, kiedy zostało zrobione to zdjęcie, o którym wspomniałem, poszliśmy jeszcze przed wschodem słońca pod Alhambrę, żeby czekać w kolejce po bilety, bo oczywiście nie zarezerwowaliśmy przez internet przed wyjazdem. Baliśmy się, że Antek będzie marudził, taki dziesięciomiesięczniak, niedospany, w nosidle na plechach uczepiony. Tymczasem zaczepiał wszystkich ludzi w kolejce, hipnotyzował ich tym swoim uśmiechem, oczarowywał. Jakby płaczu nie znał i zmęczenia. I tylko jasne rzeczy widział i w ludziach tylko światłość.

To niesamowite, ale w tamtym okresie robił to na okrągło. Na ulicy, w autobusie, w sklepach, wszędzie. A najbardziej to już upodobał sobie starsze panie. Ubóstwiał je. Patrzył, patrzył, ściągał ich wzrok, podnosił kąciki ust… i już je miał.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy to minęło. Który to skok rozwojowy sprawił, że staruszki straciły dla niego ten urok? To mogło przyjść wraz z tym resetem trzylatka, tak jak teraz myślę. Wie Pan, że On wtedy jakby z dnia na dzień zapomniał o książkach, które do tamtego momentu uważał za swoje ulubione i znał niemal na pamięć. Jakby ktoś przyszedł i mu błysnął w oczy tym białym światłem z MIB. 

W ogóle chyba wtedy dużo się dla niego zmieniło. Jakoś z pojawieniem się Irminy to się zeszło. Wtedy chyba łysy budda zaczął się zacierać. Chociaż w sumie „wesoły” zaczął się zacierać. Łysy przestał być jednak wcześniej (chociaż, jak na człowieka to jednak późno). Te włosy nie dość, że przyszły jakoś po roku dopiero, to takie pióreczka były z początku, rzadkie, jasne, krótkie, ledwo widoczne. A teraz, taka czupryna! No, ale to wtedy, jako trzylatka, dopadły go te chochliki życie podgryzające. Z nimi przyszły płacze i krzyki, i te szorstkości człowiecze. Jakby te jego dziecięce zwałki tłuszczowe chroniły przed bolączkami dnia, a wraz z ich zanikaniem tracił odporność na nasze niedoskonałości, na smaki, na nudę, na przykrości przeróżne.

Wracając jednak do tych staruszek, to może on jednak nadal je lubi, ale ma nieco większy dystans po prostu? Z drugiej strony przestał mieć dystans do młodszych kobiet. Ostatnio przytula się do wielu nowo napotkanych dziewcząt. Do lubej naszego kumpla, którą widział pierwszy raz na oczy, do sąsiadki z dołu, z którą mało co rozmawiamy w ogóle i do innych też. To zabawne, bo już nie jest taki całkiem mały, i ja nie wiem, co powiedzieć, no i one też wydają się najczęściej trochę skrępowane. Trzeba będzie z nim to obgadać. Bo on też, jakby nie czuł tego rośnięcia jeszcze. Tego, że mu sił przybywa, że mu kończyny się wydłużają, że dla mnie wnieść go śpiącego po schodach to już niezły wyczyn, a Justyna to już by chyba ducha wyzionęła, gdyby musiała to zrobić (ale nie, żeby nie zrobiła – nie jest taka miętka, nie, nie).

Pamiętam, że jak byłem dzieckiem, to siadałem czasem przed zegarem i wpatrywałem się w tę większą godzinową wskazówkę, bo miałem przeświadczenie, że ktoś mnie w konia robi. Wie Pan, że to jakaś sztuczka. Że jak się rusza, skoro się nie rusza. No, ale jak tak siedziałem i patrzyłem, to cholera mnie brała, bo ta duża wskazówka przecież się nie ruszała. Ani drgnęła.

„Antonio, dobra, biorę Cię na ręce, ok? Zaniosę Cię do kuchni, zjesz sobie jogurt. Irmina już je. Ok?” Mruczy z dezaprobatą, ale wyciąga ramiona w moją stronę. Oczu nie otwiera. Podnoszę. Dżizas. Ile on już waży? I taki długi, nie układa się już tak w rękach. Siada. Teraz muszę wybrać odpowiednią łyżeczkę. Może być ta plastikowa, różowa. Ewentualnie ta zwykła, ale z "dziubkiem", nie ta zaokrąglona. Je. Jest dobrze. Może dziś pójdzie sprawnie. Która już jest? 7:10? Ja muszę uciekać. Justyna ich odprowadza. Widno już całkiem. Nie patrzy nawet na mnie, jak się z nim żegnam. Całusa daję w głowę. Justyna miała rację, faktycznie mu włosy ściemniały ostatnio.

Z wyrazami szacunku,
Paweł D.

sobota, 11 stycznia 2020

Tkany z nadziei

Szanowny Panie,

Bardzo mocno żyję nadzieją. Ba... Jestem z nadziei stworzony. Takie mam wrażenie, bo z sercem pełnym tego pięknego uczucia, codziennie wieczorem nastawiam budzik na tę samą godzinę i codziennie budzę się trzy godziny później. Zawsze dzwoni świtem o 0510 rano. Jak ten pociąg do Yumy. Nastawiam go, bo coś w ciele mówi mi, że tak trzeba, że dzięki temu będę miał mnóstwo czasu na poranne ćwiczenia, pisanie, naukę. Że już o ósmej rano będę miał za sobą trzy godziny życia. Dzięki czemu w tym biegu codziennym, będę już przed wszystkimi w bloku. A może nawet i w dzielnicy. No, ale jak Pan pewnie domyśla się, rzadko kiedy, może raz w tygodniu, udaje się mi tak wcześnie wstać, zająć się życiem i chodzić dumny jak paw z mojej nie zmarnowanej codzienności.

Śpię długo. Czy narzekałby Pan na długie spanie? Bo jak nie wstanę o tej 0510 już cały dzień z miejsca uważam za zmarnowany. Taki falstart. I z tą świadomością już dalej nie ma co biec, męczyć się, żyć. Zbudowany z nadziei. Wszystko, zawsze mogę sobie pięknie wytłumaczyć. A zatem o tej ósmej, wściekły, że tak długo spałem, ale też pewny że nadrobię, zabieram się za życie. Pies, spacer, piekarnia (lubię, świeży chleb), śniadanie, kawa. Godzina 0930 jak nic. O 1000 jestem już gotowy do pracy. Nadzieja, nadganiam rzeczywistość. Nauka. Zatem siadam przed komputerem, ale szybko się dowiaduje że Amerykanie zabili irańskiego generała. A potem kolejnych rzeczy się dowiaduję i tak do 1100 to już całkiem dużo wiem o świecie, wraz z tym, jakim to sposobem arcymistrz szachowy Magnus Carlsen w wieku dziecięcym zremisował partię z samym Kasparowem.

Dzień leje się przez ręce jak przez sito. Bo przecież trzeba żyć i różne rzeczy robić. Znów wyjść z psem. Zjeść. Po drodze zakupy. A może gdzieś w ciągu dnia podjechać? Popatrzeć. Zainteresować się. Codzienność jest mało produktywna. Dostaje przez to zadyszki. Staram się. Uśmiech. Mówię do siebie. No nic. Teraz pojeżdżę po sklepach, ale jak z zakupów wrócę, zajmę się obowiązkami. A tu figa. I to z makiem. Bo jeszcze coś tam, ktoś tam, jakoś tam... Pod wieczór jestem do tyłu o całe godziny zajęte rzeczami, które "wyskoczyły" w ciągu dnia. Tak nie może być. Musi być drogowskaz. Taki, którego można się trzymać, aby codzienność była lepsza. Siadam zatem i piszę na kolanie swój prywatny dekalog:

1. Wstawać przed świtem, o 0510 rano
2. Nie wchodzić na strony internetowe, które zjadają czas (np. wykop, joemonster, youtube, tvn24, rp.pl)
3. Ćwiczyć o tej samej godzinie
4. Jeść w tych samych godzinach. Najpóźniejszy posiłek o 1800.
5. Wolne od obowiązków wykorzystać na spacery
6. Pisać minimum godzinę dziennie.
7. Prowadzić dziennik.
8. Zadzwonić przynajmniej do jednej osoby, na której mi zależy.
9. Zrobić cokolwiek dobrego dla innych.
10. Tańczyć raz dziennie.

Dekalog napisany, ale czy go przestrzegam? No wiadomo że nie. Takich dekalogów to już w ostatnim pół roku z dziesięć napisałem. Nieznacznie różnych. Zaczynam się w nich specjalizować. Na przykład dzisiaj znów z automatu wyłączyłem budzik o 0510 rano i wstałem z przerażeniem zmarnowanego czasu o 0800 rano. Teraz nadrabiam codzienność. Chociaż już sprawdziłem i Iran jednak zestrzelił ten ukraiński samolot. Tragedia. 

Gonię za czymś, by nadrobić co już straciłem. Czas, którego nie odzyskam. Gonię, by być z tej codzienności dumny. By wieczorem kłaść się zadowolony, że dzień nie jest zmarnowany. Że szarość za oknem nie jest taka depresyjna. Że kruki i wrony ładnie skrzeczą. Że pies się nie nudził w domu. Że żona ma się dobrze. Bo przecież jestem z nadziei tkany. I ona cały czas mi po sercu skacze i krzyczy będzie dobrze, wspaniale, uda się. Dasz radę. Przynajmniej jej mi nie brakuje.

Ukłony
Stefan W.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Wstęp


Szanowny Panie,

to miło, że pomyśleli Państwo o przygotowaniu drugiego egzemplarza papierowej Fangi dla mnie, ale nie jest to konieczne. W zasadzie podoba mi się nawet myśl, że jest tylko jeden egzemplarz. Pan pomyśli, jaką to będzie miało wartość, kiedy już będziemy sławni. Biały kruk. Dziękuję też Pańskiej małżonce, że w jakiś sposób rozwiała moje obawy, co do tego, że to wszystko po prostu pewnego dnia zniknie (tzn. wszystko kiedyś zniknie oczywiście, ale… you know what I mean). Zastanawia mnie tylko, czy ten mój post ostatni przyczynił się do tego jakkolwiek, czy pomysł narodził się już wcześniej i zupełnie niezależnie. Będę musiał zapytać.

A jeszcze napiszę, jak to było po tym, jak mi Pan powiedział w ogóle o tym podarku Świętego M.

Jak Pan sam pewnie zdążył zauważyć podczas naszej krótkiej videorozmowy, wigilijne spotkanie u Pana M. tradycyjnie już było lekko zakrapiane alkoholem. Zakończyło się też jakoś niezgrabnie i głupio po prostu. Pani M. obraziła się na nas chyba troszkę i razem z Pańskimi braćmi opuściliśmy dom Państwa W. w trybie awaryjnym. Wódka na święta robi swoje. Jak zwykle zresztą. Nie o tym jednak chciałem. Wróciliśmy zatem. W domu teściów ciemno już było i cisza. Wtoczyliśmy się domu i rozpełzliśmy po pokojach. Panna J. nie spała jeszcze lub przebudziła się po tym, jak cielsko moje wcisnąłem w kraniec łóżka i do ściany się odwróciłem (żeby nie zionąć w stronę mych bliskich). Zapytała, jak było. Opowiedziałem jej zatem trochę na temat wieczoru, no i oczywiście podzieliłem się wiadomością dotyczącą pierwszego, świątecznego wydania naszej wspaniałej korespondencji. Panna J. słuchała, milczała chwilkę, po czym zapytała (powoli, jakby już ze zmęczeniem): „Czy to znaczy, że też będę musiała Ci to wydać?”. Odpowiedziałem, że nie („Nie, no nie, oczywiście, że nie!”) i w zasadzie, tak też pomyślałem w rzeczywistości, bo i entuzjazmu jakby w jej głosie nie wyczułem, a i zresztą pomysł już się pomyślał, niespodzianka była i już drugi raz tego zrobić się nie da, żeby było razem pierwszym. Cieszę się zatem tym, że jest ta szara okładka piękna i te kangury, 532 strony, błędy stylistyczne, ortograficzne i wszelakie, a przede wszystkim, że tak bardzo ucieszył Pana ten prezent. To, że nazwisko moje znalazło się na drugim miejscu rozpatruję raczej w kategoriach takiego dajmy na to mrugnięcia okiem, czy też zwyczajnie żarciku wydawcy (Drugi? Poważnie?). Będę żył. Cytując klasyka: „Zawsze we wszystkim byłem drugi. Na 1500 drugi, z polskiego drugi, z nogi drugi, z dziennika drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi, kurwa”. Więc super, tylko Pan tego nie zgub!

Jakoś zresztą nieźle to Pani K. wykombinowała. Ładnie się to klamrami spina – dekada cała. Kim byłem w tym roku 2010?  Bez żony, bez syna, bez córki. Bez Gastra nawet. Bez tej pracy przeklętej. Bez siwych włosów na brodzie. Śmieszne to. Żal tylko, jak tak teraz patrzę, że pierwszego roku było 114 listów, drugiego 111, a potem tylko gorzej i gorzej (chociaż może czasem lepiej, ale jednak rzadziej). I ten 2019 smutny taki, z dwoma wpisami zaledwie. Chociaż może i nie smutny. Nieobecność też o czymś świadczy, też ją można jakoś czytać. Wolę jednak pisać. To znaczy, chyba nawet muszę. Bo inaczej, to mi głowa skostnieje do reszty.

Zaczynajmy zatem – do 2030 już tylko niecałe dziesięć lat.

Paweł D.