piątek, 6 kwietnia 2018

Zaszczyt za zaszczytem

Szanowny Panie,

jest 5 kwietnia, a Pan mnie czelendżuje, że do 8 niby mam odpisać? Jeśli moja średnia to jakieś 2,5 miesiąca? Śmiałe posunięcie. Ale przyjmuję wyzwanie - też mogę szybko. 

Najłatwiej zacząć od koszykówki. Cóż, wydaje mi się, że zdąży Pan jeszcze na koniec sezonu i może zagra z nami dwa majowe spotkania, co? Ja właśnie jestem po meczu. Niestety, o ile pod wieloma względami czuję się całkiem w porządku z tą naszą zbliżającą się trzydziestką piątką, to koszykówki to nie obejmuje. Ten sezon był dla mnie fatalny - być może najgorszy od kiedy zabraliśmy się za te piaseczyńskie czwartki. Trzeci tydzień z rzędu moja drużyna dostała w kość i w dodatku byłem chyba najgorszym popychadłem w składzie. Liczę, że to ogólny poziom się podniósł, a nie ża ja nie domagam. Plus taki, że pogoda zrobiła się przyzwoita, to może zacznę znowu porankami chodzić na boisko, żeby porzucać sobie przynajmniej. Wstyd byłby przecież straszny, gdyby Pan wrócił i jeszcze by mnie ograł. Nie do pomyślenia zupełnie! Oczywiście wiadomo, że nawet przy niemal całkowitym braku formy powinienem sobie spokojnie z Panem poradzić, ale co jeśli akurat będzie Pan miał dzień? A przecież Pan to ma dzień, co trzeci dzień albo i co drugi, bo toto w czepku urodzone. Poćwiczę na wszelki wypadek. 

Temperatura podskoczyła. I jeszcze zmiana czasu była, co ogólnie oznacza, że w bólach zrodziło się coś, co już i wiosną chyba da radę nazwać. Pan to może i zakłada grubą bluzę, jak termometr do dyszki dochodzi, ale tu się wszyscy właśnie rozbierają przy takich odczytach z ciepłomierza. Ja się na rower przesiadłem, co jest całkiem gites. Podkręcam "volume" na 2/3 mocy, wskakuję na mojego Gianta i popylam wzdłuż Wołoskiej. Trochę jest irytujące, jak byle pindzia z Mordoru mnie wymija na rozklekotanym Veturilo, ale co mi tam, jak na słuchawkach Smashing Pumpkins i słońce na twarzy. Płynę do pracy, jak grecka armada na Troję (przynajmniej z nastawieniem tym samym). Inhaluję ołów z uśmiechem na twarzy. Znaczy zna mnie Pan - to bardziej taki uśmiech wewnętrzny, bo na zewnątrz raczej trzymam fason i robię miny typu "ryba w potrzasku". 

Na resztę sezonu bezśnieżnego (bo nie przesadzałbym z określeniami typu "lato" na przykład, po tych mizeriach, które zdarzały się ostatnimi czasy) mam plan wejść na kila polskich górek.  Weszliśmy ostatnio z A. i I. na Łysicę, co oznacza, że A. ma już zaliczone dwa szczyty z Korony Gór Polski, a I. jeden (najniższy, ale liczy się sam fakt).  W ogóle to ta Korona Gór Polski to lista najwyższych szczytów ze wszystkich pasm górskich Polski. I teraz zagadka? Ile ich zatem jest? Pewnie Pan strzelasz w jakąś siódemkę, może dziewiątkę, co? Ale nie, jest ich dwadzieścia osiem! Nie wiem, może ja po prostu orłem z geografii nie byłem, ale Rudawy Janowickie, Góry Kamienne, Beskid Makowski? Nie uwierzę, że znalazłby Pan to na mapie (takiej bez napisów rzecz jasna) - ja bym za Chiny nie znalazł. Tak czy siak, bierzemy się za ogarnianie tematu. Większość tych wzniesień jest jednak na dalekim zachodzie, więc trzeba będzie robić takie przedłużone weekendy, ale niewykorzystanych dni urlopowych trochę w zapasie mam, więc może z pięć w tym roku by się jeszcze udało - zobaczymy. 

Co do Pana oczekiwania na to zwykłe europejskie miasto, to ja się nie dziwię wcale. Jakbym miał z tymi samymi ludźmi siedzieć przez tyle czasu na takiej zamkniętej przestrzeni, to bym zbzikował totalnie. I oczywiście Pan Konrad jakieś dyrdymały plecie, bo myślę, że kilka osób jednak na Pana czeka tu na miejscu. Pana Mama wspominała coś o uroczej damie z Urzędu Skarbowego. A i podobno kilku dzikich lokatorów z kamienicy w Płońsku pytało o Pana, bo mają zastrzeżenia, co do czystości zajmowanych lokali. Home, Sweet Home, jak to powiadają. 

Paweł D.

czwartek, 5 kwietnia 2018

Nieoczekiwana codzienność


Szanowny Panie,

nie mogę się doczekać… Nie mogę się doczekać drzewa w Lizbonie. Nie mogę się doczekać spacerów w deszczu. Nie mogę się doczekać słodkiego wina. Gorzkiej kawy i ciastka. Nie mogę się doczekać poczucia dowolności. Wyboru drogi. Różnych godzin wstawania. Ile ja będę czasu spędzał na taką prozaiczną przyjemność jak wybór śniadania? W sałaty pójść, sery, a może kanapkę i jajko, ewentualnie jajecznice na pomidorach. Ile czasu na nie decyzyjność. Białym winem zacząć dzień. Wczesnym świtem wstać. Bo mogę, a nie muszę. Nie muszę się bawić dobrze. Nie muszę się nauczyć czegoś. Nie muszę się starać. Grać. Nadymać. Poszukiwać. Wynajdywać. Wymądrzać. Nie muszę się poznawać. Jedyne co muszę to oddychać. A i tak z automatu mi idzie. Jakoś tak nie myślę o oddychaniu. Samo przychodzi. A to jedyne muszę, by żyć. Żyć, żyć, żyć.

Tak. Tej Lizbony nie mogę się doczekać. Oczekiwania jak Pan widzi mam wielkie. Bo żadnych nie mam. Właśnie największe moje oczekiwanie. Nie sądzę, abym miał tam niezliczone przygody, że każdy dzień będzie nieoczekiwanie niecodzienny. Nie sądzę, że zakocham się w mieście, że spędzę noc na słuchaniu ochrypłego fado. Że stanie się… Coś w moim życiu. Nie. Ja tam jadę po to, aby pożyć sobie. Aby po przespanej lub nieprzespanej nocy wstać. Aby kłaść się na golasa w łóżku odrobinę szerszym od moich ramion.

Cała ta moja Portugalia taka będzie. Bo potem pojadę na południe, aby kąpać się w morzu. W morzu! Ja codziennie niemal kąpię się w morzu. Na Karaibach! W Ameryce Środkowej! W Grecji! Niezliczonych wyspach! Morze jest codziennie, jest jak ogród za oknem. Widok zwyczajny. Zwyczajne cuda. Niezwyczajne chwile. Mam chwilę. Tylko mgnienie oka. Tylko tyle co nic! Jutro mam cały dzień wolny. Od tygodnia nie miałem całego dnia wolnego. Muszę go uczcić. Przejść się po butikach. Wydać pieniądze. Jakiś suwenir. Może zadzwonić do kogoś. Pogadać. A z pewnością muszę pójść na plażę. Piękną! Niemal zamkniętą zatokę. Niemal wewnętrzne, słone jezioro, obrośnięte palmami. I tam się wykąpię.

Za niecały miesiąc kąpać się będę na południu Portugalii. I ta przecież moja kąpiel w ciepłym oceanie, nie będzie niezwykła w mojej codzienności, ale jakże przyjemna. Codzienność, w której morze jest jak ogród za oknem, nie powinna się nudzić.

Czemu zatem zerkam kątem oka na kalendarz. I liczę. I dni, godziny, minuty. Liczę. Ta codzienność. Nieosiągalna codzienność dla wielu mi znanych ludzi, jest dla mnie już tak zużyta, że oglądam się na zwyczajne portugalskie miasto, jak na święty Gral, utęskniony Raj. Czemu nie potrafię zapomnieć o przyszłości. Nie oczekiwać. A żyć, żyć, żyć. Tym teraz, tym co jest. Tymi ludźmi z którymi mi przyszło spędzić ostatnie siedem miesięcy. Czemu nie potrafię…

I przecież wiem. I przecież Pan mi powiedział, że tak szybko ten czas minął. I ostatnio Konrad też mi mówił, że nikt nie czeka. Że nie ma po co wracać. Że nic się nie zmieniło. I żebym został tu. Co rozumiem przez to moje życie. Tą codzienność morską, inną, nie szarą, a dla mnie taką zwyczajną. Jak zwyczajny jest ogórek w mizerii.

Ja myślę, że Portugalia niezwykła będzie przez zwykłość. Słusznie Pan napisał, że wszyscy czegoś po czymś oczekują. Mówisz hasło Lizbona, myślisz co podpowiada wyobraźnia. A rzeczywistość swoje. I ja niczego dlatego się nie spodziewam po swojej rzeczywistości. Bo czy ona jest codzienna! Szara! Niebieska! Jest dla mnie taka zawsze jaka właśnie jest. I nic nie zmienię w tym względzie.

Ukłony
Stefan W.

P.S. Dziewiątego kwietnia wypływam w drogę powrotną. Może uda się Panu odpowiedzieć do ósmego, bo potem dopiero w Portugalii będę miał dostęp do internetowego świata. A przecież w Portugalii już nic nie będzie takie samo. (nie konsekwenty jestem w tych swoich myślach chwilowych).




wtorek, 3 kwietnia 2018

Miasto-Ciasto

Szanowny Panie,

z pewnością nie jest łatwo opisać sztorm, ale na moje oko to poszło Panu nawet nie najgorzej. To znaczy, oczywiście nadal nie mam pojęcia, jak to jest przeżyć sztorm, ale wiem już, że napewno nie chciałbym go przeżyć (to znaczy, jak już by dopadł łupinę, na której bym płynął, to oczywiście chciałbym przeżyć, ale... wie Pan o czym mówię). Wierzę też na słowo, że mimo tych strachów, mimo zamkniętej przestrzeni i wciąż tych samych ludzi, znajduje Pan tam wolność. Cieszę się z tego, bo to musi być wielki skarb. Czuć się wolnym. Niezwykłe. Cóż, wolność jest tylko dla tych, którzy mają odwagę po nią siegnąć, a że większość ludzi to jednak tchórze, to pewnie należy Pan do wąskiej grupki szczęściarzy. Chociaż nie mogę chyba napisać "szcześciarzy", skoro sam właśnie zauważyłem, że to nie jest kwestia szczęścia, tylko odwagi. Ach, to zresztą taki trudny temat - czym jest ta wolność? Pisarze tego szukają i filmowcy, poeci, niepoeci, wielcy i Ci najzwyklejsi. Jak tu nie wpaść w banał? Pewnie najlepiej się za to nie zabierać. No to się zabiorę...

Nie zabiorę się - dupa. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Może wiedza, to wolność, bo gdybym był mądrzejszy, to mógłbym napisać tu coś błyskotliwego. Rozważania długie i mądro-mądre. Z drugiej strony, gdybym był durniem zupełnym, to wcale by mnie to nie interesowało i nie miałbym z tym problemu. Wolny byłbym od uporczywości powracających pytań, o to co mogę ja, co mogą ludzie, co może ludzkość.  Pomyślałem przez chwilę, że głupim jednak łatwiej manipulować, ale w sumie to przecież wcale tak być nie musi. To tylko kwestia kunsztu manipulatora. Więc wiedza nie ma znaczenia. Pieniądze? Trochę myślę, że tak. Trochę, że przecież wolę myśleć, że nie. Bo i nie w wielu przypadkach przecież. Może zatem o Lizbonie.

Zacznę od tego, że zostawiliśmy tam dla Pana coś. Jest w dziupli, w tym drzewie, które widać na zdjęciu. To jest chyba jedyne takie ogrodzone drzewo w Jardim do Pronciple Real (taki tam mały park, w którym dziwnym trafem zdarzyło nam się spędzać trochę czasu). Drzewo jest niedaleko takiego kiosku okrągłego.


Obok tego kiosku była ławka, na której Panna J. udawała Wańkę-wstańkę. Pod drzewem raz obozowali młodzi Niemcy, a innym razem jakiś bezdomny, co go jakaś młodzież przegoniła ze stolików dla szachistów (najlepiej zacienione miejsce w tej częśći Lizbony, jak nam się zdaje). Każdy na te stoliki czatował. 

Nie ma tam znowu tak dużo zieleni. Myślałem, że jakoś więcej. Był Pan tam zresztą, widział pewnie więcej ode mnie. Objadaliśmy się tam trochę za dużo, jak na mój gust. Byliśmy raz w restauracji takiej normalnej. W sensie nie, że bardzo dobrej, tylko że dla turystów. Jesteś głodny, łazisz, i myślisz "a czemu nie?", a potem myślisz, że jak na te pieniądze, to wcale nie tak smacznie, krępująco i jakoś bez sensu. W ogóle to trochę się już przyzwyczaiłem, że zdarza mi się bywać w miejscach, gdzie są kelnerzy lub kelnerki, ale nadal nie jest to moje środowisko naturalne. Nie lubię być obsługiwany. Stresuje mnie dawanie napiwków. Lubię zwykłe sklepy, ewentualnie bary-budy, w których idziesz, zamawiasz i płacisz, a później ktoś zakrzykuje twój numer, odbierasz jedzenie, zjadasz i wychodzisz. 

Na szczęście pogoda była dobra - dużo piliśmy wina pod gołym niebem. Czasem Porto. Jeden dzień zaczęliśmy od wizyty w Muzeum Sztuki Współczesnej w Belem (jeszcze nawet chwilę czekaliśmy na otwarcie), a potem przenieśliśmy się na ławeczkę w parku, gdzie upijaliśmy się Porto, zajadaliśmy miejscowe wypieki, chipsy i obgadywaliśmy ludzi różnych. Na przykład o Panu rozmawialiśmy, ale szczerze powiem, że nie pamiętam, co dokładnie. Później szliśmy wzdłuż Tagu, mnie się kierunki pomyliły, a Panna J. tłumaczyła, dlaczego nie posłałaby dzieci do harcerstwa. 

Na targu jedzeniowym oszukaliśmy jednego Pana na dwie kulki z kurczaka, czy też raczej z tuńczyka (nazwy tego czegoś nie pamiętam). Oszukaliśmy bardziej z lenistwa, niż ze złej woli, bo chcieliśmy inne, on nam nałożył dodatkowe, a że był zarobiony, to nie chciało nam się już tłumaczyć, że dał nam za dużo. Brzmi to źle, ale czy my znowu jesteśmy tacy dobrzy?

Czasem łapałem się na tym, że nie wiemy, co ze sobą zrobić. Że powinniśmy zrobić więcej, przeżyć to intensywniej, bo jesteśmy urwani z łańcucha przecież. Czasem myślałem, że jest ok, bo możemy pić kawę i czytać książki w swojej obecności. Czasem czułem, że nie powinniśmy odczuwać nudy, a kilka razy, że mogliśmy przecież zorganizować to lepiej. Za mało wiedziałem, za mało. Przed wyjazdem przeczytałem jeden reportaż ("Samotność Portugalczyka" - beznadzieja). Więcej jednak dowiedziałem się z wpisu na wikipedii o Salazarze. Ale Salazara nie czuć wcale w Lizbonie. W jednym muzeum, był jeden obraz, który przedstawiał Salazara wymiotującego Państwo, jeśli dobrze pamiętam, a możliwe, że pamiętam źle. Raz skakaliśmy przez mur i to było dobre. I było jeszcze dobre, jak zjeżdżaliśmy z góry taką mini-rykszą, że niby motorkiem z kierowcą i dwoma miejscami. Ale to było w Sintrze. Sintra jest ciekawa - polecam. Były tam wielkie tuje, które wyglądały, jak gigantyczne ślimaki, a jedna wyglądała, jak kobieta. 

Lot powrotny był okropny, bo lecieliśmy nad burzą. Puszka na niebie. Ludzie w środku i Bóg tym trzącha i jak zechce, to zrzuci. I to spadnie, a dzieci sierotami będą. Z głową wciśniętą w siedzenie przede mną dużą część podróży spędziłem. Czułem, że może to już, bo tak ten moment w czasie nawet idealnie pasował. 

Za dziećmi tęskniłem dużo i często. Nie tylko w czasie nienaturalnego przenoszeniu swojego ciała w przestworzach, ale i w momentach całkiem zwyczajnych. W ogóle poczułem trochę przez ten wyjazd, że faktycznie na chwilę  obecną jestem przede wszystkim ojcem i mężem. Powie Pan, że rychło w czas taka refleksja, przecież to już lata całe. Głowa bywa czasem niespójna. Czas, w którym rozmyślam i czas, w którym żyję, to dwa różne czasy. Różne wymiary. 

Dzień przed wyjazdem padało. Nie przez cały dzień, ale jak już wracaliśmy chwiejnym krokiem pod ramię do hostelu, to padało całkiem nieźle. Trudno się szło. Wcześniej trudno się siedziało. Pub był ciemny. Taka rockowa speluna typowa. Wszędzie są takie same. To mógł być Olsztyn lub jakaś Bydgoszcz, a nie Lizbona. Leciało tam Black Sabbath i Alice In Chains, i inne hity z satelity, które zatruły mi młodość jakimiś nienazwanymi obietnicami. Piwo-siki, co tu dużo pisać, jak w pizzerii pod Czerskiem. Była rozmowa. Panna J. już miała dosyć, a ja jeszcze piwo domówiłem. I tak, jak chwiejnym krokiem się wracało, tak na następny dzień się chwiejnie leciało. Głowa ciężka, suwenirsy na szybko kupowane. Pub Rock to się chyba nazywało. Mało światła. W dobrej dzielnicy pubowej, może Pan tam przypadkiem się zabłąkać, z nami tak właśnie było. Przypadki chodzą po ludziach. 

Wszyscy pytają, jak Lizbona? Oczekując odpowiedzi, że Lizbona jest fajna. Bo chyba jest. Jest Tag. Miasto powinno mieć rzekę jakąś albo inną wodę. 

Dawno już tyle nie chodziliśmy, chyba nawet schudłem. A tam górki, dołki, górki, dołki. Jak tam jechać, to bez dzieci. Weź tu Panie wózek tak wciągaj i ściągaj. 

Brzuch mnie boli od przejedzenia. Lany poniedzialek był przed północą. Miło było Pana zobaczyć - wygląda Pan zupełnie nie polsko, ale dobrze. Dziwi mnie, że te wyjazdy Pańskie tak szybko teraz mijają. Wydaje mi się, jakby dopiero, co Pan wyjechał, a Pan zaraz wraca. Może jeszcze Pan zdąży odpisać, przed powrotem. Może jeszcze przed Lizboną? 

Czekam na odpowiedź i pozdrawiam,
Paweł D.