środa, 28 września 2011

Smoła nie kawa

Szanowny Panie,

jasny bezkres powietrza i czarna kawa. Taka właśnie jak ta, która stoi przede mną. Zrobił ją brat K. i jest podobno z Wenezueli. Typowa zalewaja i niestety muszę Panu napisać, że nie jestem amatorem takiej kawy. Nie wiem co może być w niej smacznego i dlaczego ludzie uznają dzień za rozpoczęty po wypiciu takiej bomby. Zapach ładny, ale już smak nie ten. Znacznie lepsza jest ta z ekspressu, ale bratu nie powiem. Przykrości mu robić nie będę, więc pije jak to ciele. Gdy Pan rozbijał się po włoskim wybrzeżu z Panną J. tutaj się działo i działo. Fizycy na ten przykład odkryli, że neutrina jest szybsza niż światło. A to oznacza, nie wiem czemu, że będziemy mogli podróżować w czasie. Radzę zatem Panu zapamiętać wczorajsze numery lotto. Bo może za parę lat przebędzie Pan drogę do 27 października 2011 roku i zagra w grę. Z drugiej strony gdyby to było rzeczywiście możliwe, znając ludzi, już teraz mielibyśmy rozwiniętą turystykę w czasie, a co gorsze jakichś czasowych włamywaczy i bandziorów. Może zatem naukowcy się pomylili i teoria względności Einsteina dalej obowiązuje. No ale to małe piwo z tymi neutrinami.

Definitywnie wyprowadziłem się z Olsztyna. To dopiero wydarzenie. Rok przepracowałem, przesiedziałem i przebalowałem w stolicy Warmii i Mazur. Rok uznam za... no... niespodziewany. Zburzył on całą moją wiarę w przeznaczenie, ale z drugiej strony otworzył okienko, z którego pada światło, że nic dosłownie nic nie jest pewne, a zatem wszystko może się jeszcze wydarzyć. To miłe, zapomniane przeze mnie uczucie.

Dalej piję tę kawę...

Co jeszcze się wydarzyło? Pożegnano mnie w pracy bardzo przyjemnie. Dostałem górę prezentów, w większości alkoholu... co będzie początkiem, mam nadzieje, naszego wspólnego barku w jakimś warszawskim m2. No ale to już temat na dyskusje w cztery oczy. Trzeba się spotkać. Pan mi opowie o Włoszech, a ja Pana posłucham.

Ta kawa, w miarę picia jest coraz lepsza. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczai.

Dobrej pracy

Stefan W.

Swobodne spadanie

Szanowny Panie,

poranne niebo z okna samolotu jest kompletnie białe. Było takie przynajmniej w poniedziałek, kiedy to leciałem sobie z Panną J. z Mediolanu. Słońce oświetlało nam twarze. Oślepiało nawet. Granicy pomiędzy niebem a ziemią nie było wcale. Biała pustynia. Nie-świat. Coś poza poznaną przez nas rzeczywistością. Przestrzeń zmęczona. Z lekka gorzka, a z lekka słona. Zamiast kanapek dostaliśmy Actimela i ciastko. Niesmaczne. Raz za razem zasypiałem, a w snach nawiedzała mnie kobieta, która klęła na lewo i prawo. I tak spadaliśmy.

Jak Italia? Ach, Italia, Italia. Wciąż zjednoczona. Już 150 rok tak im leci. Tata Maddaleny (koleżanki J.) zbudował z tej okazji nawet fontannę. Napisał wiersz i wykuł wiersz ten w marmurowej tablicy, a tablicę tę na fontannie owej umieścił. Italia pełna jest emerytów amerykańskich i niemieckich. Polacy stoją pod wieżą w Pizie. A wieża ta też jest biała. I katedra jest biała. I baptysterium.

Levanto jest pełne fal słonych. A sól ta jest tak słona i fale siłę taką mają, że człowieka mogą do białości doprowadzić. Tfu.

Cinque Terre to miejsce urokliwe. Pocztówkowe wręcz.

Florencja jest stara i zatłoczona. Niby nieduża, a jednak wielka. Aż nogi od niej bolą.

W Mediolanie gubią bagaże, a i w sklepie na stacji kolejowej łatwo się zgubić.

Pociągi w Italii się spóźniają (tak przynajmniej o dziesięć minut).

Zresztą – był tam Pan przecież.

Ech… nie mam czasu na swobodne pisanie. Nie mam czasu na swobodne spadanie. Siedzę w pracy przy pierwszej kawie i muszę zrobić sto rzeczy.

Pan wybaczy,

Paweł D.

piątek, 16 września 2011

Co jest ważne

Szanowny Panie,

charles wszedł do knajpy. nic ciekawego knajpa jak tysiące innyh w nowym. Yorku bar, ćmy siedzące przed barem i nużące wąsy w alkoholu. ciekawa była zasłonka w głębi baru. ludzie kryli się za nią a jak wychodzili to byli tacy jacyś szczęśliwsi. Charles nie miał nic innego do roboty, więc poszedł za kotarkę a tam ćemny pokój, w jednym, kącie... jakaś para na pieska się zadowala, w innym jakaś inna para. gdzieś tam się całują... słowem zbiorowy seks. Charles nie był tym zafascynowany po prostu zobaczył leżącą, rozkraczoną babkę w kącie. Postanowił skorzystać z sytuacji, zdjął gacie i zabrał się za sprawę. Zaabsorobowany zajęciem nagle poczuł że ktoś dobrał się do jego tyłka. Krzyknął: CO JEST KURWA!

Charles Bukowski i jego przygody w knajpach to kwintesencja tego co można nazwać zchamieniem się. Nie po to aby coś sobie udowadniać, odbijać się od dna czy inne srajdy pierdy. Po prostu żeby wypalić dwie paczki papierosów w ciągu jednego wieczoru, wypić litry wódki i połączyć je z piwem. Nie myśleć o konsekwencjach, o tym że kolejnego dnia będzie męczył kac gigant, a język będzie twardy jak kołek. Po co to ludzie robią? Retoryczne pytanie... bo potrzebują tego. Po co ludzie zdobywają Mount Everest... bo istnieje. To chyba nie chodzi o kosztowanie życia tylko robienie czegoś co Pana, Panią, Pannę, Państwa interesuje i oddawanie się temu z lubością. Najgorsze jest kiedy nie robimy tego co jest dla nas ważne. A niektórzy tak mają. Co gorsza nawet nie wiedzą co jest dla nich ważne. Muzyka jest dla Pana, więc Pan jej słucha i zbiera na jej temat jak najwięcej informacji... czyli na swojej działce zdobywa Pan szczyty - nawet sobie z tego sprawy nie zdając. Bo to normalne, bo to dla Pana zwyczajne i oczywiste.

Olsztyński szczyt imprezowy zaraz się u mnie skończy. Zostało mi tutaj półtora tygodnia i tylko tydzień mieszkania na starówce, więc korzystam. Stolicę Warmii i Mazur mam u swych stóp, czas na większą stolicę ;)

Stefan W.

wtorek, 13 września 2011

Nie ma góry tak wysokiej...

Szanowny Panie,

o jakich szczytach Pan pisze? Hm… Gdzież to mogę się wspiąć znowu? Na palcach mogę stanąć, żeby podglądać panny w damskiej przebieralni. Mogę wejść na szczyt swojego ego i popatrzeć z góry na malutki świat. No bo nie wiem, co też jeszcze? Wcale nie zamierzam wymagać od siebie zbyt wiele. Zmęczony jestem. Spać wolę. Zresztą cel z początku wyraźny, zawsze w końcu traci kontury, zanika, i czym bliżej jestem, tym bardziej przypomina wielką, bezkształtną plamę.

Jakie zatem szczyty pan Paweł D. osiągnąć może? Może Rysy? Bo raczej nic wyżej. W naszym świecie ograniczonym Odrą i Bugiem co jest bowiem wyżej? Raczej nic wyżej. A może coś dalej? To z kolei trochę za daleko. Oj, za daleko, Szanowny Panie.

Pan się już czuje zniesmaczony. Myśli Pan – zrzęda. Maruda – myśli Pan. Ale nie koniecznie. Czytam sobie właśnie biografię Faulknera i powiem Panu, że choć pisarz to był wielki, to człowiek raczej taki… średni. Lokalny pisarz, którego wcale nie lubili w mieście, z którego pochodził. Pijak. Raczej krętacz. Ok. Brał na barki ciężar utrzymania rodziny – nawet tej dalszej. Ale w zasadzie mężem wcale wybitnym nie był. I wyrobnik w zasadzie. W Hollywood chałtury odwalał. Dostał Nobla. Ludzie mówią – osiągnął szczyt. Ale może szczyt osiągnął podczas jednego ze swoich niezliczonych ciągów alkoholowych? A może szczyt osiągnął, kiedy na spotkaniu ze swoimi czytelnikami najzwyczajniej w świecie się zwymiotował (i to bodajże na swojego menadżera)?

No i ja mu zazdroszczę. Straszliwie. Zazdroszczę, bo pisał wspaniale. Ale czy chciałbym nim być? Czy chciałbym przeżyć jego życie? Boże broń! Ale też podoba mnie się to, że tak daleko był od takiej pogoni za kosztowaniem życia. Zwłaszcza w naszych czasach za cnotę to przyjąć można. Bo dziś, jeśli nie wyszarpujesz życiu chwil, to jesteś jakimś wyrzutkiem społecznym. A ja nadaktywność mam w dupie! Ha! Ale czy Faulkner nie był może tchórzem? Podobno miał lekki kompleks Hemingwaya. Męskiego Hemingwaya, który to wojnę przeżył. Pewnie i był. I pewnie żałosny też był. Tak, tak, z dwojga złego (dobrego?) już lepiej by było zostać takim Hemingwayem. Chociaż… to Południe – nawet tak niedoskonałe - ma w sobie coś pociągającego.

Pan się jakoś nie spieszy z odpowiedzią. Wyjeżdżam. Będę po 26 września. Prawdopodobnie. No. Albo pisz Pan, kiedy sobie zechcesz. Może odpiszę z jakiejś kafejki, czy coś.

A Pan na jaki szczyt chce się teraz wspiąć? Poza - rzecz jasna – olsztyńskim szczytem imprezowym, hm?

Paweł D.

Dlatego bo istnieje

Szanowny Panie,

to nie po filmach, ale po pewnej książce mam taki obraz śmieci. Ja nie pisałem jak będą moje ostatnie chwile wyglądały, ale jak wyglądałaby idealna śmierć. No ale skończmy z tym tematem, bo przecież to nic przyjemnego i jeszcze jesteśmy młodzi, piękni, dzielni, bohaterscy i honorowi, a więc ta kwestia nas nie dotyczy. I jak kiedyś słyszałem nie ma co się starzeć na siłę i w ogóle o starości myśleć, bo w tej chwili korzystać należy z uroków młodości. Pan pewnie powie, że z uroków młodości to co najwyżej mogliśmy korzystać 3-4 lata temu. No ale Panie Pawle... źle nie jest. Jesteśmy w centrum życia. A zatem jeszcze dwudziestolatkowie, a już pracujący, czyli mający z czego żyć. Możemy wydawać na przyjemności, o których nasi młodsi, ale nie znów tacy młodsi koledzy mogą tylko sobie pomarzyć. Nie goni nas czas, bo facetów tak jakby czas nie dotyczy. Co to za różnica 20, 30, ryczące 40, czy 50 lat? Czytam właśnie książkę jak to żeglarze wybierali się na podróż dookoła globu bez zawijania do portu. Proszę sobie wyobrazić, że jednym z pierwszych był człowiek mający ponad 60 lat! Jako pierwszy na świecie opłynął świat z jednym przystankiem. W dodatku nie był to jakiś podróżnik tylko człowiek, który sprzedawał stare książki. Któregoś dnia tak postanowił i to zrobił. Dlaczego? Na to pytanie tacy ludzie odpowiadają podobnie "dlatego bo istnieje". A jak tam Pana wyzwania? Jakie szczyty Paweł D. osiągnie?

Stefan W.

poniedziałek, 12 września 2011

Grobowiec Króla Pól

Szanowny Panie,

te sny Pańskie nawet i ciekawe, ale tak Pan je enigmatycznie przedstawił, że nie wiem i tak, który co by mógł oznaczać. A ten o zębach? No faktycznie pewnie nic dobrego, ale... kto też może to wiedzieć na pewno. Może Panu ząb wypadnie po prostu? Jak się Pan będziesz tak prowadzać, to jest to skądinąd prawdopodobne. Dostaniesz Pan w końcu po ryju od jakiegoś araba czy innego Kazacha i się skończy dzień dziecka. Zastanawia mnie też, jakie to Pan głupoty wyczynia. Sprzeda Pan jakąś plotę. Nie bądź Pan taki.

No, a co do śmierci, to doprawdy sielskie ma Pan wyobrażenie. Wnuki, drzewka, panny - filmów się Pan naoglądałeś. Ja to nie wiem, jak chciałbym umrzeć. Może jakoś dynamiczniej trochę? W bitwie. Albo chociaż w bójce? Mógłbym dostać fangę w nos od Kliczki któregoś. To by było coś! Ech, nie wiem zupełnie. Chyba wolałbym pozostać jednak żywym. Życie nie bajka - fakt - ale koniec końców wydaje mi się ciekawsze niż sama śmierć. Pewnie umrę w szpitalu. Zachoruję na jakąś przykrą chorobę, potem będę z nią próbował walczyć i przegram. Będę robić pod siebie. Rodzina będzie mówić, że z tego wyjdę, ale nie wyjdę. I w końcu umrę. Fik. Nocy pewnej cichej.

A skoro już przy tym jesteśmy - to myślał Pan nad tym, jaki grób by Panu pasował? Bo ja to bym nie chciał żadnego takiego, co w Polsce są modne. Że inni leżą pod festyniarskimi, to nie znaczy, że i ja muszę. Bo powiem Panu po szczerości, że te współczesne polskie nagrobki to mnie się tak podobają, jak i współczesna polska architektura wiejska - czyli wcale. Już bym wolał, żeby mi zwykłą dziurę w ziemi wykopali, a później jakiś kopczyk malutki usypali. Albo i duży kopiec - jeślibym zasłużył (a co!). Może jakiś prosty krzyż drewniany (chociaż przy tym moim wiecznym kryzysie wiary, to chyba nawet nie wypada). Mogliby mnie też spalić. Chociaż to z kolei takie amerykańskie... a może i nie. W sensie - jakieś takie nie moje. Nie. Chyba bym wolał, żeby jednak mnie robaki zjadły - w ten sposób, bądź co bądź, nie wszystek umrę. No... muszę jeszcze nad tym pomyśleć.

Tymczasem,

Paweł D.

piątek, 9 września 2011

Sen o zębach

Szanowny Panie,

jestem zły na siebie. Kiedy Pan ekscytuje się jutrzenką i zaskakuje mnie płodnością na naszej fandze, to ja zwyczajnie oddaje się hulance. Kolejny dzień z rzędu bawię się w olsztyńskich knajpach do wczesnych godzin i to nic, że rano muszę iść do pracy. Jakoś nie czuję zmęczenia. Hulanka jednak rzecz z gruntu dobra i tak by mnie nie przerażała gdyby nie sen. Czasami mam takie sny, które coś oznaczają a dowiaduje się o tym po latach. Na przykład kiedyś śnił się mi koszyk jajek, które kupiłem, ale że nie wiedziałem co z nimi zrobić to się po prostu na nie gapiłem. Sen był tak zapadający w pamięć, że tę noc pamiętam do tej pory. A było to dokładnie dwa lata temu. Zresztą kolejnej nocy miałem sen, że jestem w swoim rodzinnym domu na Bacha i miałem zabić koleżankę, której nie pamiętam twarzy. Raniłem ją i dogadywałem jej, a ona skoczyła z okna. Ucieszyłem się nawet bo dzięki temu nie byłem winny zabójstwa. Znaczy jej rękoma się jej pozbyłem. Po roku śnił mi się żaglowiec w porcie. Nie mogłem się na niego dostać a bardzo chciałem, więc szedłem po burcie i spadłem... zamiast do morza to w wielką przepaść i wydawało się mi, że za chwilę zginę, ale nic takiego się nie stało. Spadłem na piach i tylko pokaleczyłem sobie nogi. Obudziłem się w kajucie gdzie był i Pan i Panna J. i bracia i znajomi. Dobrze mi było z herbatą pod ciepłym kocem. Wtedy przyszła koleżanka z klasy, która bardzo chciała, abyśmy razem Ten Teges, ale ja nie chciałem. I proszę po tym śnie wylądowałem na Chopinie, na którego bardzo chciałem się dostać, ale nie popłynąłem dalej niż na Bornholm. A dalsza interpretacja to już insza sprawa. No i dzisiaj... znów po roku. Co ten wrzesień w sobie ma? I teraz śnił się mi wypadający ząb. Co oznacza? Według senników nic przyjemnego. Ale to nie ważne co piszą senniki, ważne że ja czuje, iż nie był to sen dobry. I żałuje że go sobie przypomniałem i przyśniłem w ogóle. Głupie sny... muszę przestać w nie wierzyć.

Wracając do września. Że też takie sny akurat nachodzą mnie na początku jesieni. Czy chodzi o to COŚ w powietrzu? Ten zapach, który kojarzy się mi z konfiturami i wekami. Z piwniczką babci i dziadka. Nie sam zapach, ale to że taki właśnie unosił się na dworze, gdy podwędzało się powidła.

Każdego to czeka, więc czasem mam takie wyobrażenie jak powinna wyglądać taka idealna śmierć. Niezmiennie myślę sobie o takiej pogodzie jak ta za oknem. Że jest wrzesień, a ja siedzę pod drzewem na jakimś wygodnym siedzisku. W rękach mam książkę a na ziemi stoi półmisek winogron i serów. A z drugiej strony butelka dobrego wina. Mam piękny widok przed sobą. Dookoła biegają moje wnuki, a moja ukochana krząta się robiąc nie mogące poczekać rzeczy. I wtedy wydaje się mi, że jestem znów młody i ona jest młoda. Że jest pięknie uśmiechającą się dziewczyną o cudnych nogach. Że wiatr podwiał jej spódnicę i chodzi po trawie boso. Że pięknie pachnie i że żyło się mi naprawdę dobrze......

Tymczasem mam 28 lat. Jestem pełen wigoru i sił, bawię się co wieczór. Pracuję i robię tyle nieodpowiedzialnych rzeczy, takich błędów, że ktoś tam na górze tylko z politowaniem na mnie patrzy. Jest fajnie... gdyby nie ten sen o cholernym wypadającym zębie.

Dobranoc

Stefan W.

wtorek, 6 września 2011

Słodki biały świt

Szanowny Panie,

w końcu! Już myślałem, żeś Pan zwariował albo się obraził. Ale może i dobrze, że raz Pan tak nieładnie ze mną zagrał, bo przecież ja każę na siebie czekać częściej. Teraz rozumiem. Zaczynam patrzeć na czekanie inaczej. Ale mniejsza z tym, bo przede wszystkim muszę zaznaczyć stanowczo, że Maria nie ma przecież kompleksów (znaczy, może i ma jakieś, ale nic mi o tym nie wiadomo). To koleżanka Marii ma problem ze swoim ciałem - powinien Pan wiedzieć, skoro Pan tak to czytał niby dnia każdego. Ale zostawmy już te dziewczęta biedne w spokoju, bo w zasadzie rozgryzanie ich świata to jak zabawa humanisty w budowanie mostów (może dlatego jest to też takie pociągające).

Bo o czym to ja miałem... Cholera. Musi mi Pan uwierzyć, że przez ostatnie osiem (!) dni miałem całe garście ciekawych pomysłów. A dziś pustka! Może to ta godzina? Może to jesień? Bo musi Pan wiedzieć, że jesień w GK rozpanoszyła się, że aż strach. Wstaję dziś o 5.30. Idę po omacku do kibelka. Otwieram oczy. Wyglądam na świat. I co? Ciemno. Nie czarno może, ale jednak ciemno. Zmierzch o świcie. I pomyślałem: Oho, %#9*! Bo co też mądrego mogłem pomyśleć o tak wczesnej porze, kiedy to promienie słońca śpią jeszcze sobie smacznie?

Przylepiłem nos do okna i postanowiłem poszukać tego światła. Wzrok wlepiłem w ulicę. Asfalt leżał tam sobie szary, czarny czasem, i leniwy, jak bóg jakiś. Cielsko jego - rozłożyste i matowe - zdawało się ignorować wszystko dookoła, a mnie w szczególności. Sam pomyślałem zresztą, że to stworzenie jakieś nieprzyjemne w obyciu i nawet gdyby z łaski swojej przebudzić się zechciało, to wcale nie zyskałoby wiele w moich oczach. Z pewnością brakowałoby mu majestatycznego piękna wielorybów, czy nawet pewnego pokracznego uroku hipopotamów. Skrył się ten niezgrabny olbrzym w grządkach miasta mego i myślał, że nikt go nie zobaczy. Otóż ja widzę! I nie podoba mi się wcale, że aksamitem nocy się nakrywa, kiedy tylko zechce (jakby nazbyt wcześnie) i o wstawaniu ani myśli. Chciałem już zejść do niego, nóżką się zamachnąć i kopnąć go najzwyczajniej w świecie w ten zadek przerośnięty, co by ruszył go trochę i dzień odsłonił, ale szybko sobie uświadomiłem, że wszak w bokserkach samych jestem, więc trochę nie wypada tak przed dom wychodzić. W chwili, kiedy już mi w głowie myśl świtała, co by go nie rzucić czymś z wysokości okna mego, na grzbiecie zwierza przerośniętego świetlik jakiś zjawić się raczył. Skubnął tylko tę skórę grubą i zrogowaciałą, i zniknął zaraz. Zawiedziony byłem nieco, bo nie dość, że robaczek tylko sztucznym światłem dysponował, to i atak jego mizerny skutku najmniejszego nie odniósł. Naturalnie usta me przybrały kształt nieprzyjemny podkówki odwróconej, a serce nadzieję już tracić zaczęło. Motyla noga - dnia dziś nie będzie, nie ma co - pomyślałem zrezygnowany. Wtem jednak ów świetlik pierdoła zjawił się ponownie! Tak mi się przynajmniej zdawało, bo gdy przypatrzyłem się uważniej, dostrzegłem, że to jakiś inny insekt, choć bez wątpienia z tej samej rodzinki (też hałaśliwy taki). Co ciekawe, chyba zjazd familii rozświetlonej mieć musieli, bo po chwili, jakby worek się rozpruł. Wszyscy na północ - jak jeden mąż! I każdy tylko tak po grzbiecie mojego rozleniwionego przyjaciela - ciach, ciach, ciach! No! Teraz już nie było rady. Gruby musiał ustąpić. Powolutku łeb swój wielki podniósł. Ziewnął sobie szeroko. Od niechcenia ciało przeciągnął. Kółko zakręcił ociężale jedno, potem drugie. Tępo w górę popatrzył. Potem jeszcze raz w dół z utęsknieniem na swą grządkę - wciąż ciepłą i kuszącą. Nawet przez chwilę myślałem, że zaraz znowu się w nią zwali, ale nie - od warczącego robactwa już opędzić się nie mógł. W pysk złapał tylko ten kocyk szaro-czarny, co się nim nakrył jeszcze wieczoru poprzedniego i z wolna, krok za krokiem, ruszył gdzieś przed siebie. Przed tym jeszcze, przelotem jakby, w okno moje popatrzył. Sposobność tę oczywiście bez skrupułów wykorzystałem i język mu pokazałem. Tak na pożegnanie - niech ma! Nie sądzę, żeby stwór zrozumiał ten gest tryumfalny, ale zawsze satysfakcję jakąś miałem. No i światło się znalazło, bo duży odsłonił tę dziurę w suficie, co z niej promienie strumieniami się leją. Od razu jakoś humor mi się poprawił. Nos od szyby oderwałem. Poranną toaletę ogarnąłem. Po schodach się stoczyłem. Kanapkę do pracy zrobiłem. No i wio! W nową przygodę.

Miłego dnia,

Paweł D.