Szanowny Panie,
o jakich szczytach Pan pisze? Hm… Gdzież to mogę się wspiąć znowu? Na palcach mogę stanąć, żeby podglądać panny w damskiej przebieralni. Mogę wejść na szczyt swojego ego i popatrzeć z góry na malutki świat. No bo nie wiem, co też jeszcze? Wcale nie zamierzam wymagać od siebie zbyt wiele. Zmęczony jestem. Spać wolę. Zresztą cel z początku wyraźny, zawsze w końcu traci kontury, zanika, i czym bliżej jestem, tym bardziej przypomina wielką, bezkształtną plamę.
Jakie zatem szczyty pan Paweł D. osiągnąć może? Może Rysy? Bo raczej nic wyżej. W naszym świecie ograniczonym Odrą i Bugiem co jest bowiem wyżej? Raczej nic wyżej. A może coś dalej? To z kolei trochę za daleko. Oj, za daleko, Szanowny Panie.
Pan się już czuje zniesmaczony. Myśli Pan – zrzęda. Maruda – myśli Pan. Ale nie koniecznie. Czytam sobie właśnie biografię Faulknera i powiem Panu, że choć pisarz to był wielki, to człowiek raczej taki… średni. Lokalny pisarz, którego wcale nie lubili w mieście, z którego pochodził. Pijak. Raczej krętacz. Ok. Brał na barki ciężar utrzymania rodziny – nawet tej dalszej. Ale w zasadzie mężem wcale wybitnym nie był. I wyrobnik w zasadzie. W Hollywood chałtury odwalał. Dostał Nobla. Ludzie mówią – osiągnął szczyt. Ale może szczyt osiągnął podczas jednego ze swoich niezliczonych ciągów alkoholowych? A może szczyt osiągnął, kiedy na spotkaniu ze swoimi czytelnikami najzwyczajniej w świecie się zwymiotował (i to bodajże na swojego menadżera)?
No i ja mu zazdroszczę. Straszliwie. Zazdroszczę, bo pisał wspaniale. Ale czy chciałbym nim być? Czy chciałbym przeżyć jego życie? Boże broń! Ale też podoba mnie się to, że tak daleko był od takiej pogoni za kosztowaniem życia. Zwłaszcza w naszych czasach za cnotę to przyjąć można. Bo dziś, jeśli nie wyszarpujesz życiu chwil, to jesteś jakimś wyrzutkiem społecznym. A ja nadaktywność mam w dupie! Ha! Ale czy Faulkner nie był może tchórzem? Podobno miał lekki kompleks Hemingwaya. Męskiego Hemingwaya, który to wojnę przeżył. Pewnie i był. I pewnie żałosny też był. Tak, tak, z dwojga złego (dobrego?) już lepiej by było zostać takim Hemingwayem. Chociaż… to Południe – nawet tak niedoskonałe - ma w sobie coś pociągającego.
Pan się jakoś nie spieszy z odpowiedzią. Wyjeżdżam. Będę po 26 września. Prawdopodobnie. No. Albo pisz Pan, kiedy sobie zechcesz. Może odpiszę z jakiejś kafejki, czy coś.
A Pan na jaki szczyt chce się teraz wspiąć? Poza - rzecz jasna – olsztyńskim szczytem imprezowym, hm?
Paweł D.
o jakich szczytach Pan pisze? Hm… Gdzież to mogę się wspiąć znowu? Na palcach mogę stanąć, żeby podglądać panny w damskiej przebieralni. Mogę wejść na szczyt swojego ego i popatrzeć z góry na malutki świat. No bo nie wiem, co też jeszcze? Wcale nie zamierzam wymagać od siebie zbyt wiele. Zmęczony jestem. Spać wolę. Zresztą cel z początku wyraźny, zawsze w końcu traci kontury, zanika, i czym bliżej jestem, tym bardziej przypomina wielką, bezkształtną plamę.
Jakie zatem szczyty pan Paweł D. osiągnąć może? Może Rysy? Bo raczej nic wyżej. W naszym świecie ograniczonym Odrą i Bugiem co jest bowiem wyżej? Raczej nic wyżej. A może coś dalej? To z kolei trochę za daleko. Oj, za daleko, Szanowny Panie.
Pan się już czuje zniesmaczony. Myśli Pan – zrzęda. Maruda – myśli Pan. Ale nie koniecznie. Czytam sobie właśnie biografię Faulknera i powiem Panu, że choć pisarz to był wielki, to człowiek raczej taki… średni. Lokalny pisarz, którego wcale nie lubili w mieście, z którego pochodził. Pijak. Raczej krętacz. Ok. Brał na barki ciężar utrzymania rodziny – nawet tej dalszej. Ale w zasadzie mężem wcale wybitnym nie był. I wyrobnik w zasadzie. W Hollywood chałtury odwalał. Dostał Nobla. Ludzie mówią – osiągnął szczyt. Ale może szczyt osiągnął podczas jednego ze swoich niezliczonych ciągów alkoholowych? A może szczyt osiągnął, kiedy na spotkaniu ze swoimi czytelnikami najzwyczajniej w świecie się zwymiotował (i to bodajże na swojego menadżera)?
No i ja mu zazdroszczę. Straszliwie. Zazdroszczę, bo pisał wspaniale. Ale czy chciałbym nim być? Czy chciałbym przeżyć jego życie? Boże broń! Ale też podoba mnie się to, że tak daleko był od takiej pogoni za kosztowaniem życia. Zwłaszcza w naszych czasach za cnotę to przyjąć można. Bo dziś, jeśli nie wyszarpujesz życiu chwil, to jesteś jakimś wyrzutkiem społecznym. A ja nadaktywność mam w dupie! Ha! Ale czy Faulkner nie był może tchórzem? Podobno miał lekki kompleks Hemingwaya. Męskiego Hemingwaya, który to wojnę przeżył. Pewnie i był. I pewnie żałosny też był. Tak, tak, z dwojga złego (dobrego?) już lepiej by było zostać takim Hemingwayem. Chociaż… to Południe – nawet tak niedoskonałe - ma w sobie coś pociągającego.
Pan się jakoś nie spieszy z odpowiedzią. Wyjeżdżam. Będę po 26 września. Prawdopodobnie. No. Albo pisz Pan, kiedy sobie zechcesz. Może odpiszę z jakiejś kafejki, czy coś.
A Pan na jaki szczyt chce się teraz wspiąć? Poza - rzecz jasna – olsztyńskim szczytem imprezowym, hm?
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz