w końcu! Już myślałem, żeś Pan zwariował albo się obraził. Ale może i dobrze, że raz Pan tak nieładnie ze mną zagrał, bo przecież ja każę na siebie czekać częściej. Teraz rozumiem. Zaczynam patrzeć na czekanie inaczej. Ale mniejsza z tym, bo przede wszystkim muszę zaznaczyć stanowczo, że Maria nie ma przecież kompleksów (znaczy, może i ma jakieś, ale nic mi o tym nie wiadomo). To koleżanka Marii ma problem ze swoim ciałem - powinien Pan wiedzieć, skoro Pan tak to czytał niby dnia każdego. Ale zostawmy już te dziewczęta biedne w spokoju, bo w zasadzie rozgryzanie ich świata to jak zabawa humanisty w budowanie mostów (może dlatego jest to też takie pociągające).
Bo o czym to ja miałem... Cholera. Musi mi Pan uwierzyć, że przez ostatnie osiem (!) dni miałem całe garście ciekawych pomysłów. A dziś pustka! Może to ta godzina? Może to jesień? Bo musi Pan wiedzieć, że jesień w GK rozpanoszyła się, że aż strach. Wstaję dziś o 5.30. Idę po omacku do kibelka. Otwieram oczy. Wyglądam na świat. I co? Ciemno. Nie czarno może, ale jednak ciemno. Zmierzch o świcie. I pomyślałem: Oho, %#9*! Bo co też mądrego mogłem pomyśleć o tak wczesnej porze, kiedy to promienie słońca śpią jeszcze sobie smacznie?
Przylepiłem nos do okna i postanowiłem poszukać tego światła. Wzrok wlepiłem w ulicę. Asfalt leżał tam sobie szary, czarny czasem, i leniwy, jak bóg jakiś. Cielsko jego - rozłożyste i matowe - zdawało się ignorować wszystko dookoła, a mnie w szczególności. Sam pomyślałem zresztą, że to stworzenie jakieś nieprzyjemne w obyciu i nawet gdyby z łaski swojej przebudzić się zechciało, to wcale nie zyskałoby wiele w moich oczach. Z pewnością brakowałoby mu majestatycznego piękna wielorybów, czy nawet pewnego pokracznego uroku hipopotamów. Skrył się ten niezgrabny olbrzym w grządkach miasta mego i myślał, że nikt go nie zobaczy. Otóż ja widzę! I nie podoba mi się wcale, że aksamitem nocy się nakrywa, kiedy tylko zechce (jakby nazbyt wcześnie) i o wstawaniu ani myśli. Chciałem już zejść do niego, nóżką się zamachnąć i kopnąć go najzwyczajniej w świecie w ten zadek przerośnięty, co by ruszył go trochę i dzień odsłonił, ale szybko sobie uświadomiłem, że wszak w bokserkach samych jestem, więc trochę nie wypada tak przed dom wychodzić. W chwili, kiedy już mi w głowie myśl świtała, co by go nie rzucić czymś z wysokości okna mego, na grzbiecie zwierza przerośniętego świetlik jakiś zjawić się raczył. Skubnął tylko tę skórę grubą i zrogowaciałą, i zniknął zaraz. Zawiedziony byłem nieco, bo nie dość, że robaczek tylko sztucznym światłem dysponował, to i atak jego mizerny skutku najmniejszego nie odniósł. Naturalnie usta me przybrały kształt nieprzyjemny podkówki odwróconej, a serce nadzieję już tracić zaczęło. Motyla noga - dnia dziś nie będzie, nie ma co - pomyślałem zrezygnowany. Wtem jednak ów świetlik pierdoła zjawił się ponownie! Tak mi się przynajmniej zdawało, bo gdy przypatrzyłem się uważniej, dostrzegłem, że to jakiś inny insekt, choć bez wątpienia z tej samej rodzinki (też hałaśliwy taki). Co ciekawe, chyba zjazd familii rozświetlonej mieć musieli, bo po chwili, jakby worek się rozpruł. Wszyscy na północ - jak jeden mąż! I każdy tylko tak po grzbiecie mojego rozleniwionego przyjaciela - ciach, ciach, ciach! No! Teraz już nie było rady. Gruby musiał ustąpić. Powolutku łeb swój wielki podniósł. Ziewnął sobie szeroko. Od niechcenia ciało przeciągnął. Kółko zakręcił ociężale jedno, potem drugie. Tępo w górę popatrzył. Potem jeszcze raz w dół z utęsknieniem na swą grządkę - wciąż ciepłą i kuszącą. Nawet przez chwilę myślałem, że zaraz znowu się w nią zwali, ale nie - od warczącego robactwa już opędzić się nie mógł. W pysk złapał tylko ten kocyk szaro-czarny, co się nim nakrył jeszcze wieczoru poprzedniego i z wolna, krok za krokiem, ruszył gdzieś przed siebie. Przed tym jeszcze, przelotem jakby, w okno moje popatrzył. Sposobność tę oczywiście bez skrupułów wykorzystałem i język mu pokazałem. Tak na pożegnanie - niech ma! Nie sądzę, żeby stwór zrozumiał ten gest tryumfalny, ale zawsze satysfakcję jakąś miałem. No i światło się znalazło, bo duży odsłonił tę dziurę w suficie, co z niej promienie strumieniami się leją. Od razu jakoś humor mi się poprawił. Nos od szyby oderwałem. Poranną toaletę ogarnąłem. Po schodach się stoczyłem. Kanapkę do pracy zrobiłem. No i wio! W nową przygodę.
Miłego dnia,
Paweł D.
Przylepiłem nos do okna i postanowiłem poszukać tego światła. Wzrok wlepiłem w ulicę. Asfalt leżał tam sobie szary, czarny czasem, i leniwy, jak bóg jakiś. Cielsko jego - rozłożyste i matowe - zdawało się ignorować wszystko dookoła, a mnie w szczególności. Sam pomyślałem zresztą, że to stworzenie jakieś nieprzyjemne w obyciu i nawet gdyby z łaski swojej przebudzić się zechciało, to wcale nie zyskałoby wiele w moich oczach. Z pewnością brakowałoby mu majestatycznego piękna wielorybów, czy nawet pewnego pokracznego uroku hipopotamów. Skrył się ten niezgrabny olbrzym w grządkach miasta mego i myślał, że nikt go nie zobaczy. Otóż ja widzę! I nie podoba mi się wcale, że aksamitem nocy się nakrywa, kiedy tylko zechce (jakby nazbyt wcześnie) i o wstawaniu ani myśli. Chciałem już zejść do niego, nóżką się zamachnąć i kopnąć go najzwyczajniej w świecie w ten zadek przerośnięty, co by ruszył go trochę i dzień odsłonił, ale szybko sobie uświadomiłem, że wszak w bokserkach samych jestem, więc trochę nie wypada tak przed dom wychodzić. W chwili, kiedy już mi w głowie myśl świtała, co by go nie rzucić czymś z wysokości okna mego, na grzbiecie zwierza przerośniętego świetlik jakiś zjawić się raczył. Skubnął tylko tę skórę grubą i zrogowaciałą, i zniknął zaraz. Zawiedziony byłem nieco, bo nie dość, że robaczek tylko sztucznym światłem dysponował, to i atak jego mizerny skutku najmniejszego nie odniósł. Naturalnie usta me przybrały kształt nieprzyjemny podkówki odwróconej, a serce nadzieję już tracić zaczęło. Motyla noga - dnia dziś nie będzie, nie ma co - pomyślałem zrezygnowany. Wtem jednak ów świetlik pierdoła zjawił się ponownie! Tak mi się przynajmniej zdawało, bo gdy przypatrzyłem się uważniej, dostrzegłem, że to jakiś inny insekt, choć bez wątpienia z tej samej rodzinki (też hałaśliwy taki). Co ciekawe, chyba zjazd familii rozświetlonej mieć musieli, bo po chwili, jakby worek się rozpruł. Wszyscy na północ - jak jeden mąż! I każdy tylko tak po grzbiecie mojego rozleniwionego przyjaciela - ciach, ciach, ciach! No! Teraz już nie było rady. Gruby musiał ustąpić. Powolutku łeb swój wielki podniósł. Ziewnął sobie szeroko. Od niechcenia ciało przeciągnął. Kółko zakręcił ociężale jedno, potem drugie. Tępo w górę popatrzył. Potem jeszcze raz w dół z utęsknieniem na swą grządkę - wciąż ciepłą i kuszącą. Nawet przez chwilę myślałem, że zaraz znowu się w nią zwali, ale nie - od warczącego robactwa już opędzić się nie mógł. W pysk złapał tylko ten kocyk szaro-czarny, co się nim nakrył jeszcze wieczoru poprzedniego i z wolna, krok za krokiem, ruszył gdzieś przed siebie. Przed tym jeszcze, przelotem jakby, w okno moje popatrzył. Sposobność tę oczywiście bez skrupułów wykorzystałem i język mu pokazałem. Tak na pożegnanie - niech ma! Nie sądzę, żeby stwór zrozumiał ten gest tryumfalny, ale zawsze satysfakcję jakąś miałem. No i światło się znalazło, bo duży odsłonił tę dziurę w suficie, co z niej promienie strumieniami się leją. Od razu jakoś humor mi się poprawił. Nos od szyby oderwałem. Poranną toaletę ogarnąłem. Po schodach się stoczyłem. Kanapkę do pracy zrobiłem. No i wio! W nową przygodę.
Miłego dnia,
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz