środa, 31 stycznia 2018

Człowiek na tratwie



Szanowny Panie,

długo myślałem, jak tu odnieść się do ostatniego akapitu Pańskiego wpisu o “Codzienności całkiem innej…”. W sensie do tej myśli odnośnie samotności. Bo oczywiście jest to ważne i nawet nie wypada nie odnieść się do tego zupełnie. Problem jednak w tym, że żaden ze mnie życiowy mędrzec, więc co też mogę odpowiedzieć? Jedno, co mi się zdaje, a co oczywiście nie jest żadną myślą moją, a nawet jak na nie moją, to nie jest nawet myślą oryginalną, to tyle, że każda samotność, czy też z drugiej strony niesamotność, są do pewnego stopnia umowne. Ok, to trochę durne, bo niby jak ja na przykład mam być samotny, skoro każdego dnia ukrywam się w kiblu metr na metr, żeby chociaż udawać, że nie jestem zewsząd otoczony przez ludzi. No, z obiektywnego punktu widzenia jestem bardzo niesamotny. Ba, nawet z tego subiektywnego jestem przeważnie mniej samotny, niż bym sobie tego życzył. Z drugiej jednak strony, w głowie swojej siedzę tylko sam ze sobą i nikogo tam ze mną nie ma. Oczywiście, uczeni jesteśmy tej naszej wspólnotowości. Że to niby podstawową komórką społeczną jest rodzina, a pojedynczy człowiek to część tej komórki. To samo z narodem, z rasą i całą masą innych zbiorów, których częścią niby to jesteśmy. Częścią. Elementem. Takim puzzlem z wypustkami i ubytkami. Klockiem. No i tak, tak , wiem i rozumiem. Człowiek, istota społeczna. Nie mniej, jak tak popatrzę na to prosto, swoim chłopskim… no ok, niech będzie “małomiasteczkowym” wzrokiem, to zawsze widzę jednak ten łeb nieforemny, prostokąt tułowia i cztery kreski kończyn (czasem mniej). Człowiek, jeden, nawet jak w stadzie stoi w kolejce do “Manekina” czy do tej apteki na Ursynowie, co to ma promocje na leki ciągle. Sam, jeden człowiek.  I oczywiście, dzieci dają nadzieję na to, że jak przyjdzie Panu srać pod siebie, to może tyłek podetrze Panu własny syn, a nie anonimowa pielęgniarka, ale z drugiej strony, to jak będzie Pan już na tym etapie, to czy będzie to Panu robiło różnicę, a jeśli będzie, to czy jednak nie uzna Pan tej opcji z pielęgniarką za zwyczajnie lepszą (nie wiem, czy na końcu tak długiego zdania powinienem postawić znak zapytania, ale postawię)?  Dobra, chyba to komplikuję niepotrzebnie. Otóż doceniam życie rodzinne i nawet czerpię z niego sporo satysfakcji (jak się nad tym tak głębiej zastanowię). Zwłaszcza dzieci sobie chwalę (bo z żoną to wie Pan sam, jak to bywa). Chciałem tylko przestrzec, żeby nie wpadał Pan w pułapkę idealizowania pewnych stanów, które w obecnej chwili są Panu dalekie, tylko dlatego, że... w obecnej chwili są Panu dalekie.

Myślę też, że może Pan nawet skorzystać z przywileju marynarskiego i płodzić dzieci w różnych portach, co jest o tyle logiczne, że w przyszłości, kiedy poczuje się Pan samotny, nie będzie Pan musiał czekać na powrót do Polski, tylko wyjmie Pan mapę, obejrzy ją dokładnie, a potem rzuci do swojej załogi “Cała naprzód Majtki! Kierunek Stavanger! Dziś wieczorem piję piwo z moim synem Ingeborgiem!”. Oczywiście powie to Pan w tym swoim morskim slangu, którego nie znam i tylko jeśli akurat będzie Pan na Morzu Norweskim. Bo jeśli akurat będzie Pan w okolicach Rogu Afryki, to wtedy krzyknie Pan “Manewrujcie żywo między tymi piratami moje Majtki, żebym jeszcze przed zachodem słońca mógł zasiąść do stołu z Aminą, Bashirem, Muną i Quadirem”. Generalnie, sam Pan widzi, że możliwości są nieograniczone.

Przypomniało mi się teraz, że ostatnio Pana obgadywałem i faktycznie, jak się o Panu mówi, to zaraz wyskakuje ta kwestia zapuszczania korzeni. Jedni twierdzą, że Pan ucieka, inni, że jest Pan wiecznym chłopcem. Jedni, że Pan tych korzeni zapuścić nie chce, inni że po prostu nie może. Mnie się zdaje, że nie tylko by Pan mógł, ale jeszcze mógłby Pan się w tym odnaleźć i być całkiem z tego zadowolonym. Z tym, że przy innych, nawet mniej oczywistych scenariuszach życiowych, pewnie też Pan będzie w miarę zadowolony. Taki plus bycia tym nowym wcieleniem Greka Zorby.

Podsumowując - rzewny był ten kawałek o budzeniu się w środku nocy zupełnie sam i myślę, że u kilku dziewcząt mógł Pan uzyskać parę punktów bonusowych w kategorii “biedny Derwi”, ale mnie jakoś szczególnie Pana nie żal. Nadal jest Pan podróżującym łowcą przygód, a ja biurową kurą (to “w” zbędne odrzuciłem w ostatniej chwili), więc przynajmniej na razie nie ma Pan źle (poza tym materacem… chociaż w sumie nasz przeżył dwójkę małych dzieci, więc w kategorii “obleśny materac” pewnie mamy remis). Poza tym pomyśli Pan o tych rodzinach w marynarskim stylu - to może być ten złoty środek.

Pewnie Panna J. nie pochwali mnie za takie rady, a najpewniej jeszcze posądzi mnie o rasizm. Nie mam pewności, dlaczego, ale podskórnie już czuję, że coś, co napisałem, nie było tak całkowicie na miejscu. Cóż, publiczne wypowiedzi to w tych czasach  stąpanie po polu minowym, ale to już początek zupełnie nowego tematu.

Zatem pozdrawiam - niech Pan nie robi drzemek popołudniowo-wieczornych, to nie będzie się Pan budził w środku nocy (u Antka to działa).

Paweł D.  

piątek, 26 stycznia 2018

Codzienność całkiem inna, a ta sama

 Szanowny Panie,

z pańskiego listu wnoszę, że bawią Pana porównania naszych odmiennych codzienności. Moje przygody z piekarzową, szwedzką koleżanką, gdzieś na antypodach polskości, wydają się być może kolorowe, ale Pan doskonale sobie zdaje sprawę, że wszystko zależy od kąta patrzenia i oczu, które widzą. Postanowiłem – może nie naśladować – ale jak tylko umiem opisać Panu moją codzienność, całkiem inną, a jednak tą samą co sprzedawana na Fandze.

Siódma rano i kac. Oczywiście, że kac może być dobry, niemy świadek wczorajszej zabawy, a jednak jego siła spotęgowana przez cholerne nurzanie i myszkowanie łajby, dobija jak młotkowanie kciuka. Dlatego to on mnie budzi, a nie B., który wparowuje do kajuty, zapala światło i krzyczy do Nieba, że śniadanie na stole. Kac. Łeb. Ból.

Odsuwam zasłonki. Staram się o nich nie myśleć. A jednak ich wewnętrzna strona mnie obrzydza. Ktoś przede mną je podpalił, ktoś coś w nie wytarł i pewnych fragmentów tych zasłonek po prostu nie dotykam. Nic prostszego, aby je uprać, bo kto wie, co i gdzie w nie wycierał. Ale jak je tylko ruszę, odsznuruje, rozpadną się z pewnością. Wiszą bardziej na zasadzie umowy pomiędzy użytkownikiem a zapięciem. Grawitacja jakoś nie zwraca uwagi, na ich utrzymywanie się w powietrzu, ale mam wrażenie, że jak ich dotknę, będzie po ptokach. W zasadzie o tej swojej przestrzeni prywatnej myślę w jak najlepszy sposób, ale czasem przypominam sobie, jak zaplamiony jest materac. Tej strony od dołu po prostu się boję. Tej od nóg nie zauważam, a lekka plama przy głowie, to przy tamtych, zupełny pryszcz. Co tydzień zmieniam prześcieradło i nieprzepuszczający potu pokrowiec. Ostatni wymóg kapitana. Chwała mu za ten pokrowiec.

Pierwsze poranne kroki kieruje do wspólnej łazienki. Korzysta z niej dwudziestu pięciu mężczyzn. Składa się z czterech toalet, trzech prysznicy, jednego pisuaru, dwóch umywalkowych rynien, przy których jest w sumie dziesięć stanowisk.
Parę lat temu w Boliwii, w publicznej toalecie pewnego targowiska, na którym dostałem rozwolnienia żołądka, oduczyłem się obrzydzenia siadania na desce klozetowej. No ale trzeba przyznać, że nie jest to najprzyjemniejsze uczucie siadać po kimś na ciepłym kibelku. Z pisuaru śmierdzi moczem, tak że oczy łzawią. A gdy szczotka do zębów wpadła mi do rynienki umywalkowej, po prostu ją wyrzuciłem, bo wyparzanie nic by nie dało. Odpływy w prysznicach są zatkane, więc stoi się w wodzie po kostki, zanim wszystko spłynie. Nikt o zdrowych zmysłach i pod nakazem tortury nie wyciągnie syfu z syfonów. Proszę pamiętać, że korzysta z nich ponad dwadzieścia zdrowych, zdolnych do reprodukcji mężczyzn. Co można znaleźć w tym syfonie? Niech zostanie tajemnicą. Napomnę tylko, że dziewczęta boją się wejść do męskiej łazienki, bo twierdzą, że samo tylko powietrze zapładnia.

Śniadanie. Codziennie jajka. Na twardo, miękko, sadzone w dwojaki sposób (ścięty, rozlewające się żółtko), raz w tygodniu – w niedzielę – jajecznica. Do tego chleb. Do tego ryż. Do tego, czasem zupa (Filipińczycy jedzą zupy na śniadania). Zielonego mało. Ograniczam się do dwóch jajek w ciągu tygodnia. Inaczej cholesterol murowany. Kupuje sobie płatki owsiane i je wcinam. Czasem starcza mi suchy chleb. To smutne, bo ja lubię śniadania Lubiczów, wystawne, z wyborem i owocami. Takie mamy, ale po dziesiątej, gdy schodzą delikatesy ze stołów gości. Cóż, jedzenie po kimś nie skończyło się wcale w dziewiętnastym wieku. Ma po prostu klimat, do którego trzeba przywyknąć. No ale są i tacy, którym wystarczy kawa, a chyba Pan do takich należy – mamy lurę. Messman nie czyści ekspresu przelewowego, albo inaczej, czyści ale raz na półtora tygodnia. W efekcie pić się tego nie da. Radzimy sobie, zaopatrując się we własną kawę, albo – ale o tym cicho sza – podkradamy napój z pentry dla pasażerów. Cóż, nie ma być z czego dumnym, ale wyjścia za bardzo nie mamy.

Za pięć ósma do pracy. Ja wiem, że na powietrzu i rozbujanym morzu. I ja nie narzekam, bo przecież sobie taką pracę wybrałem. Ale może Pan nie dostrzegać niuansów, gdy stoi Pan przed synem i szuka argumentów na potrzebę porannego ubioru. Stoimy sobie wspólnie na pokładzie i czekamy aż bosman rozdzieli pracę. Jak ma dobry humor, przydzieli coś interesującego, powiedzmy – odrestaurowanie drzwi kajuty pasażerskiej. Jak ma zły humor, nakaże walczyć z karaluchami, jakąś zabójczą chemią, od której mam potok gilów z nosa, albo segregować śmieci. Praca też nie jest taka, że tak powiem dowolna. Pracuje się tak, żeby do przerwy, zaiwaniać ile bozia dała. Znaczy bez gadania, jęczenia, ślamazarzenia się, bez kontroli internetu, bez spacerów, ploteczek, bez wszystkiego co jest dookoła pracy na lądzie. Po prostu należy robić. Czasem pokrzykuje Speed up, speed up, albo Why are you move like a pregnent woman?, No more bla bla, work. Itd. Zadaniem naszym jest pracować odrobinę wolniej, niż sam bosman, który dobrze wie na co ile schodzi. Doskonale wie, że polerowane zajmuje tyle a tyle, a malowanie czy usuwanie rdzy tyle a tyle. Chodzi z zegarkiem w głowie i mierzy, liczy, pośpiesza, sprawdza, analizuje. Jest dokładny, upierdliwy i wspaniały. Bardzo go lubimy.

W zasadzie godziny pracy są określone od 8 do 17. Ale oczywiście to morze, więc na przykład dzisiaj moja wachta pracowała od szóstej rano. A wachta kolejna będzie robiła do 18. Do tego doliczyć należy obowiązki, czyli minimum dwie godziny w nocy.

Jestem tutaj jako cadet, więc powinienem oprócz normalnej pracy dodatkowo: przychodzić na mostek, aby w praktyce poznawać pracę oficera; uczyć się teorii np. MPDM-ów (przepisów drogowych na morzu, trzeba je znać na pamięć, na wyrywki), szkolić angielski (szczególnie profesjonalne zwroty). A przecież zaraz po pracy, powiedzmy po tej godzinie 1700 jest tłustawy, bo tłustawy, ale obiad. Po posiłku chciałoby się położyć na chwilę. Brudnym? No może szybciej prysznic. Prysznic? A trening! To może jednak uciąć sobie drzemkę. Przysnąć. A potem obudzę się w środku nocy. W ciasnej koi na pięterku, za obrzydliwymi zasłonkami. W ciemności, zagubionym. Nie do końca zdaje sobie sprawę, gdzie jestem. A jestem sam. Daleko od bliskich. W niewygodnym posłaniu. Z pełnym obowiązków i zadań dniem, które tak naprawdę znikną, gdy tylko zejdę z tego statku. Przygody i miejsca. Ludzie i zapachy zostaną w pamięci. Ta wyblaknie i znowu zostanę sam, kiedy wszyscy dookoła mają już klocki na podłodze, córki na ramionach, skarpetki nie do pary na nogach w pracy.

Ukłony

Stefan W.


poniedziałek, 22 stycznia 2018

Dynamika bezruchu

Szanowny Panie,

przed napisaniem tego maila jeszcze raz przeczytałem Pana list, żeby przypomnieć sobie do czego się odnieść. Następnie poszedłem do kuchni i wyjrzałem przez okno. Ze wszystkich stron kamienice. Daleko Pan oka nie zapuścisz. Poszedłem więc na drugą stronę, do pokoju, na balkon. Rozejrzałem się. Z trzeciego piętra nie widać zbyt dużej części miasta. Po drugiej stronie Pan Henryk (ten, który sprzedał Panu kiedyś ”Annę Kareninę”, o ile dobrze pamiętam) stoi już na balkonie swojej bezokiej i kostropatej willi mokotowskiej. Zaraz wejdzie do środka, rozpali ognisko na środku salonu i będzie czytać książki do późnej nocy. Szcześciarz. Patrzę dalej. Z prawej stoi ten nieszczęsny ochroniarz przed furtką sąsiedniej willi i myślę, że musi umierać z nudów. Stoi tam rano i wieczorem, a w okolicy nie dzieje się zupełnie nic. Pół życia tak przestoi. Najgorszy zawód świata. Żeby mógł chociaż sobie łazić dokoła, ale on tak z tej furtki tylko na ulicę zerka. Myślę, że nogi go świerzbią. Poszedłby gdziekolwiek. Prosto przed siebie. Tymczasem robi kilometry przestępując z nogi na nogę, spędzając większość żywota na czterech metrach kwadratowych ogromnego świata. Odwracam ze smutkiem wzrok w lewą stronę. W budynku narożnym na parterze mieszka taka rodzina, co to firanek nawet nie ma. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że ich podglądam, ale trudno tego nie robić, kiedy nic tego patrzenia nie utrudnia. Z drugiej strony chyba nie mają nic do ukrycia – są niemal idealni. Wszyscy atrakcyjni, dobrze ubrani nawet w sytuacjach prywatnych i często się uśmiechają. Na ich miejscu też bym firanek nie zakładał (w zasadzie to nie mam firanek, ale my mieszkamy na trzecim piętrze, a to przecież różnica).

Z balkonu naszego nie zobaczy Pan wiele więcej. Kilka burych budynków. Samochody naćkane po poboczach. Ejtisową czerń mokrego asflatu, szarawą biel miejskego śniegu i drzewa ziemistej barwy, niezdrowej, które to podrygują niemrawo przy bylejakich ruchach warszawskiego powietrza. Ha, powietrza! Smogowej breji. Wartość pyłu zawieszonego PM 2.5 przy ulicach Marszałkowskiej, Al. Niepodległości i na Ursynowie osiągnęły poziom czerwony z wartościami 344 proc. 324 proc. i 252 proc. (dane na wieczór 20.01.2018 r.).

Taki to widnokrąg. Świat się kończy za sto metrów. Wsuwam głowę z powrotem do budki. Niezdrowo oddychać tym co na zewnątrz (chociaż to logiczne przecież, że wewnątrz to powietrze nie dużo lepsze). Może to ten szum medialny, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mi to szumi w płucach. I głowa od tego boli. Wielu rzeczy z tych podróży Panu zazdroszczę, ale powietrza chyba najbardziej. Przynajmniej ostatnio. Aż się nie chce dzieci na dwór puszczać, ani też samemu wychodzić. Biegać już dziś na przykład nie pójdę. Z Gastro co najwyżej na spacer, w prawo w Narbutta, aż do Wołoskiej, poźniej na drugą stronę ulicy i powrót wzdłuż budunków Politechniki. Prawdziwe chodzenie czeka mnie pewnie w nocy, bo Irmina została wczoraj brutalnie odstawiona od piersi i niewymownie cierpi. Trudno się dziwić zresztą. Budzi się zatem z krzykiem i nie bardzo mamy patent na uspokojenie jej. Wydaje się jednak, że mi idzie nieco lepiej niż J. bo nie czuć ode mnie mlekiem. Chodzę zatem po ciemku z Irminą na rękach, próbując wprowadzić ją w stan uśpienia na tyle głęboki, że dziecię nie rozbudzi się przy odkładaniu do łóżka. Chodzę... walczę o życie swoje i córki. W przedpokoju wpadam na buty Panny J. zostawione na samym środku korytarza. Potykam się. Upadam (chciałbym dodać „po raz pierwszy”, ale to oczywiście nie na miejscu). W pokoju staję na klocka lego (a każdy mężczyzna wie, że to ból gorszy niż podczas porodu), zagryzam jednak wargi, wiem, że muszę to przetrwać. Wszak delikatne dziecko na rękach noszę. Później przypadkiem kopię żółtego, twardego misia, który zaczyna wydawać z siebie przeróżne odgłosy. Najpierw gra, a później coś gada. Przestaje, ale tylko po to, żeby za kilkadziesiąt sekund dorzucić złowieszczo „Jesteś tam jeszcze?”. Obiecuję sobie, że rano zaniosę go do piwnicy i będę okładać młotkiem, aż ta pozytywka wyjdzie mu na wierzch. Kiedy już wychodzimy swoje, to zostaje jeszcze przeniesienie siebie, a przede wszystkim Irminy, z pozycji wertykalnej do horyzontalnej. Łatwe? No nie bardzo. Na kolanach się wsuwam na łóżko, wolniusieńko, ale po ruchach ciała Irminy już wiem, że ona wie, że będzie odkłdana. Bujam się zatem na tych kolanach jak dureń i udaję, że chodzę, chociaż nie chodzę przecież. I niby dla niej przecież nie powinno mieć to znaczenia, a jednak z jakiegoś powodu ma. I jak robię szybkie przemieszczenie z pozycji klęczącej na leżącą, to się budzi oczywiście i wszystko trzeba zaczynać od początku, bo płacze i cierpi. I znowu się chodzi, i się buja, i się przewraca, i się podnosi, i się odkłada, i się pada obok, i się zasypia z ramieniem przez dziecko przygniecionym. Za chwilę oko mi się otwiera i myślę sobie, że przecież chciałem poczytać jeszcze lub napisać do kolegi, który gdzieś na oceanie tańczy z Panią Piekarzową, ale w sumie to jest ciepło i w miarę wygodnie, a ja jestem zmęczony. I niby dobrze byłoby się przebrać w pidżamkę, zrzucić Iminę z lewego ramienia, pozbyć się pięty Antka wwiercającej się w prawą nerkę i szturchnąć Pannę J. W boczek, żeby chrapać przestała... niby.

Rano wstanę gwałtownie, w poczuciu pełnego niedoczasu. Będę ubierać się naprędce, szukać dwóch takich samych skarpet (i tak założę w końcu dwie różne), będę prasować, będę przeklinać.

Mam nadzieję nie pokłócić się z Antkiem przy ubieraniu. Mam obawę, że to się nie uda.
Mam nadzieję, że jutro dzień będzie dłuższy, a ja bardziej wypoczęty.

Piszę. Kasuję. Piszę. Kasuję.Piszę. Kasuję.

Jeden krok naprzód. Jeden w tył. Czy jestem w tym samym miejscu?


Paweł D.

niedziela, 14 stycznia 2018

Złota góra

Szanowny Panie,

ile to się już działo od listu o dziewiętnastoletniej Szwedce (Zdjęcia nie wrzucam, specjalnie, niech wyobraźnia buzuje, a w dodatku trochę ubarwiam rzeczywistość i nie chcę nikogo krzywdzić). Nie jeden a trzydzieści trzy listy napisać mógłbym, a to o aukcji, w której mój kalendarz wydrukowany na starych mapach zrobił furorę i zarobiłem na nim 300 euro. Co dało mi do myślenia, że jeżeli do czegoś przysiądę, zamienia się w złoto. Ale także odkryłem w sobie zupełną niemożność skupienia się na jednym. Wszelkie dłubanie przy pracy ochrzciłem ślęczeniem. Stąd wyjaśnienie dlaczego nie potrafię usiedzieć na miejscu i najlepiej się czuję w ciągłym ruchu. Cały czas zerkam za widnokrąg, ciekawy co tam jest. To moja tragedia. Nawet pisząc muszę mieć sztywno określony termin. I to najlepiej taki, po przekroczeniu którego okazałoby się, że jestem niesłowny i ludzie odkryliby moje prawdziwe ja. Tylko wtedy jestem w stanie ślęczeć nad czymś, jak na przykład nad usuwaniem rdzy na statku, wiem że bosman mnie srogo zjebie, gdy nie zrobię tego w określonym czasie. Wyjaśnia to też moją chęć otaczania się środowiskiem z ustaloną hierarchią. Muszę mieć bat nad sobą.

Miałem też chrzest morski, bardzo wesoły, który skończył się piciem, śpiewaniem szant i tańczeniem. Pochwalę się, że osobiście rozpocząłem imprezę od wzięcia w tany panią piekarzową. Tańczyliśmy z pasażerami, a to na tym statku zdarza się wyjątkowo rzadko. Było wspaniale.

W zasadzie to łatwo (odpukać) mnie się żyje w słońcu, wodzie, czasem na drinku a innym razem odsypiając nocną wachtę. Ale nawet w tych okolicznościach wiek średni i mnie dopada. Mój organizm nie jest w stanie znieść picia do północy i pobudki o siódmej rano w celu rozpoczęcia pracy, która polega na wchodzeniu na maszty. Co u niektórych tutaj dwudziestoparoletnich kolegów jest opcją codzienną. Nie umiem się w tym względzie dostosować. Zawsze kończę zabawę wcześniej, wolę pospać niż siedzieć do późna.

Albo ostatnia przygoda z moją szwedzką koleżanką. Tak się składa, że jesteśmy w jednej wachcie i często razem spędzamy wolny czas. Mieliśmy pół dnia i stanęliśmy przed pytaniem jak ten dzień spożytkować.
Mamy ledwie cztery godziny wolne, dokładnie jedenaście razy w ciągu miesiąca. Niech Pan wyobrazi sobie, że pracuje przez tydzień i wreszcie przychodzi weekend, ale nie dwudniowy z obiadkami u dziadków, spacerami, piwem z kolegą, czy sprzątaniem domu… Nie! Czterogodzinny weekend. Wybierz Pan sobie co chcesz robić: spać, ćwiczyć, czytać, uczyć się, pisać, obejrzeć film, zwiedzać. Żaden wybór nie jest dobry, ale też nie jest zły. Znając choć trochę mnie, pewnie Pan wie, że wybieram ostatnie. Co można zobaczyć w cztery godziny? Dajmy na to trzy godziny, bo pół schodzi na czekaniu w kolejce na łódkę, która zawiezie mnie na brzeg, a na statku muszę być minimum pół godziny wcześniej, aby przebrać się i przygotować do pracy. A zatem na zwiedzanie mam trzy godziny. Drink i internet – to jedna opcja. Nie wybieram jej za często, stąd rzadko piszę do Pana, ale musi Pan mnie zrozumieć. To pewnie moja jedyna okazja do zobaczenia wybrzeża kostarykańskiego w ten sposób. A zatem mogę połazić po sklepach. Też rzadko wybieram, bo w pamiątkarskich sklepach są rzeczy z Chin i zawsze te same, tylko inne kolory (zależne od narodowych kolorów państwa, w którym się znajduje). No to pójść! Gdzieś! Do przodu! Nogi same niosą. By oddalić się od znanych masztów i pokładu.

Wymyśliliśmy pójść na sąsiednią, mniej ludną plażę. Szło się tam z godzinę, krętą, wąską asfaltówką. Mijamy spory pagórek obrośnięty złotą trawą. Szwedka pyta mnie czy nie mam ochoty wejść na górę. No i tu wstyd, który wynika chyba właśnie z wieku średniego. Bo mnie się nie chce wchodzić na pagórek obrośnięty trawą, bez ścieżki. Mamy mało czasu, a pagórek nie wydaje się przyjazny. Pewnie są węże czy inne zaskrońce. Mówię, że to nie najlepszy pomysł. A ona, i tu znowu wstyd, mnie przekonuje, że wspaniały. Że co za przyjemność z chodzenia ustalonymi drogami. Nigdy nie zdarzyło się mi jeszcze narzekać na wybór ścieżki, której nie ma, która nie wiadomo gdzie prowadzi i która może okazać się przygodą. Pierwszy raz kręcę nosem, ale zaraz wpadam, że w sumie czemu nie. Jest góra, trzeba ją zdobyć. To był świetny pomysł, bo za górą była jeszcze wyższa góra, z niej widok pod spodem, a potem było przygodowo, bo musieliśmy przejść przez dziurę w płocie, spoceni i zmordowani dotarliśmy do pięknej plaży i wody, w której kąpiel była nagrodą za trudną drogę. Na końcu wracaliśmy autostopem i ledwo zdążyliśmy na statek na pracę. Nasze cztery wolne godziny, były pełne.

Ta pełność to kolejna rzecz, która mnie ostatnio zastanawia. Cały czas mam wrażenie, że nie mogę marnować nawet minuty. Najlepiej nie spać. Uważam takie myślenie za pułapkę, która tylko napędza mi stresu. No bo jak to tak bez przerwy być produktywnym. Czy my maszyny? Kółka zębate naolejone? Ludzie jesteśmy i potrzebujemy czasu na gry, zabawy, książki i sen wreszcie.

Dobranocka


Stefan W.


  

czwartek, 11 stycznia 2018

Najntin end kauntin'

Szanowny Panie,

czy kupować szafę orzechową Pan się pyta? Odpowiadam – nie kupować. W IKEI Pan sosenkę kupisz za pół-darmo. Sosenka miękka, ale chyba bardziej na czasy nasze. Nawet jak się rozpadnie za dwa lata, to sobie Pan po taniości coś ogarnie nowego we wspomnianym sklepie. Każde pokolenie ma takie szafy, na jakie sobie zasłużyło. A my to na miękką sosnę, co najwyżej – a może i na to nie?

Przede wszystkim, to mógł Pan załączyć zdjęcie owej Szwedki, a nie Pańskie, bo na Pana ryło to się już w życiu napatrzyłem i nie twierdzę, że jest jakieś wyjątkowo szkaradne, ale powiedziałbym łagodnie, że nie wzbudza we mnie większego entuzjazmu. Tymczasem zdjęcie głównej bohaterki wpisu mogłoby okazać się swego rodzaju urozmaiceniem na naszej opustoszałej ostatnimi czasy Fandze, nie uważa Pan?

Najważniejsza sprawa: skoro już jest tam ta dziewczyna, to niech Pan tak pochopnie nie dziewiętnalizuje kwestii, które wydają się jej ważne. Nie chce Pan kupować szafy orzechowej? Niech Pan się wsłuchuje w młodość lepiej i nie myśli sobie arogancko, że Pan nadal jest młody, tylko mądrzejszy niż Ci jeszcze młodsi. Każdy stary, nawet jak twierdzi głośno, że faktycznie jest stary, to w głębi ducha myśli sobie, że wykiwał wszystkich, bo przecież mu wiosna w sercu hula. Człowiek chce żyć. Instynkt. Nie jest Pan wyjątkiem. Czy myśli Pan, że ja się czuję jak żona, dwójka dzieci i pies? Jak cotygodniowy obiad u dziadków? Jak Fitolizyna na kamienie nerkowe i wizyta u optyka po pierwsze okulary? Otóż... nie. Czy to coś zmienia? No... nie. Mam prawie trzydzieści pięć i zamiast szafy mam wnękę, w której jest taki burdel, że hej. Stary nie jestem i Pan też nie jest. Młody nie jestem i Pan też nie jest. Jesteśmy średni – myślę sobie. A taka dziewiętnastolatka ma to serce jeszcze niezafajdane tak bardzo. Sam Pan pisze, że w sumie to trudno się nie zgodzić z jej bólami, ale... to nie miejsce i czas? Czy to nie szafa orzechowa szepcze Panu do ucha, że nie ma co wieczoru z gośćmi psuć, a Conrad jest tu bardziej na miejscu, bardziej pożądany? A może właśnie taki ból dziewiętnastoletni, porywczy, acz krótki, głupiutki i naiwny, ale szczery, może taki właśnie porwie jakiegoś Helmuta-milionera, który w jakąś ideę zechce myśl (i kasę) zasadzić, kumplom z klubu Rockefellera sprzeda i może stare dupska ruszą i coś zrobią konkretnego, zamiast brzuszyska obwisłe wozić raz po raz po Atlantyku? Czy pierdolę trzy po trzy? Szansa na to jest wielka. Wszak już średniak się ze mnie robi pełną gębą, więc i na głowę się coś rzucić może.

Whatsappa nie mam, ale może zainstaluję, bo Pan gdzieś tam, a koleżanka Kaja też jakoś w rejonach z drogimi opłatami, a i Pan Waldek z tego korzysta i Pan Kuba Z. chyba też, więc może i się przyda po prostu. Chociaż ja to i tak marny jestem w takiej komunikacji typu „no i co tam?”, bo mnie zawsze dopada myśl, że „nic przecież – fuck off”, więc nie wiem, czy jest sens w tym. Za to widzi Pan, że odpisane szybciutko, bez odwlekania, cacuńka.

Mam nadzieję, że jakoś do neta Pan się dobierze niedługo i piłkę odbije.

Kłaniam się nisko,
Paweł D.


poniedziałek, 8 stycznia 2018

Szafa orzechowa, a może raczej przygody szwedzkiej nastolatki

Szanowny Panie,

napisałem ten list do Pana dwa miesiące temu, a może miesiąc? W zasadzie zaczynałem rejs przez Atlantyk. To już trzeci rejs przez ten Ocean. I trzeci na żaglowcu. No ale nie chcę wzbudzać w Panu zazdrości, tego brzydkiego uczucia zawiści. Jest u mnie cieplutko. Słońce iście afrykańskie, wiatr orzeźwiający z rufy, przypomina trochę bryzę morską. Na lewej burcie jest upał. Na prawej burcie (w cieniu) jest przyjemnie. Z gorszych rzeczy, na dziobie nie ma ucieczki od Słońca. Oczywiście ludzie narzekają, ale ja tam się cieszę, bo jakoś nie mam ochoty na zimę.

Kąpałem się w oceanie. Koledzy wspominali, że przecież rekiny w wodzie, ale ryzyko wziąłem na klatkę piersiową i zdecydowałem się na kąpiel. Zatrzymaliśmy statek i kto chciał mógł skorzystać. Mnie się bardzo podobało, chociaż nie pozwolono mi skakać z bukszprytu. Podobno to niebezpieczne. Lubię skakać z bukszprytu.

Gorzej miała jedna z koleżanek. Jest dziewiętnastoletnią Szwedką. No i w dodatku, że tak bym powiedział swobodną. Nie widzi problemów tam gdzie inni je widzą, a dostrzega gdy inni nie widzą. Kwestie miłości należą do tych swobodnych, tak jak i skąpe ubranie kąpielowe. Mi tam nie przeszkadzało, a w zasadzie nie zauważałem, bo dziewczyny tutaj traktuję po koleżeńsku, ale wielu Panom jakoś tak nie w smak były te kształty. W efekcie ma zabronioną kąpiel ze statku do końca rejsu. Gdzie tu sens się pytam?

W ogóle to ma dziewczę przekichane. Jakoś fakt, że jest ze Szwecji, jest blondynką, kształtną i ma lewackie poglądy, wzbudza w mężczyznach na statku chęć dyskusji. Biedne dziewczę jest non stop zarzucane różnymi tematami. Zazwyczaj poruszamy je po kilku kieliszkach w tzw. noc szantową. Mamy możliwość popić z gośćmi. Oni mogą zaprosić nas do stolików. Fajnie jest wtedy. Którejś nocy zostałem zaproszony wraz z naszą Szwedką do stolika pewnej pary. Gadamy sobie o literaturze. O języku używanym w książkach Josepha Conrada, gdy wyraźnie znudzona i podpita Szwedka, wyrzuca z siebie… To wszystko nie jest ważne! Osłupienie gości i moje sięgnęło topu masztu. Nasuwają się pytania. Jak zareagować? Czy rzeczywiście zna tak dobrze literaturę Conrada, że nasze akademickie dywagacje wydają się jej czczą gadaniną? – Wszystko nie jest ważne – Powtarza, a ja mam wrażenie że zaraz czknie. – Wszystko stracone! Zabiliśmy morze! I daje nam wykład na temat ochrony przyrody. 

Osłupienia ciąg dalszy. No bo jak tu dyskutować z oczywistościami. Gdy powie, że ludzie mają wpływ na rafę koralową, trzeba naprawę wysilić umysł, żeby znaleźć argumenty przeciwko takiemu dictum. Sam widziałem jak turystyka zabiła rafę koralową w Egipcie, więc zgadzam się całkowicie.
Staram się ratować sytuację przy stoliku i jednocześnie odciągnąć dziewczynę, żeby znów nie wpadła w jakiś dziewiętnastoletni temat.

Jestem jeszcze przed Wyspami Zielonego Przylądka. Że też się tam nie zatrzymujemy. Wydają się ciekawe. Nęcą mnie. Płyniemy w kierunku 210 stopni, czyli tak mniej więcej na południowy-zachód. Za chwilę odbijemy bardziej na Zachód i wtedy nastanie majestat. No bo Słońce będzie nam wstawało za rufą, a kładło się przed dziobem. A z tego powodu, że coraz bliżej do Równika, będzie niemal cały czas nad nami. Podróżować w ten sposób to ja rozumiem. Czeka mnie chrzest morski, noc piratów, lekcja o gwiazdach, wykład z map nawigacyjnych, może jakaś kolejna kąpiel na środku Oceanu, może jakieś ryby czy walenie. Jak z książki. Oooo… Właśnie przeczytałem Młynarskiego wiersz Dzieci Kolumba.

Chyba każdy z was odpowie,
kto to byli Kolumbowie
jaki zapał mieli w sobie, jaki gaz,
odkrywali nowe lądy,
znajdowali bystre prądy,
obalali stare rządy,
raz po raz.
Potem w ogorzałych twarzach
trochę przygasł i poszarzał
przygód blask, co kiedyś iskry z oczu niecił,
potem Kolumb z Kolumbową
kupił szafę orzechową,
no a potem to już tylko mieli dzieci.
        
         Dzieci Kolumba, dzieci Kolumba
         dziś już są dawno dorosłem
         przygód nie znają, przed sobą mają
         drogi przetarte i proste
         Szlak wiedzie jasny – tędy i tędy –
         nikt się nie waha ni chwili,
         nawet ich nie stać na własne błędy,
         starzy je dawno zrobili.

Itd.

Panu powiem w tajemnicy, ale w zasadzie nie znowu takiej wielkiej, bo pewnie się Pan domyśla, lubię o sobie myśleć Kolumb! Ze wszystkich rzeczowników, które miałby mi pasować, najlepiej czuje się ze słowem podróżnik. A podróżnik może być odkrywcą. Co ja jednak odkryłem? Czy jakiś nowy ląd? Cholera, cały czas odkrywam, ale siebie. Czyli nie Kolumb a Narcyz. I leń. Bo te moje odkrycie dotyczy pracy. Ja wcale nie pracuję. Doszedłem do tego wykonując jakieś niezbyt wymagające szlifowanie, czy też polerowanie.

Trudno nazwać pracą, gdy coś się lubi. Jakoś przez usta mi nie przechodzi. Nie mówię, że lubię polerować, albo segregować śmieci, czy może jakoś specjalnie upodobałem sobie wykręcanie starych śrub, czy też bicie młotkiem w żelastwo przez cały dzień. Lubię za to ten statek i nawet jeżeli praca, którą mi codziennie bosman zleca nie należy do najciekawszych, jest dla statku ważna. Traktuję się trochę jak restaurator dzieła sztuki, z tym że taki trochę toporny, bo gdzie tam we mnie jakieś specjalne umiejętności, a dzieła sztuki, bo żaglowiec jest z 1932 roku.

Naprawianie najmniejszych nawet głupot jest mi przyjemne. Siedzenie pod gwiazdami też jest dobre. Nawet leżenie w czteroosobowej kajucie, na wysokiej koi wydaje się fajne. I cała ta otoczka jest taka akurat, że pracą nazwać tego nie mogę. Takie przedłużenie dzieciństwa, wyobraźnia w rzeczywistości. I czemu się pytam?

Ja tutaj do niczego nie jestem przymuszony. Dziwaczne. Wszystko jest tutaj ułożone. Od 6.30 serwują śniadanie. Oficjalna pobudka jest o siódmej rano. O ósmej zaczynam pracę. O 10.00 jest jest 20 minut przerwy na kawę. Potem o 12.00 jest godzinna przerwa na obiad. W końcu o 15.00  jest znów 20 minut na kawę i ciastko. No i koniec dnia pracy o 17.00. Po tej godzinie mogę robić co chcę. Ograniczony oczywiście do statku, w zasadzie do jego dziobu, bo tylko tam może przebywać załoga. A moja jedyna prywatna przestrzeń nazywa się koją. Mogę zasłonić zasłonki. Ale w zasadzie nie jest prywatna, bo co tydzień sprawdzają czystość koi i jakoś mojego spania. A mówiłem, że do niczego nie jestem przymuszony…

Więzienie to dobry synonim dla statku. Ale jakże odwrotnie się tu czuję, niż na przykład na pokładzie, na którym pływałem latem tego roku. Tam zmuszałem się do pracy, tutaj jej szukam. I tak jak teraz mam dzień wolnego, nie mogę się z tym wolnym czasem odnaleźć. Przeraża mnie nawet myśl, że ten kontrakt za parę miesięcy się skończy i wtedy będę miał tyle wolnego czasu…

Dobra, żartuję. Będę miał wtedy Wakacje. A Wakacje zawsze są dobre, nawet gdy deszczowe. I wie Pan co… Cieszę się, że urlop nazywam jeszcze Wakacjami. Oby jak najdłużej.

A na koniec pytanie: Panie czy ja mam kupować szafę orzechową?

Ukłony
Stefan W.

P.S. Przygody, mojej koleżanki (żeby nikomu nie przyszło do głowy, że koleżanka nie jest tylko koleżanką, bo ludzie zaraz zaczną głupoty gadać), z uwagi że jest sympatyczna i Szwedka, może powinienem zapisywać – są wesołe!

P.S.2 Pisz Pan szybko do mnie, bo z uwagi że nie korzysta Pan z Whatsappa, ja nie mam pojęcia co się u Pana dzieje. A pogadać by mi się chciało, Panu nie?