Szanowny
Panie,
przed
napisaniem tego maila jeszcze raz przeczytałem Pana list, żeby
przypomnieć sobie do czego się odnieść. Następnie poszedłem do
kuchni i wyjrzałem przez okno. Ze wszystkich stron kamienice. Daleko
Pan oka nie zapuścisz. Poszedłem więc na drugą stronę, do
pokoju, na balkon. Rozejrzałem się. Z trzeciego piętra nie widać
zbyt dużej części miasta. Po drugiej stronie Pan Henryk (ten,
który sprzedał Panu kiedyś ”Annę Kareninę”, o ile dobrze
pamiętam) stoi już na balkonie swojej bezokiej i kostropatej willi
mokotowskiej. Zaraz wejdzie do środka, rozpali ognisko na środku
salonu i będzie czytać książki do późnej nocy. Szcześciarz.
Patrzę dalej. Z prawej stoi ten nieszczęsny ochroniarz przed furtką
sąsiedniej willi i myślę, że musi umierać z nudów. Stoi tam
rano i wieczorem, a w okolicy nie dzieje się zupełnie nic. Pół
życia tak przestoi. Najgorszy zawód świata. Żeby mógł chociaż
sobie łazić dokoła, ale on tak z tej furtki tylko na ulicę zerka.
Myślę, że nogi go świerzbią. Poszedłby gdziekolwiek. Prosto
przed siebie. Tymczasem robi kilometry przestępując z nogi na nogę,
spędzając większość żywota na czterech metrach kwadratowych
ogromnego świata. Odwracam ze smutkiem wzrok w lewą stronę. W
budynku narożnym na parterze mieszka taka rodzina, co to firanek
nawet nie ma. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że ich podglądam, ale
trudno tego nie robić, kiedy nic tego patrzenia nie utrudnia. Z
drugiej strony chyba nie mają nic do ukrycia – są niemal idealni.
Wszyscy atrakcyjni, dobrze ubrani nawet w sytuacjach prywatnych i
często się uśmiechają. Na ich miejscu też bym firanek nie
zakładał (w zasadzie to nie mam firanek, ale my mieszkamy na
trzecim piętrze, a to przecież różnica).
Z
balkonu naszego nie zobaczy Pan wiele więcej.
Kilka burych budynków. Samochody naćkane po poboczach. Ejtisową
czerń mokrego asflatu, szarawą biel miejskego śniegu i drzewa
ziemistej barwy, niezdrowej, które to podrygują niemrawo przy
bylejakich ruchach warszawskiego
powietrza. Ha, powietrza! Smogowej breji. Wartość
pyłu zawieszonego PM 2.5 przy ulicach Marszałkowskiej, Al.
Niepodległości i na Ursynowie osiągnęły poziom czerwony z
wartościami 344 proc. 324 proc. i 252 proc.
(dane na wieczór 20.01.2018 r.).
Taki
to widnokrąg. Świat się kończy za sto metrów. Wsuwam głowę z
powrotem do budki.
Niezdrowo oddychać tym co na zewnątrz (chociaż
to logiczne przecież, że wewnątrz to
powietrze nie dużo lepsze).
Może to ten szum medialny, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
mi to szumi w
płucach. I głowa od tego boli. Wielu
rzeczy z tych podróży Panu zazdroszczę, ale powietrza chyba
najbardziej. Przynajmniej ostatnio. Aż
się nie chce dzieci na dwór puszczać, ani też samemu wychodzić.
Biegać już dziś na przykład nie pójdę. Z Gastro co najwyżej na
spacer, w prawo w Narbutta, aż do
Wołoskiej, poźniej na drugą stronę ulicy i powrót wzdłuż
budunków Politechniki. Prawdziwe chodzenie czeka mnie pewnie w nocy,
bo Irmina została wczoraj brutalnie odstawiona od piersi i
niewymownie cierpi. Trudno się dziwić zresztą. Budzi się zatem z
krzykiem i nie bardzo mamy patent na uspokojenie jej. Wydaje się
jednak, że mi idzie nieco lepiej niż
J. bo nie czuć ode mnie mlekiem. Chodzę
zatem po ciemku z Irminą na rękach, próbując wprowadzić ją w
stan uśpienia na tyle głęboki, że dziecię nie rozbudzi się przy
odkładaniu do łóżka. Chodzę... walczę o życie swoje i córki.
W przedpokoju wpadam na buty Panny J. zostawione na samym środku
korytarza. Potykam się. Upadam (chciałbym dodać „po raz
pierwszy”, ale to oczywiście nie na miejscu). W pokoju staję na
klocka lego (a każdy mężczyzna wie, że to ból gorszy niż
podczas porodu), zagryzam jednak wargi, wiem, że muszę to
przetrwać. Wszak delikatne dziecko na rękach noszę. Później
przypadkiem kopię żółtego, twardego misia, który zaczyna wydawać
z siebie przeróżne odgłosy. Najpierw gra, a później coś gada.
Przestaje, ale tylko po to, żeby za kilkadziesiąt sekund dorzucić
złowieszczo „Jesteś tam jeszcze?”. Obiecuję sobie, że rano
zaniosę go do piwnicy i będę okładać młotkiem, aż ta pozytywka
wyjdzie mu na wierzch. Kiedy już
wychodzimy swoje, to zostaje jeszcze przeniesienie siebie, a przede
wszystkim Irminy, z pozycji wertykalnej do horyzontalnej. Łatwe?
No nie bardzo. Na kolanach się wsuwam na łóżko, wolniusieńko,
ale po ruchach ciała Irminy już wiem, że ona wie, że będzie
odkłdana. Bujam się zatem na tych kolanach jak dureń i udaję, że
chodzę, chociaż nie chodzę przecież. I niby dla niej przecież
nie powinno mieć to znaczenia, a jednak z jakiegoś powodu ma. I jak
robię szybkie przemieszczenie z pozycji klęczącej na leżącą, to
się budzi oczywiście i wszystko trzeba zaczynać od początku, bo
płacze i cierpi. I znowu się chodzi, i się buja, i się przewraca,
i się podnosi, i się odkłada, i się pada obok, i się zasypia z
ramieniem przez dziecko przygniecionym. Za chwilę oko mi
się otwiera i myślę
sobie, że przecież chciałem
poczytać jeszcze lub napisać do kolegi, który gdzieś na oceanie
tańczy z Panią Piekarzową, ale w
sumie to jest ciepło i
w miarę wygodnie, a ja jestem zmęczony. I niby dobrze byłoby się
przebrać w pidżamkę, zrzucić Iminę z lewego ramienia, pozbyć
się pięty
Antka wwiercającej
się w prawą nerkę i szturchnąć
Pannę J. W boczek, żeby chrapać przestała... niby.
Rano
wstanę gwałtownie, w poczuciu pełnego niedoczasu. Będę ubierać
się naprędce, szukać dwóch takich samych skarpet (i tak założę
w końcu dwie różne), będę prasować, będę przeklinać.
Mam
nadzieję nie pokłócić się z Antkiem przy ubieraniu. Mam obawę,
że to się nie uda.
Mam
nadzieję, że jutro dzień będzie dłuższy, a ja bardziej
wypoczęty.
Piszę.
Kasuję. Piszę. Kasuję.Piszę. Kasuję.
Jeden
krok naprzód. Jeden w tył. Czy jestem w tym samym miejscu?
Paweł
D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz