poniedziałek, 22 stycznia 2018

Dynamika bezruchu

Szanowny Panie,

przed napisaniem tego maila jeszcze raz przeczytałem Pana list, żeby przypomnieć sobie do czego się odnieść. Następnie poszedłem do kuchni i wyjrzałem przez okno. Ze wszystkich stron kamienice. Daleko Pan oka nie zapuścisz. Poszedłem więc na drugą stronę, do pokoju, na balkon. Rozejrzałem się. Z trzeciego piętra nie widać zbyt dużej części miasta. Po drugiej stronie Pan Henryk (ten, który sprzedał Panu kiedyś ”Annę Kareninę”, o ile dobrze pamiętam) stoi już na balkonie swojej bezokiej i kostropatej willi mokotowskiej. Zaraz wejdzie do środka, rozpali ognisko na środku salonu i będzie czytać książki do późnej nocy. Szcześciarz. Patrzę dalej. Z prawej stoi ten nieszczęsny ochroniarz przed furtką sąsiedniej willi i myślę, że musi umierać z nudów. Stoi tam rano i wieczorem, a w okolicy nie dzieje się zupełnie nic. Pół życia tak przestoi. Najgorszy zawód świata. Żeby mógł chociaż sobie łazić dokoła, ale on tak z tej furtki tylko na ulicę zerka. Myślę, że nogi go świerzbią. Poszedłby gdziekolwiek. Prosto przed siebie. Tymczasem robi kilometry przestępując z nogi na nogę, spędzając większość żywota na czterech metrach kwadratowych ogromnego świata. Odwracam ze smutkiem wzrok w lewą stronę. W budynku narożnym na parterze mieszka taka rodzina, co to firanek nawet nie ma. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że ich podglądam, ale trudno tego nie robić, kiedy nic tego patrzenia nie utrudnia. Z drugiej strony chyba nie mają nic do ukrycia – są niemal idealni. Wszyscy atrakcyjni, dobrze ubrani nawet w sytuacjach prywatnych i często się uśmiechają. Na ich miejscu też bym firanek nie zakładał (w zasadzie to nie mam firanek, ale my mieszkamy na trzecim piętrze, a to przecież różnica).

Z balkonu naszego nie zobaczy Pan wiele więcej. Kilka burych budynków. Samochody naćkane po poboczach. Ejtisową czerń mokrego asflatu, szarawą biel miejskego śniegu i drzewa ziemistej barwy, niezdrowej, które to podrygują niemrawo przy bylejakich ruchach warszawskiego powietrza. Ha, powietrza! Smogowej breji. Wartość pyłu zawieszonego PM 2.5 przy ulicach Marszałkowskiej, Al. Niepodległości i na Ursynowie osiągnęły poziom czerwony z wartościami 344 proc. 324 proc. i 252 proc. (dane na wieczór 20.01.2018 r.).

Taki to widnokrąg. Świat się kończy za sto metrów. Wsuwam głowę z powrotem do budki. Niezdrowo oddychać tym co na zewnątrz (chociaż to logiczne przecież, że wewnątrz to powietrze nie dużo lepsze). Może to ten szum medialny, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mi to szumi w płucach. I głowa od tego boli. Wielu rzeczy z tych podróży Panu zazdroszczę, ale powietrza chyba najbardziej. Przynajmniej ostatnio. Aż się nie chce dzieci na dwór puszczać, ani też samemu wychodzić. Biegać już dziś na przykład nie pójdę. Z Gastro co najwyżej na spacer, w prawo w Narbutta, aż do Wołoskiej, poźniej na drugą stronę ulicy i powrót wzdłuż budunków Politechniki. Prawdziwe chodzenie czeka mnie pewnie w nocy, bo Irmina została wczoraj brutalnie odstawiona od piersi i niewymownie cierpi. Trudno się dziwić zresztą. Budzi się zatem z krzykiem i nie bardzo mamy patent na uspokojenie jej. Wydaje się jednak, że mi idzie nieco lepiej niż J. bo nie czuć ode mnie mlekiem. Chodzę zatem po ciemku z Irminą na rękach, próbując wprowadzić ją w stan uśpienia na tyle głęboki, że dziecię nie rozbudzi się przy odkładaniu do łóżka. Chodzę... walczę o życie swoje i córki. W przedpokoju wpadam na buty Panny J. zostawione na samym środku korytarza. Potykam się. Upadam (chciałbym dodać „po raz pierwszy”, ale to oczywiście nie na miejscu). W pokoju staję na klocka lego (a każdy mężczyzna wie, że to ból gorszy niż podczas porodu), zagryzam jednak wargi, wiem, że muszę to przetrwać. Wszak delikatne dziecko na rękach noszę. Później przypadkiem kopię żółtego, twardego misia, który zaczyna wydawać z siebie przeróżne odgłosy. Najpierw gra, a później coś gada. Przestaje, ale tylko po to, żeby za kilkadziesiąt sekund dorzucić złowieszczo „Jesteś tam jeszcze?”. Obiecuję sobie, że rano zaniosę go do piwnicy i będę okładać młotkiem, aż ta pozytywka wyjdzie mu na wierzch. Kiedy już wychodzimy swoje, to zostaje jeszcze przeniesienie siebie, a przede wszystkim Irminy, z pozycji wertykalnej do horyzontalnej. Łatwe? No nie bardzo. Na kolanach się wsuwam na łóżko, wolniusieńko, ale po ruchach ciała Irminy już wiem, że ona wie, że będzie odkłdana. Bujam się zatem na tych kolanach jak dureń i udaję, że chodzę, chociaż nie chodzę przecież. I niby dla niej przecież nie powinno mieć to znaczenia, a jednak z jakiegoś powodu ma. I jak robię szybkie przemieszczenie z pozycji klęczącej na leżącą, to się budzi oczywiście i wszystko trzeba zaczynać od początku, bo płacze i cierpi. I znowu się chodzi, i się buja, i się przewraca, i się podnosi, i się odkłada, i się pada obok, i się zasypia z ramieniem przez dziecko przygniecionym. Za chwilę oko mi się otwiera i myślę sobie, że przecież chciałem poczytać jeszcze lub napisać do kolegi, który gdzieś na oceanie tańczy z Panią Piekarzową, ale w sumie to jest ciepło i w miarę wygodnie, a ja jestem zmęczony. I niby dobrze byłoby się przebrać w pidżamkę, zrzucić Iminę z lewego ramienia, pozbyć się pięty Antka wwiercającej się w prawą nerkę i szturchnąć Pannę J. W boczek, żeby chrapać przestała... niby.

Rano wstanę gwałtownie, w poczuciu pełnego niedoczasu. Będę ubierać się naprędce, szukać dwóch takich samych skarpet (i tak założę w końcu dwie różne), będę prasować, będę przeklinać.

Mam nadzieję nie pokłócić się z Antkiem przy ubieraniu. Mam obawę, że to się nie uda.
Mam nadzieję, że jutro dzień będzie dłuższy, a ja bardziej wypoczęty.

Piszę. Kasuję. Piszę. Kasuję.Piszę. Kasuję.

Jeden krok naprzód. Jeden w tył. Czy jestem w tym samym miejscu?


Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz