piątek, 26 stycznia 2018

Codzienność całkiem inna, a ta sama

 Szanowny Panie,

z pańskiego listu wnoszę, że bawią Pana porównania naszych odmiennych codzienności. Moje przygody z piekarzową, szwedzką koleżanką, gdzieś na antypodach polskości, wydają się być może kolorowe, ale Pan doskonale sobie zdaje sprawę, że wszystko zależy od kąta patrzenia i oczu, które widzą. Postanowiłem – może nie naśladować – ale jak tylko umiem opisać Panu moją codzienność, całkiem inną, a jednak tą samą co sprzedawana na Fandze.

Siódma rano i kac. Oczywiście, że kac może być dobry, niemy świadek wczorajszej zabawy, a jednak jego siła spotęgowana przez cholerne nurzanie i myszkowanie łajby, dobija jak młotkowanie kciuka. Dlatego to on mnie budzi, a nie B., który wparowuje do kajuty, zapala światło i krzyczy do Nieba, że śniadanie na stole. Kac. Łeb. Ból.

Odsuwam zasłonki. Staram się o nich nie myśleć. A jednak ich wewnętrzna strona mnie obrzydza. Ktoś przede mną je podpalił, ktoś coś w nie wytarł i pewnych fragmentów tych zasłonek po prostu nie dotykam. Nic prostszego, aby je uprać, bo kto wie, co i gdzie w nie wycierał. Ale jak je tylko ruszę, odsznuruje, rozpadną się z pewnością. Wiszą bardziej na zasadzie umowy pomiędzy użytkownikiem a zapięciem. Grawitacja jakoś nie zwraca uwagi, na ich utrzymywanie się w powietrzu, ale mam wrażenie, że jak ich dotknę, będzie po ptokach. W zasadzie o tej swojej przestrzeni prywatnej myślę w jak najlepszy sposób, ale czasem przypominam sobie, jak zaplamiony jest materac. Tej strony od dołu po prostu się boję. Tej od nóg nie zauważam, a lekka plama przy głowie, to przy tamtych, zupełny pryszcz. Co tydzień zmieniam prześcieradło i nieprzepuszczający potu pokrowiec. Ostatni wymóg kapitana. Chwała mu za ten pokrowiec.

Pierwsze poranne kroki kieruje do wspólnej łazienki. Korzysta z niej dwudziestu pięciu mężczyzn. Składa się z czterech toalet, trzech prysznicy, jednego pisuaru, dwóch umywalkowych rynien, przy których jest w sumie dziesięć stanowisk.
Parę lat temu w Boliwii, w publicznej toalecie pewnego targowiska, na którym dostałem rozwolnienia żołądka, oduczyłem się obrzydzenia siadania na desce klozetowej. No ale trzeba przyznać, że nie jest to najprzyjemniejsze uczucie siadać po kimś na ciepłym kibelku. Z pisuaru śmierdzi moczem, tak że oczy łzawią. A gdy szczotka do zębów wpadła mi do rynienki umywalkowej, po prostu ją wyrzuciłem, bo wyparzanie nic by nie dało. Odpływy w prysznicach są zatkane, więc stoi się w wodzie po kostki, zanim wszystko spłynie. Nikt o zdrowych zmysłach i pod nakazem tortury nie wyciągnie syfu z syfonów. Proszę pamiętać, że korzysta z nich ponad dwadzieścia zdrowych, zdolnych do reprodukcji mężczyzn. Co można znaleźć w tym syfonie? Niech zostanie tajemnicą. Napomnę tylko, że dziewczęta boją się wejść do męskiej łazienki, bo twierdzą, że samo tylko powietrze zapładnia.

Śniadanie. Codziennie jajka. Na twardo, miękko, sadzone w dwojaki sposób (ścięty, rozlewające się żółtko), raz w tygodniu – w niedzielę – jajecznica. Do tego chleb. Do tego ryż. Do tego, czasem zupa (Filipińczycy jedzą zupy na śniadania). Zielonego mało. Ograniczam się do dwóch jajek w ciągu tygodnia. Inaczej cholesterol murowany. Kupuje sobie płatki owsiane i je wcinam. Czasem starcza mi suchy chleb. To smutne, bo ja lubię śniadania Lubiczów, wystawne, z wyborem i owocami. Takie mamy, ale po dziesiątej, gdy schodzą delikatesy ze stołów gości. Cóż, jedzenie po kimś nie skończyło się wcale w dziewiętnastym wieku. Ma po prostu klimat, do którego trzeba przywyknąć. No ale są i tacy, którym wystarczy kawa, a chyba Pan do takich należy – mamy lurę. Messman nie czyści ekspresu przelewowego, albo inaczej, czyści ale raz na półtora tygodnia. W efekcie pić się tego nie da. Radzimy sobie, zaopatrując się we własną kawę, albo – ale o tym cicho sza – podkradamy napój z pentry dla pasażerów. Cóż, nie ma być z czego dumnym, ale wyjścia za bardzo nie mamy.

Za pięć ósma do pracy. Ja wiem, że na powietrzu i rozbujanym morzu. I ja nie narzekam, bo przecież sobie taką pracę wybrałem. Ale może Pan nie dostrzegać niuansów, gdy stoi Pan przed synem i szuka argumentów na potrzebę porannego ubioru. Stoimy sobie wspólnie na pokładzie i czekamy aż bosman rozdzieli pracę. Jak ma dobry humor, przydzieli coś interesującego, powiedzmy – odrestaurowanie drzwi kajuty pasażerskiej. Jak ma zły humor, nakaże walczyć z karaluchami, jakąś zabójczą chemią, od której mam potok gilów z nosa, albo segregować śmieci. Praca też nie jest taka, że tak powiem dowolna. Pracuje się tak, żeby do przerwy, zaiwaniać ile bozia dała. Znaczy bez gadania, jęczenia, ślamazarzenia się, bez kontroli internetu, bez spacerów, ploteczek, bez wszystkiego co jest dookoła pracy na lądzie. Po prostu należy robić. Czasem pokrzykuje Speed up, speed up, albo Why are you move like a pregnent woman?, No more bla bla, work. Itd. Zadaniem naszym jest pracować odrobinę wolniej, niż sam bosman, który dobrze wie na co ile schodzi. Doskonale wie, że polerowane zajmuje tyle a tyle, a malowanie czy usuwanie rdzy tyle a tyle. Chodzi z zegarkiem w głowie i mierzy, liczy, pośpiesza, sprawdza, analizuje. Jest dokładny, upierdliwy i wspaniały. Bardzo go lubimy.

W zasadzie godziny pracy są określone od 8 do 17. Ale oczywiście to morze, więc na przykład dzisiaj moja wachta pracowała od szóstej rano. A wachta kolejna będzie robiła do 18. Do tego doliczyć należy obowiązki, czyli minimum dwie godziny w nocy.

Jestem tutaj jako cadet, więc powinienem oprócz normalnej pracy dodatkowo: przychodzić na mostek, aby w praktyce poznawać pracę oficera; uczyć się teorii np. MPDM-ów (przepisów drogowych na morzu, trzeba je znać na pamięć, na wyrywki), szkolić angielski (szczególnie profesjonalne zwroty). A przecież zaraz po pracy, powiedzmy po tej godzinie 1700 jest tłustawy, bo tłustawy, ale obiad. Po posiłku chciałoby się położyć na chwilę. Brudnym? No może szybciej prysznic. Prysznic? A trening! To może jednak uciąć sobie drzemkę. Przysnąć. A potem obudzę się w środku nocy. W ciasnej koi na pięterku, za obrzydliwymi zasłonkami. W ciemności, zagubionym. Nie do końca zdaje sobie sprawę, gdzie jestem. A jestem sam. Daleko od bliskich. W niewygodnym posłaniu. Z pełnym obowiązków i zadań dniem, które tak naprawdę znikną, gdy tylko zejdę z tego statku. Przygody i miejsca. Ludzie i zapachy zostaną w pamięci. Ta wyblaknie i znowu zostanę sam, kiedy wszyscy dookoła mają już klocki na podłodze, córki na ramionach, skarpetki nie do pary na nogach w pracy.

Ukłony

Stefan W.


1 komentarz:

  1. Panie, jedz pan jajka! Ile chcesz. To jakieś przesądy sprzed wieku z tym cholesterolem.

    OdpowiedzUsuń