niedziela, 14 stycznia 2018

Złota góra

Szanowny Panie,

ile to się już działo od listu o dziewiętnastoletniej Szwedce (Zdjęcia nie wrzucam, specjalnie, niech wyobraźnia buzuje, a w dodatku trochę ubarwiam rzeczywistość i nie chcę nikogo krzywdzić). Nie jeden a trzydzieści trzy listy napisać mógłbym, a to o aukcji, w której mój kalendarz wydrukowany na starych mapach zrobił furorę i zarobiłem na nim 300 euro. Co dało mi do myślenia, że jeżeli do czegoś przysiądę, zamienia się w złoto. Ale także odkryłem w sobie zupełną niemożność skupienia się na jednym. Wszelkie dłubanie przy pracy ochrzciłem ślęczeniem. Stąd wyjaśnienie dlaczego nie potrafię usiedzieć na miejscu i najlepiej się czuję w ciągłym ruchu. Cały czas zerkam za widnokrąg, ciekawy co tam jest. To moja tragedia. Nawet pisząc muszę mieć sztywno określony termin. I to najlepiej taki, po przekroczeniu którego okazałoby się, że jestem niesłowny i ludzie odkryliby moje prawdziwe ja. Tylko wtedy jestem w stanie ślęczeć nad czymś, jak na przykład nad usuwaniem rdzy na statku, wiem że bosman mnie srogo zjebie, gdy nie zrobię tego w określonym czasie. Wyjaśnia to też moją chęć otaczania się środowiskiem z ustaloną hierarchią. Muszę mieć bat nad sobą.

Miałem też chrzest morski, bardzo wesoły, który skończył się piciem, śpiewaniem szant i tańczeniem. Pochwalę się, że osobiście rozpocząłem imprezę od wzięcia w tany panią piekarzową. Tańczyliśmy z pasażerami, a to na tym statku zdarza się wyjątkowo rzadko. Było wspaniale.

W zasadzie to łatwo (odpukać) mnie się żyje w słońcu, wodzie, czasem na drinku a innym razem odsypiając nocną wachtę. Ale nawet w tych okolicznościach wiek średni i mnie dopada. Mój organizm nie jest w stanie znieść picia do północy i pobudki o siódmej rano w celu rozpoczęcia pracy, która polega na wchodzeniu na maszty. Co u niektórych tutaj dwudziestoparoletnich kolegów jest opcją codzienną. Nie umiem się w tym względzie dostosować. Zawsze kończę zabawę wcześniej, wolę pospać niż siedzieć do późna.

Albo ostatnia przygoda z moją szwedzką koleżanką. Tak się składa, że jesteśmy w jednej wachcie i często razem spędzamy wolny czas. Mieliśmy pół dnia i stanęliśmy przed pytaniem jak ten dzień spożytkować.
Mamy ledwie cztery godziny wolne, dokładnie jedenaście razy w ciągu miesiąca. Niech Pan wyobrazi sobie, że pracuje przez tydzień i wreszcie przychodzi weekend, ale nie dwudniowy z obiadkami u dziadków, spacerami, piwem z kolegą, czy sprzątaniem domu… Nie! Czterogodzinny weekend. Wybierz Pan sobie co chcesz robić: spać, ćwiczyć, czytać, uczyć się, pisać, obejrzeć film, zwiedzać. Żaden wybór nie jest dobry, ale też nie jest zły. Znając choć trochę mnie, pewnie Pan wie, że wybieram ostatnie. Co można zobaczyć w cztery godziny? Dajmy na to trzy godziny, bo pół schodzi na czekaniu w kolejce na łódkę, która zawiezie mnie na brzeg, a na statku muszę być minimum pół godziny wcześniej, aby przebrać się i przygotować do pracy. A zatem na zwiedzanie mam trzy godziny. Drink i internet – to jedna opcja. Nie wybieram jej za często, stąd rzadko piszę do Pana, ale musi Pan mnie zrozumieć. To pewnie moja jedyna okazja do zobaczenia wybrzeża kostarykańskiego w ten sposób. A zatem mogę połazić po sklepach. Też rzadko wybieram, bo w pamiątkarskich sklepach są rzeczy z Chin i zawsze te same, tylko inne kolory (zależne od narodowych kolorów państwa, w którym się znajduje). No to pójść! Gdzieś! Do przodu! Nogi same niosą. By oddalić się od znanych masztów i pokładu.

Wymyśliliśmy pójść na sąsiednią, mniej ludną plażę. Szło się tam z godzinę, krętą, wąską asfaltówką. Mijamy spory pagórek obrośnięty złotą trawą. Szwedka pyta mnie czy nie mam ochoty wejść na górę. No i tu wstyd, który wynika chyba właśnie z wieku średniego. Bo mnie się nie chce wchodzić na pagórek obrośnięty trawą, bez ścieżki. Mamy mało czasu, a pagórek nie wydaje się przyjazny. Pewnie są węże czy inne zaskrońce. Mówię, że to nie najlepszy pomysł. A ona, i tu znowu wstyd, mnie przekonuje, że wspaniały. Że co za przyjemność z chodzenia ustalonymi drogami. Nigdy nie zdarzyło się mi jeszcze narzekać na wybór ścieżki, której nie ma, która nie wiadomo gdzie prowadzi i która może okazać się przygodą. Pierwszy raz kręcę nosem, ale zaraz wpadam, że w sumie czemu nie. Jest góra, trzeba ją zdobyć. To był świetny pomysł, bo za górą była jeszcze wyższa góra, z niej widok pod spodem, a potem było przygodowo, bo musieliśmy przejść przez dziurę w płocie, spoceni i zmordowani dotarliśmy do pięknej plaży i wody, w której kąpiel była nagrodą za trudną drogę. Na końcu wracaliśmy autostopem i ledwo zdążyliśmy na statek na pracę. Nasze cztery wolne godziny, były pełne.

Ta pełność to kolejna rzecz, która mnie ostatnio zastanawia. Cały czas mam wrażenie, że nie mogę marnować nawet minuty. Najlepiej nie spać. Uważam takie myślenie za pułapkę, która tylko napędza mi stresu. No bo jak to tak bez przerwy być produktywnym. Czy my maszyny? Kółka zębate naolejone? Ludzie jesteśmy i potrzebujemy czasu na gry, zabawy, książki i sen wreszcie.

Dobranocka


Stefan W.


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz