Szanowny
Panie,
ile
to się już działo od listu o dziewiętnastoletniej Szwedce
(Zdjęcia nie wrzucam, specjalnie, niech wyobraźnia buzuje, a w
dodatku trochę ubarwiam rzeczywistość i nie chcę nikogo
krzywdzić). Nie jeden a trzydzieści trzy listy napisać mógłbym,
a to o aukcji, w której mój kalendarz wydrukowany na starych mapach
zrobił furorę i zarobiłem na nim 300 euro. Co dało mi do
myślenia, że jeżeli do czegoś przysiądę, zamienia się w złoto.
Ale także odkryłem w sobie zupełną niemożność skupienia się
na jednym. Wszelkie dłubanie przy pracy ochrzciłem ślęczeniem.
Stąd wyjaśnienie dlaczego nie potrafię usiedzieć na miejscu i
najlepiej się czuję w ciągłym ruchu. Cały czas zerkam za
widnokrąg, ciekawy co tam jest. To moja tragedia. Nawet pisząc
muszę mieć sztywno określony termin. I to najlepiej taki, po
przekroczeniu którego okazałoby się, że jestem niesłowny i
ludzie odkryliby moje prawdziwe ja. Tylko wtedy jestem w stanie
ślęczeć nad czymś, jak na przykład nad usuwaniem rdzy na statku,
wiem że bosman mnie srogo zjebie, gdy nie zrobię tego w określonym
czasie. Wyjaśnia to też moją chęć otaczania się środowiskiem z
ustaloną hierarchią. Muszę mieć bat nad sobą.
Miałem
też chrzest morski, bardzo wesoły, który skończył się piciem,
śpiewaniem szant i tańczeniem. Pochwalę się, że osobiście
rozpocząłem imprezę od wzięcia w tany panią piekarzową.
Tańczyliśmy z pasażerami, a to na tym statku zdarza się wyjątkowo
rzadko. Było wspaniale.
W
zasadzie to łatwo (odpukać) mnie się żyje w słońcu, wodzie,
czasem na drinku a innym razem odsypiając nocną wachtę. Ale nawet
w tych okolicznościach wiek średni i mnie dopada. Mój organizm nie
jest w stanie znieść picia do północy i pobudki o siódmej rano w
celu rozpoczęcia pracy, która polega na wchodzeniu na maszty. Co u
niektórych tutaj dwudziestoparoletnich kolegów jest opcją
codzienną. Nie umiem się w tym względzie dostosować. Zawsze
kończę zabawę wcześniej, wolę pospać niż siedzieć do późna.
Albo
ostatnia przygoda z moją szwedzką koleżanką. Tak się składa, że
jesteśmy w jednej wachcie i często razem spędzamy wolny czas.
Mieliśmy pół dnia i stanęliśmy przed pytaniem jak ten dzień
spożytkować.
Mamy
ledwie cztery godziny wolne, dokładnie jedenaście razy w ciągu
miesiąca. Niech Pan wyobrazi sobie, że pracuje przez tydzień i
wreszcie przychodzi weekend, ale nie dwudniowy z obiadkami u
dziadków, spacerami, piwem z kolegą, czy sprzątaniem domu… Nie!
Czterogodzinny weekend. Wybierz Pan sobie co chcesz robić: spać,
ćwiczyć, czytać, uczyć się, pisać, obejrzeć film, zwiedzać.
Żaden wybór nie jest dobry, ale też nie jest zły. Znając choć
trochę mnie, pewnie Pan wie, że wybieram ostatnie. Co można
zobaczyć w cztery godziny? Dajmy na to trzy godziny, bo pół
schodzi na czekaniu w kolejce na łódkę, która zawiezie mnie na
brzeg, a na statku muszę być minimum pół godziny wcześniej, aby
przebrać się i przygotować do pracy. A zatem na zwiedzanie mam
trzy godziny. Drink i internet – to jedna opcja. Nie wybieram jej
za często, stąd rzadko piszę do Pana, ale musi Pan mnie zrozumieć.
To pewnie moja jedyna okazja do zobaczenia wybrzeża kostarykańskiego
w ten sposób. A zatem mogę połazić po sklepach. Też rzadko
wybieram, bo w pamiątkarskich sklepach są rzeczy z Chin i zawsze te
same, tylko inne kolory (zależne od narodowych kolorów państwa, w
którym się znajduje). No to pójść! Gdzieś! Do przodu! Nogi same
niosą. By oddalić się od znanych masztów i pokładu.
Wymyśliliśmy
pójść na sąsiednią, mniej ludną plażę. Szło się tam z
godzinę, krętą, wąską asfaltówką. Mijamy spory pagórek
obrośnięty złotą trawą. Szwedka pyta mnie czy nie mam ochoty
wejść na górę. No i tu wstyd, który wynika chyba właśnie z
wieku średniego. Bo mnie się nie chce wchodzić na pagórek
obrośnięty trawą, bez ścieżki. Mamy mało czasu, a pagórek nie
wydaje się przyjazny. Pewnie są węże czy inne zaskrońce. Mówię,
że to nie najlepszy pomysł. A ona, i tu znowu wstyd, mnie
przekonuje, że wspaniały. Że co za przyjemność z chodzenia
ustalonymi drogami. Nigdy nie zdarzyło się mi jeszcze narzekać na
wybór ścieżki, której nie ma, która nie wiadomo gdzie prowadzi i
która może okazać się przygodą. Pierwszy raz kręcę nosem, ale
zaraz wpadam, że w sumie czemu nie. Jest góra, trzeba ją zdobyć.
To był świetny pomysł, bo za górą była jeszcze wyższa góra, z
niej widok pod spodem, a potem było przygodowo, bo musieliśmy
przejść przez dziurę w płocie, spoceni i zmordowani dotarliśmy
do pięknej plaży i wody, w której kąpiel była nagrodą za trudną
drogę. Na końcu wracaliśmy autostopem i ledwo zdążyliśmy na
statek na pracę. Nasze cztery wolne godziny, były pełne.
Ta
pełność to kolejna rzecz, która mnie ostatnio zastanawia. Cały
czas mam wrażenie, że nie mogę marnować nawet minuty. Najlepiej
nie spać. Uważam takie myślenie za pułapkę, która tylko napędza
mi stresu. No bo jak to tak bez przerwy być produktywnym. Czy my
maszyny? Kółka zębate naolejone? Ludzie jesteśmy i potrzebujemy
czasu na gry, zabawy, książki i sen wreszcie.
Dobranocka
Stefan
W.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz