niedziela, 23 czerwca 2013

Błędny rycerz


Szanowny Panie,

Mialem do wyboru: chrzescijanke, ewangelistke lub pachamame...
To nie jest tak, ze nie ma miejsca w samochodzie. Zawsze sie znadzie skrawek...
Plody owieczki zawsze sie nadadza na ofiare dla Pachamamy

Zaledwie promienny Apollo jął roztaczać złociste sploty płowych swych kędziorów na oblicze ziemi, a ptaszki rozbudzone dopiero witały słodkimi dźwięki przybycie pięknej rumianej jutrzenki, która wyszedłszy z łóżka od męża zazdrosnego, ukazała się śmiertelnym na krużgankach widnokręgu Manchy, gdy słynny rycerz, Don Kichot, wróg nikczemnych wczasów i miękkiego łoża, dosiadł już był dzielnego rumaka Rosynanta i wyjeżdżał na starożytne i rozgłośne wokoło pola Montielu.
Don Kichot z La Manchy
Miguel de Cervantez Saavedra

ni pól Montrielu, tylko Cordillera Oriental, czyli wzgórza między Cochabambą a Santa Cruz; ni też rumaka Rosynanta nie było, a no jedynie ciężarówka wioząca 50 skrzynek po mandarynkach i 21-letni chłopak jako kierowca, który puszczał castyliańskie techno, mówił bardzo szybko, a ja tylko z jego intonacji głosu potwierdzałem, albo zaprzeczałem. I ciemna noc, mgła, zimno, głośna muzyka i koka, dużo liści koki. Nauczyłem się wreszcie ją rzuć. Chłopak mnie nauczył. Wkładasz pan liście koki w gębę między zęby i próbujesz zrobić bulę. To taka wielka kula z poszatkowanych liści koki. Trzymają ją miejscowi między dziąsłami a wewnętrzną stroną polika. Sok z koki trafia do żołądka i pobudza. Jako, że nie przyzwyczajony jestem do koki, to twarde listki pokaleczyły mi dziąsła, język i policzki, przez to sok z koki trafiał prosto w krwiobieg. Byłem bardzo pobudzony. Mgła była taka, że nie widać nic na odległość dwóch metrów, błocko rozpryskiwało się na szybie i co chwila trzeba było wycierać je papierem toaletowym i lać obficie wodą. Gdzieś za miejscowością Pojo zrobiło się bardzo zimno i mój kierowca – Raul, stanął w przydrożnym barze. Dwie całkiem ładne dziewczątka podawały tam rum z ciepłą wodą, cukrem i sokiem z limonki. Wypiliśmy cztery kolejki. Pobudzeni i rozgrzani na maksa jedziemy dalej. Ja postawiłem rum, Raul kupił piwa i dla rozgrzania koktajl, czyli koniak z kawą... obrzydliwe. Jedziemy, śpiewamy, mgła. W końcu pyta się, czy nie chcę przypadkiem oddać „orina” – moczu. Nie chcę, ale co tam – oddam. Stajemy na szczycie jakimś we mgle i na takim wiatrzysku, że to niepodobna sikać. Jako wytrawny żeglarz wiem doskonale, że sikać najlepiej z wiatrem, więc wskazuje dogodne miejsce mojemu kierowcy. Ten twierdzi, że przeciwnie – trzeba pod wiatr. Myślę – Wariat! Ja idę w swoją stronę, on w swoją. W życiu się tak nie obszczałem. Okazało się, że to nie stały passat, tylko zmienny górski wiatr, który krąży i w efekcie cały byłem mokry. Nic fajnego, nawet gdy jest się pijanym. No ale jedziemy dalej, pijemy kolejne piwa i dojeżdżamy do jakiejś miejscowości, w której przedziwnym trafem kupuję 10 piw za 70 bolivianów. Tym samym mój autostop staje się najdroższym środkiem lokomocji w Boliwii. Dwa wypijam do spółki z moim kierowcą, jeden zabieram na dalszą drogę przy wyjściu z samochodu o 1 w nocy, a resztę mu zostawiam. Do tej pory żałuję. Tak mnie cwaniak zrobił na szaro!

Pierwsza noc ciepła pod namiotem. Tak ciepła, że nawet nie przykrywam się śpiworem. Śpię na pustynii, a rano jadę zobaczyć mauzoleum Che Guevary. Z czystej ciekawości. Potem kolejny cwaniak podwójnie podliczył moją podwózkę. Wkurzony na czym świat stoi ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Zatrzymał się jeep z otwartym bagażnikiem wypchanym ludźmi. Podwózka do El Fuerte! Wsiadaj.
Wyklejanka, calkiem dobra z lisci koki. Chcialem kupìc, ale 100 dolarow? Prawie kupilem!
Spierdalaj – odpowiadam, dość miałem tych pieprzonych autostopów, które kosztują więcej niż autobusy. Dla porównania bus z Santa Cruz do Cochabamby kosztuje 30-40 bolivianów, ja już zapłaciłem 120! I co z tego, że po drodze spotkałem przesympatycznych ludzi, którzy nakarmili mnie, napoili, dali spać. Tak fajnie się zaczęło! Potem już tylko naciągacze. Idę piechotą, nie chcę żadnego – El Fuerte. W końcu jednak zaczynam kojarzyć, że tu w pobliżu jest inkaska świątynia, a że jest noc z 20 na 21 czerwca to pewnie coś się wydarzy. Dla tutejszych, wierzących w Pachamamę i uważających Słońce za Boga to – NOWY ROK. Najkrótsza noc w roku – tutaj jest na odwrót. Dobra idę do El Fuerte, tylko ponad 8 kilometrów. Gdy przeszdłem połowę jeep się zatrzymuje i zabiera mnie.
W El Fuerte odbywa się ogromna impreza. Ściągnęli okoliczni hipisi z Argentyny i Urugwaju, europejscy wędrowni wytwórcy bransoletek ze sznurków, łatwe dziewczęta i miejscowi. Dużo miejscowych. Mój namiot ma chrzest bojowy, bo leje jak z cebra. Nikt nie ma dzisiaj zamiaru spać. Będzie się działo. Na początku poznaję śliczną dziewczynę z Anglii, ale jest tu ze swoim chłopakiem. Potem przestaje mnie ona interesować, bo szukają tutaj LSD, albo choćby kokainy. Nie lubię takich. Chociaż dziewczyna piękna i dałem jej swoją parę skarpetek. Trochę używanych, ale co tam. Argentyńskie dziewczęta sprzedają po kryjomu ciasteczka z marihuaną, ale to chyba nie działa. Pije dużo alkoholu, częstują wszyscy. Leje. Tańce w błocie. To przypomina angielskie festiwale, kiepski alkohol, tańce, błocko – mówią Anglicy. Mi to przypomina Woodstock! Jedyne ciepło z wielkiego ogniska. Skupiają się tam wszyscy. O piątej rano robię się śpiący i idę przespać się z godzinkę w moim maleńkim namiocie. Obok rozbił się Włoch, podróżuje sam a ma namiot czteroosobowy. Tej nocy spało w nim z 7 osób. Jednak to mój namiot robi furorę, jest najmniejszy i co dobre... przeszedł chrzest! Nie przecieka!!! Śpię trzy godziny i przesypiam najważniejszy punkt programu. Ignorant ze mnie. Miejscowi wdrapali się na świątynie i tam się modlą do słońca. Inni mogą na to patrzeć, z odległości jakich 300 metrów, albo zapłacić 50 bolivianów. I tak nic nie widać, śpię dalej. O 8 wstaje i widzę słońce, które wyjrzało zza chmur. Ludzie klaszczą.
Moj brzuszek jest duzo mniejszy niz na zdjeciu. Pod jedyna bluza mam schowane kosztownosci ;) A to moi Amigo, co mnie nakarmili i dali spac!
Moj dzielny namiot!!!
Zbieram się i idę w dół te 8 kilometrów do Samaipaty. Po drodze łapię stopa. Kierowca jest pijany jak bela. Z przodu siedzi jego kumpel, troszkę bardziej trzeźwy, więc czasem pomaga mu prowadzić. Dostrzegam, że kierowcy leci ślinka z buzi. I jeszcze pije wino. Zaczynam się modlić. Na kanapie ze mną siedzi w sumie pięciu facetów. Wszyscy narąbani. W bagażniku dwóch chłopaków  i dwie hipiski, które poznałem wczoraj.

Samaipata śliczna! Pogoda piękna. Zostanę – mówię sobie, ale skuszony wizją zawsze ciepłego Santa Cruz, ruszam dalej. W St. Cruz leje jak z cebra. Jest drogo i niezbyt ładnie. To największe miasto Boliwii, wyrosło z wioski. Tutaj jest największy przerzut kokainy w tej części świata. Ludzie są przesympatyczni, zawsze pomocni. Pyszna zupa rybna za 12 bolivianów na targowisku. To 6 złotych. Jak dodasz Pan jeszcze 17 złotych to dostaniesz ogromną połówkę pysznej ryby z grilla, polanej sokiem z pomarańczy. Nażarłem się i poszedłem spać. Najcieplejsze miasto Boliwii, a ja trafiłem na trzy dni ulewy i zimna. No ale kawa na placu smakuje wtedy najlepiej.

(...) ruszał naprzód drogą, wcale się o nią nie troszcząc i wybór w tej mierze zostawiając najzupełniej rozumowi konia; sądził bowiem, że to właśnie jest główną cechą powołania błędnych rycerzy.

Stefan W.

czwartek, 20 czerwca 2013

Rural



Szanowny Panie,

ja to sądziłem, że jak Pan pojedziesz do tych Majów, Inków i reszty, to przeżyjesz Pan swoisty „survival”, staniesz się Pan odkrywcą, podróżnikiem z krwi i kości, że się Pan dokopiesz do źródeł starożytnych cywilizacji, a przede wszystkim, że w końcu Pan nabierzesz męskiej chropowatości, twardości. Co ja zauważam tymczasem? Nieprzerwany dostęp do Internetu od ponad dwóch miesięcy, rozbijanie się terenowymi brykami po jeziorach solnych, profesjonalne sesje zdjęciowe, bujanie się z Holendrami, Niemcami, Polakami i chyba wszystkimi poza rdzenną ludnością Peru i Boliwii. Tylko drinka z palemką Panu brakuje. Czyś Pan nie wykupił All-inclusive na resztę wyjazdu przypadkiem?

U nas znowu pada. Nie. Wróć. Przepraszam, ale wpadam już w pewien automatyzm życia. Otóż nie, nie pada i jest gorąco. Zaczęło się lato. Za dwa tygodnie zaczną się wakacje. To znaczy wakacje dla dzieci szkolnych, młodzieży gimnazjalnej, młodzieży licealnej i dla młodzieży studiującej. Dla młodzieży pracującej, do której jakoś przyzwyczaiłem się już zaliczać siebie samego, wakacji nie ma. Spodziewam się nawet, że lipiec i sierpień okażą się miesiącami wyjątkowo pracowitymi. Już zresztą Pan ma tego świadomość, bo wspominałem Panu, co też na nas czeka… gładzie, klepki, płytki… brr… Ale najbardziej to się boje tych wszystkich instalacji. Trzeba wybebeszyć ściany, wypruć kable elektryczne, porozciągać całą nową pajęczynę przewodów, a w tym samym czasie zająć się hydrauliką, a to już w ogóle mnie przeraża…

Ślachetna ruro,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz, aż się rozprujesz.

Tam Derwi prawie
Widzi na jawie
I sam to powie,
Że nic nad rury.
Ani lepszego,
Ani droższego,
Bo dobre meble,
Płytki i gładzie,
Te parapety,
Zlewy, bidety,
Szafy wysokie,
Półki szerokie,
Dobre są, ale –
Gdy rury całe.

Gdzie nie masz rury,
I świat ponury.
Hydrauliku – wodny magiku,
Mój dom ubogi
Oddany tobie
Ulubuj sobie!

Tak. Właśnie dlatego nie zajmuję się w życiu pisaniem, tylko ślęczę nad przetargami. 

Pozdrawiam,
Paweł D.

wtorek, 11 czerwca 2013

El Misionero

Szanowny Panie,

Swiebodzin moze sie schowac!
targowisko wiedźm w Oruro to w rzeczywistości tylko jedna uliczka i parenaście straganów, na których można kupić ofiarne ołtarzyki. Targowisko wiedźm... ale to brzmi! Tak naprawdę są to zwyczajni handlarze sprzedający robione przez siebie gipsowe płaskorzeźby, na których wytłoczone są wizerunki tego czego ludzie pragną, a zatem materialnych dobroci, takich jak: samochody, domy i dolary, mucho dolarów. Ułożone są one na serwetce i tworzą okrąg, w środku którego pięknie rozsypane są różnego rodzaju ziarna zbóż, cukierków i płatki kwiatów. Wiedźmy sprzedają chętnym, a Ci palą i zakopują te niewielkie ołatrzyki jako dar i prośba skierowana do Pachamamy, zazwyczaj pierwszego piątku miesiąca. Są przy tym żarliwymi chrześcijanami. Wśród tych ołtarzyków jedno stoisko przykuło moją uwagę. Była to pomarszczona, bezzębna staruszka, tak sucha że wydawało się, iż zaraz rozpadnie się na wietrze, że jedyne co ją trzyma w całości to koc, którym się owinęła. Ta staruszka sprzedawała ołtarzyki składające się jedynie z gipsowych kwadracików z wizerunkiem czaszki i kości... Śmierć! Chciałem zrobić zdjęcie, ale przegoniła mnie takim ruchem ręki i takim złym spojrzeniem, że zwiałem mając nadzieję, iż nie zapamiętała mojej twarzy. To na pewno była wiedźma.
Szkoli sie na mloda wiedzme
Padre Casimiro potwierdza, że w Oruro jest prawdziwy problem z wiedźmami i czarownikami. Mieszkają tam źli ludzie, którzy nic tylko przeklinają się nawzajem. A żeby zdjąć przekleństwo z domu rzucone przez wiedźmę, trzeba egzorcyzmów. Padre Casimiro musiał to wszystko sobie przypomnieć. Zresztą sprowadzają lub przygotowują specjalną wodę do egzorcyzmów. Lud tutejszy zachował straszne zwyczaje. Niektórzy zanoszą noworodki na szczyty górskie, aby tam umarły z zimna. W ten sposób składają dzieci w ofierze górom, aby je sobie obłaskawić. Nie najlepiej być tutaj także pijaczkiem. Potrafią takiego spić i zakopać żywcem pod fundamenty domu. Nie za bardzo rozumiem, czy to ma przynieść szczęście czy robią komuś na złość, bo potem duch tego pijaczka krąży i straszy, i znow trzeba egzorcysty.
Padre Casimiro nie lubi Oruro i to widać, gdy prowadzi mszę świętą. Jest szybki, ma za mało przestrzeni, nie dla niego asfalt - jak twierdzi. Został tu zesłany na odpoczynek, ale wcale nie odpoczywa. Padre Casimiro tęskni! Tęskni za zapachem gór. Ma go w nosie... ten zapach, ale za nim tęskni. No tak, padre Casimiro przez ponad 25 lat jeździł rozwalającym się jeepem po najbardziej południowym skraju Boliwii, po 4-6 tys. metrowych szczytach, jezdził wśród dymiących wulkanów, seledynowych i amarantowych jeziorach, po bezdrożach, pustyniach, rzekami do wioseczek, które nie mają nazw, do ludzi, którzy nie znają innego życia i nigdy nie widzieli białego gringo. Padre Casimiro stracił zęby na tych górach, dosłownie, bo odsysał paliwo z baku. Ale nie żałuje. Bo pade Casimiro to misjonarz gór. Polował na susły i lisy, i z głodu jadł wszystko. Ma ponad 60 lat a zachowuje się tak, jakby w jego ciele nie było wystarczająco miejsca dla jego ducha. El Misionero z żelaza, jedyny który dał radę tym górom. Teraz siedzi w Oruro i modli się, jak Bóg da, to wróci w góry. Choćby jako pustelnik.
Zobaczenie tego co widział i czym żył przez ćwierć wieku El Misionero kosztuje dzisiaj, w świecie turystyki od 350 do 500 złotych. Inaczej niż skorzystanie z czterodniowej wycieczki nie da się tego zobaczyć.  No chyba, że ma się motocykl jak wspomnieni Panda i Bumba, dzięki którym poznałem padre Casimiro. Wiem, bo próbowałem. Pojechalem tam, a to bardzo zimny teren. W ciągu dnia do plus 20 stopni C, a w nocy do - 25 stopni C. Przez pierwsze dwie godziny szedłem wśród pięknych i pustynnych terenów, skał które nazwy brzmią jak np. Wrota Diabła. Na szczęście złapałem jakimś cudem lokalnego busa, który zabrał mnie do najbliższej miejscowości. Na mapie było to 50 km, przez góry jedzie się pięć godzin! Jak wysiadłem w San Vincent to zimny wiatr wepchnął mnie z powrotem do busa. Ta miejscowość żyje bo jest tu góra pełna srebra i platyny. O 16 syrena w całym mieście oznajmia koniec pracy. Kobiety wstawiają potrawy, aby mężczyźni zjedli cieplą strawę po powrocie ze srebrnego dna.












Pojechałem dalej na cieplejszą, ale nie za bardzo, północ... do Uyuni. Tym samym liznąłem tylko świat padre Casimiro. I chyba dobrze się stało, bo trafiłem na największe jezioro solne świata.
Kiedy jeszcze olbrzymy nie były wulkanami, wśród nich żyła najpiękniejsza kobieta świata... Thunupa. Wszyscy chcieli mieć ją dla siebie, ale ona wybrała za męża solidnego Cosuna. Z tego małżeństwa zrodziło się dziecię. Okolice Uyuni bogate są w srebro, złoto i platynę, ale tego nie da się jeść. Choćby Potosi, za kolonialnych czasów najbogatsze miasto Ameryki Południowej, a także po Londynie najliczniej wówczas zaludnione na świecie. A to dzięki złotej górze, która przyniosła sławę i bogactwo miastu, a także smierć. Pochłonęła do dzisiaj 8 mln ludzi! I choć jej złotonośne żyły zostały dawno wyprute, dalej schodzą tam górnicy i kopią, bo to robili ich ojcowie, dziadowie i pradziadowie. Ludzie są niezwykli!
A zatem Cosuno codziennie zaiwaniał do Oruro lub Cochabamby, aby pracować i przynieść owoce i warzywa z tamtejszych żyznych terenów. Dnia pewnego zapomnniał swoich narzędzi i wróciwszy wcześniej do domu zastał swoją piękną Thunupe w łóżku z mocarnym Cusco. Zrozpaczony, że za żonę ma kurwę, zabrał jej dziecko. Olbrzymka rozpaczała straszliwie, a że była matką karmiącą, jej pierś nabrzmiewała i nabrzmiewała od nadmiaru mleka. W końcu pękła, a że mleko połączyło się ze słonymi łzami, tak powstalo jezioro Uyuni, które naprawdę powinno się nazwyać... Salar Thunupa. Najpiękniejsze miejsce jakie widzialem. Jest na pierwszym miejscu mojej listy wraz z Wielkim Kanionem w USA. Wrócę tam, ale w porze deszczowej. Wtedy na solnej warstwie po horyzont jest woda. W nocy w wodzie można zobaczyć gwiazdy. Jak się zakocham to tu zabiorę swoją miłość. To już obiecane.
Olbrzymy teraz są wulkanami i tylko je widać na horyzoncie jeziora. Wielka i samotna Thunupa a także ogromnego Cusco i obok niego Cosuno. Tuż pod nim jest mały pagórek, który kształtem przypomina Thunupe. To jej odebrany syn.
Na salarze jest cieplutko, w nocy w Uyuni znów cholernie zimno, więc chciałem jak najszybciej wydostać się stamtąd do cieplejszego i piekniejszego Sucre. Na drodze najpierw stanęłaa Fatima (niemal Fatuma), która zamknęła mój plecak w swoim biurze, gdzie zostawiłem go na przechowanie i zniknęła. Szukałem jej dwie godziny, wraz z połową ulicy. W końcu się znalazła. Odjeżdżającemu autobusowi do Sucre tylko pomachałem. Następny miał być rankiem. A zatem wpakowałem się do autobusu do Potosi (w połowie drogi do Sucre). Miejsca nie było, ale kupiłem orzeszki, które mnie uspokajają i czekałem przed autobusem. W końcu dostałem kubeł i koc, aby było mi miękko i pozwolono usiąść na korytarzu na kuble. Jak się okazało tylko ja miałem kubeł i koc, co rozbawiło stojących w korytarzu podróżnych. Nie było miejsca na rozstawienie mojego przenośnego siedziska. A zatem nic innego nie mogłem zrobić, jak tylko stać na swym skrawku, niemal jedynie na palcach stóp. I tak przez pięć godzin? Na szczęście po półtorej połowa ludzi wyszła i było już miejsce dla mnie i kubła. Wesoło! Gdy dojechałem do Potosi byla 1 w nocy i wszystkie hostele zamknięte. Dałem łapówkę pewnemu cieciowi, który mnie wpuścił i kazał wynosić się o 6 rano (tutaj jeszcze noc i zimno). Spałem w pokoju z jakimś Leonardem. Hotel był zły. Dosłownie. Chyba dziwkarski no i zmora. Dawno tego nie miałem.
Nagle ciało mi zastygło, w prawym uchu slyszę szepty, w lewym zbliżające się kroki. Przed oczami przemieszczające się cienie. Strach w głowie. Szepty, pomruki, skrzypiąca podłoga. Bezsilność, sztywne ciało. Krzyk wewnątrz głowy. Bliskie cienie. Trzaski. Trwało to trochę nim To przegoniłem. Ciemny i zimny poranek, zasrany i śmierdzący kibel, autobus, zimno, głód, w końcu drogi hostel, śliczne Sucre i jak się okazało rozwalony laptop. Pęknięty wewnętrzny ekran. Traktowałem go jak cukiereczek, jak jajeczko. Cały czas w osłonie, bezpieczny w podręcznej torbie podróżnej. A tu coś takiego! Żadnych wstrząsów. Dosłownie jajeczko!
Musiała to być ta zmora, a może czarownica z Oruro, a może nieboszczyk pod złym hotelem?
Padre Casimiro zamiast kropidla miał różę i skropil mnie wodą święconą, oddał swoją ciepłą zupę i kurczaka, sam zjadł jedynie trochę sałatki z cebuli. Nakarmił chlebem owsianym, domowym z dżemem rabarbarowym (uwielbiam dżem rabarbarowy), roślinę te sprowadziły z Europy siostry zakonne. Dżemu wyszła cała miska! W końcu pobłogosławił a spędziłem u niego może pięć godzin, więc nic mi nie będzie, ale ten laptop!!!
Acha... padre Casimiro to redemptorysta Kazimierz Strzępek i bohater dokumentu MISJONARZ, w reżyserii Wojciecha Staronia, który jeździł z nim przez cały rok 1999 i kręcił ten film. Zdobądź Pan ten dokument, podobno genialny, a i będzie Pan miał okazję poczuć zapach gór padre Casimiro.
Wszystko jest możliwe.
Ukłony
Stefan W.

niedziela, 9 czerwca 2013

Dzień pierwszy


Szanowny Panie,

faktycznie dziwnie wygląda Pan na tle Machu Picchu. Chyba masz Pan racje, że nie pasuje Panu. Mimo to – gratuluję Panu serdecznie, bo znowu udało się Panu zobaczyć coś, co zawsze ja chciałem zobaczyć. Dziękuję też, bo uwolnił mnie Pan już od tej chęci. Jak mam być tam po Panu, to w zasadzie w ogóle mija się to z celem, więc  spokojnie mogę się zająć wymyślaniem sobie innych celów podróży i spokojnym czekaniem na to, jak podepcze Pan te moje plany jedną fotką z moim wymarzonym miejscem i Pańską uradowaną gębą. 

W Polsce cały czas deszczowo. W ciągu dnia wyjdzie jeszcze czasem słońce, ale popołudniami już przeważnie zbierają się chmury, a jak wychodzę z pracy, to przeważnie akurat mnie skropi. Powoli znów zaczynamy z Panną J. pakować manatki, bo za niecałe dwa tygodnie zaczyna się wyburzanie ścian, rozbijanie podłogi, wybebeszanie starych instalacji, układanie nowych rur, demontaż kaloryferów i wszystkie te rzeczy, które wywołują u mnie gęsią skórkę. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na Pana powrót już będzie wszystko gotowe. Tak żeby mógł Pan już nocować w godziwych warunkach, jak się po pijaku zapodziejesz gdzieś w aglomeracji warszawskiej i będziesz Pan schronienia potrzebował.  Po cichu liczę też trochę na to, że jak już to wszystko wywrócimy do góry nogami, to może w końcu uda nam się wpaść na trop tej Czarnej Ręki, co to o niej już Panu kiedyś pisałem.

Piątek. Sobota. Niedziela. I znowu pada. Pogoda wybitnie odspołeczna. Nawet Gastro nie domaga się kolejnych spacerów, tylko zalega gdzieś po kątach. Panna J. poszła przygotować warsztaty dla miłośników starej fotografii, a mnie głowa kiwa się nad książką i co jakiś czas łapię się na tym, że moje własne chrapanie budzi mnie z kolejnych drzemek. Bez kawy się nie obejdzie, chociaż niby staram się ograniczać. Za oknem żywej duszy, a mamy zaledwie popołudnie. Trudno zwalić winę tylko na deszcz. Z rana, kiedy było jeszcze całkiem słonecznie, byłem na spacerze i też zaledwie garstkę ludzi spotkałem. Warszawiacy, jak nie muszą, to chyba w ogóle nie wychodzą z domów. Chociaż, chyba powinienem powiedzieć Polacy, bo w Górze Kalwarii jest dokładnie tak samo. Dlatego nigdy nie lubiłem dnia świętego święcić. Niedziele są nienaturalne. Osnute nudą, ale z mrocznym widmem poniedziałku krążącym ponad głowami zwykłych obywateli, tragicznych bohaterów codzienności. 

No ale jednak jesteśmy w Warszawie. Sporym mieście, gdzie przecież muszą być też Ci wszyscy, co żyją trochę bardziej, kreują naszą rzeczywistość, wpływają na kondycję kultury, kształtują realia życia społecznego. Pan jest dziennikarzem, może Pan coś o tym wie? Chętnie bym się przekonał, gdzie tu coś kipi, gdzie się dzieje coś. Może zacznę szukać, co? Bo W. to raczej taki twardy orzech, co to skorupki łatwo nie da sobie pęknąć, a na pewno sam jej przede mną nie otworzy. Trzeba użyć młotka.

Paweł D.

czwartek, 6 czerwca 2013

Stara świnia


Szanowny Panie,

Droga do Machu Pichu
W tle Wayna Pichu
Wschód na Wayna Pichu
 Miało się skończyć na jednej butelce wina. A już piliśmy trzecią, a w drodze była czwarta. Za sześć godzin powinienem się obudzić, aby o wschodzie słońca dostać się na Machu Pichu, jednak jeszcze nie położyłem się spać. Siedziałem na murku w Aquas Calientes (Ciepłych Wodach), leżących u podnóża największej atrakcji turystycznej Peru i piłem chilijskie wino, w które może Pan zaopatrzyć się na najbliższej stołecznej stacji benzynowej. Nie rób Pan nigdy tego! Obudziłem się co prawda o 4 rano, ale zaraz wypiłem całą butelczynę wody, aby zabić kapcia w gębie... i tak nie pomogło. Z tym kapciem bez kropli wody stanąłem u wrót do góry, na której leżą inkaskie ruiny. Schodów naliczyłem dwadzieścia, bo potem odechciało się mi ich liczyć.  prostu lazłem w górę i przeklinałem każdą kroplę wina, którą w siebie wlałem. Schodów było akurat tyle, że dolazłem o 5.50 pod wejście do ruin. Spragniony chciałem zopatrzyć się w butelczynę czystej aqua, jednak koszt 11 dolarów odstraszył mnie i stwierdziłem, że prędzej język mi odpadnie niż wydam tę bandycką cenę za wodę. Machu Pichu... brzmi niezwykle a podobno w języku keczua oznacza Starą Świnię. Znalazłem też inne tłumaczenie... Stara Góra, ale ta świnia bardziej się mi podoba. Ogromna ilość pięknie położonych ruin, między właśnie Machu Pichu (wysoką i dostojną górą) a Wayna Pichu (Młodą Świnią), czyli tą górą, którą widzi Pan na wszystkich zdjęciach. A na którą (dopłaciłem 30 soli, ok. 40 zł) miałem bilet wstępu (dziennie wydają ich tylko 400). O 7 rano stałem w kolejce ze spragnionym językiem. Tutaj schodów już nawet nie liczyłem, tylko przeklinałem inkaskich inżynierów, za to, że je stworzyli. Nie dość, że są nierówne to jeszcze raz za wysokie, innym razem tak wąskie, że jedynie palce się mieszczą. No i jest ich akurat tyle, że po 1,5 godziny wspinania byłem na szczycie. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby jeszcze odwiedzić Temple de Lunes. To kolejne 2 godziny schodów. Pod koniec nogi mi się trzęsły, łydki bolały i sądzę, że teraz wreszcie zapakuje kosza na naszych czwartkowych sportowych spotkaniach (ciekaw jestem czy dalej się spotykacie). Powrót do ruin Machu Pichu już mnie tak nie cieszył. Nie czułem niezwykłej energii, o której wspominali znajomi. Tylko ukradkiem przechodziłem pomiędzy kolejnymi grupami turystów i podsłuchiwałem przewodników.
Czekała mnie jeszcze droga powrotna. Oczywiście nie kupiłem za ponad 100 dolarów miejscówki w pociągu do Cusco, a wybrałem 3 godzinny spacer do Hydroelektrowni, z której za 30 soli (40 złotych) można dostać się do Cusco. Nie ma niczego lepszego niż ten spacer, wśród drzew ptaków, wzdłuż torów. Czułem się jak z filmów z Charlie Chaplinem. Jak jakiś wędrowiec z torbą, którego prowadzi żelazna droga. Systematycznie, pewnie, w jednym kierunku. Po drodze złapał mnie deszcz, taki ciepły i miły. Taki, gdy go Pan czujesz na sobie, to unosisz głowę i pozwalasz skropić twarz. Akurat słońce padało w ten niezwykły sposób, oświetlając długie krople wody spadające z niewielkiej chmury. Dodaj Pan do tego szum rwącej w tym miejscu rzeki Urubamby, mrówki tworzące drogę do pożywienia i niewielką tarantule kryjącą się w trawie, a poczujesz się Pan jak ja. Cudnie.
Turysci ukrywaja sie przed sloncem

Widok z Wayna Pichu
Przed Machu Pichu odwiedziłem znów Świętą Dolinę, a dokładniej argentyńskie małżeństwo, które prowadzi jeden z ośrodków dla szukających alternatywnych dróg zdrowotnych. Muszę Panu powiedzieć, że przy całym moim sceptyźmie do tych new ageowych agnostyków, to cholernie pięknie się urządzili. Mają niewielki domek, w którym mieszkają wspólnie z przyjaciómi i pichcą tam prawdziwe dobroci z orzechów brazylijskich, soczewicy, warzyw i owoców. Piją pyszną matę z ziela co to rośnie im w ogrodzie. Od czasu do czasu witają swoich gości, serwując im masaże, seanse spirytystyczne, ale generalnie zachęcają do wyciszenia się, czemu sprzyja niezwykła okolica. Widok na zaśnieżony szczyt And, niewielki strumień, hamaki na wolnym powietrzu i kolorowa papuga łażąca dookoła nóg... podobałoby się Panu. Co prawda wywaliłbym piramidę, w której możesz Pan pomedytować i zebrać energię świata, a także zamieniłbym na zwyczajne ognisko ichni krąg przebaczenia, ale i tak byłem pod ogromnym wrażeniem.

A to na deser. Peruwianski przysmak - CUY. MNIAM
A zatem stało się, opuszczam Peru na dobre. Ostatnią noc w Cusco, zwyczajnie przespałem. Bez żadnych wypadów do Mamy Afryki. Byłem grzeczny. Do tego stopnia, że jak rano się obudziłem to po śniadaniu zgoliłem brodę, a potem ściąłem włosy. Wyglądam jak aniołek z obrazka i nie mogę na siebie patrzeć. Ale w końcu trzeba było zaznaczyć jakoś nową część mojej podróży. Jestem w drodze do La Paz, stolicy Boliwii i mam ciekawy plan, aby nic nie planować. Co prawda Buba i Panda – dwójka znajomych z żaglowca Fryderyk Chopin, co to zwiedza Amerykę Południową na motocyklach, a którą spotkałem w Cusco, zdradziła mi pewne ciekawe miejsca w jednym z najbiedniejszych zakątków tej części świata, ale czy będę się sztywno tego trzymał, pewnie nie. (www.poludnik-zero.pl - ich blog)  dobrze bo po Machu Pichu jestem już pewien, że nie dla mnie turystyczne cuda tego świata. Chociaż, jak zawsze trzeba umieć znaleźć złoty środek.

Ukłony
Stefan W.