środa, 5 czerwca 2013

Popcorn, czyli te kulawe piosenki


Szanowny  Panie,

Gastro wdrapał się na moją pufę i usadowił się tak, że utrudnia mi pisanie na klawiaturze lewą ręką. Mam teraz opory, żeby go zrzucić, bo rzadko mu się zdarza tak po prostu przyjść i przytulić się do człowieka. Z drugiej strony w takich warunkach to długo nie popiszę. Spróbuję może go jakoś odkształcić, przesunę trochę. Chociaż znając Gastro, to zaraz się obrazi i sobie pójdzie. No. To się obraził i sobie poszedł. Przynajmniej mogę swobodnie klikać. 

Klikam. Kurza twarz, nie wyobraża Pan sobie, ile ja klikam. Jak tak sobie pomyślę, to pół życia spędzam ostatnio z japą wetkniętą w błyszczący ekran monitora. Myszka nie odkleja mnie się od dłoni. Zwariować można. Bo przecież drugie pół życia przesypiam. Chciałbym zwalić całą odpowiedzialność na pracę, ale niestety, gdybym już to zrobił, to nie byłbym do końca prawdomówny.  Bo pal licho pracę. Przecież poza nią też trochę czasu mam i często świadomie - a czasem bezwiednie, z przyzwyczajenia po prostu – spędzam te chwile swobodne psując sobie oczy i doprowadzając się do ciągłych bólów głowy. Cholerny komputer. Diabelski wynalazek. Mógłbym go wyłączyć, wyłączyć mp3 – mógłbym się zrelaksować, pożyć. Może w kosza pograć, pobiegać? Ja jednak Panie Stefanie jestem amerykańskim grubasem. To znaczy, tak wewnętrznie. Amerykańskim grubasem z lat 90. – jeśli mam już być precyzyjny. Jestem jak TAD.  Czy raczej Tad, bo TAD to był zespół Tada. Tada Doyle’a. Jeśli Pan go nie zna, to proszę się nie martwić, bo w Polsce nie jest szczególnie popularny, a ja znam go w zasadzie dlatego, że jak już wspomniałem…  tak - jestem amerykańskim grubasem.  A to oznacza, że interesuję się pewnymi specyficznymi rzeczami, które większość naszego społeczeństwa ma głęboko w poważaniu. I tak w zasadzie, to jak tak się nad tym zastanowię, to trudno mi się ze społeczeństwem nie zgodzić. 

TAD


Bo Pan wie najlepiej, że w życiu są jednak rzeczy, które obiektywnie są ważne.  A ja tymczasem, głupek wioskowy, najchętniej to bym słuchał  sztampowych, patetycznych i najlepiej nieco przewidywalnych refrenów, czytał jakieś tandetne komiksy o gościach w kolorowych rajtuzach i oglądał spoconych murzynów, jak ganiają za pomarańczową piłką. Jak sobie to uświadomiłem, to aż mnie taki przestrach ogarnął. Czy ja naprawdę jestem taki płytki? Przecież na świecie tyle jest do zrobienia, tyle do zobaczenia – czy rzeczywiście to, co przykuwa moją uwagę, to takie miałkie wytwory popkultury? Otóż tak – tak jest właśnie. Dlaczego? Nie wiem. I tak – wstydzę się tego. Oczywiście, że wolałbym poświęcać czas wolny na to, aby szukać leku na jakąś rzadką chorobę na przykład lub zgłębiać dzieła wielkich filozofów. Czy raczej wolałbym woleć, bo wolę na przykład słuchać jakichś wypierdów zza wielkiej wody, jak drą japy i udają, że są wirtuozami, a ledwo co kilka strun potrafią schwycić i dźwięk z nich wydobyć. Bo musi Pan zrozumieć – jest Muzyka i muzyka. I Pan, i większość ludzi, co mnie znają, to myślicie sobie, że ja to właśnie jestem taki gość, co to – jak się popularnie zwykło mówić – interesuje się Muzyką. Brakuje mi średniej wielkości litery „M”, bo sądzę, że każdy wie, że nie mam zielonego pojęcia o muzyce klasycznej, którą napisałbym z wielkiej, ale wydaję mi się na przykład, że Pan traktuje mnie prawie jak eksperta od muzyki takiej z „M” większym niż małe „m”. A to bzdura. Żeby Pan wiedział, co za badziew usłyszeć czasem można w moich słuchawkach, to sam by Pan nie uwierzył. Bo owszem lubię rzeczy, których w dzisiejszych czasach nie trzeba się wstydzić. Współcześni uwielbiają Bowiego i Reeda, mają słabość do The Beatles, przeważnie szanują nawet w jakiś sposób Black Sabbath, Motorhead czy AC/DC. Jednak, jak tak pogrzebię głębiej i spojrzę z boku na to, w czym papram swoje uszy, to jakoś nie sposób mi myśleć o sobie, jako o istocie rozumnej, która ukończyła niegdyś osiem klas podstawówki, potem przebrnęła przez liceum i znalazła w sobie ambicję, żeby pójść na studia i jeszcze te studia skończyła. Ja to muszę pokazać na przykładach, bo inaczej nikt mnie nie zrozumie. 

No to popaczmy chociaż na to, co ostatnio gościło w moim mp3. 

Sevendust. O kurna. Panie. Toż to tylko z krowim plackiem porównać można. Zacznijmy od tego, że to nu-metal, a to już pachnie porażką. Pan wie co to nu-metal? To było popularne dosyć, jak my byliśmy w liceum mniej więcej. Tak od roku 1997 do 2002 powiedzmy. Szczytowy moment, to rok 1999, może 2000. Te wszystkie Korny, Limp Bizkity, Guano Ape’sy i takie inne podobne. No i dobra. Niektórzy to w ogóle twierdzą, że to był najbardziej jałowy okres w historii ciężkiej muzyki gitarowej. Oczywiście metale twierdzą, że nu-metal to nie prawdziwy metal (jakby odpowiedź na pytanie, co to jest prawdziwy metal, interesowała kogokolwiek, poza prawdziwymi metalami), a wszyscy są zgodni, że jeśli już uznać, że ten nurt przyniósł jakieś dobre płyty, to wszystkie one ukazały się jeszcze w zeszłym tysiącleciu. No i tu pojawia się Sevendust. Zespół znany przede wszystkim z tego, że na wokalu mają murzyna. Nie chcę znowu zapędzać się w jakieś mało znaczące wątki poboczne, ale fakt, że niewielu Afroamerykanów staje za mikrofonem w kapelach cięższego kalibru. Jest Sepultura, Killswitch Engage, Nonpoint… no oczywiście Bad Brains, ale u nich to wszyscy są czarni. Fishbone? Nie ważne. Co za różnica, skoro Sevendust to taki zespół, który ostatnią niezłą płytę wydał w 1997 r. i zaznaczam – płyta była niezła, a nie dobra i był to ich debiut. Od tego czasu wydali jeszcze osiem płyt i wszystkie były do bani! Wiem, bo słuchałem każdej. Bo chyba nie uczę się na błędach po prostu. I jest rok 2013, a ja słucham ich najnowszego dzieła i myślę sobie, że to wtórne, bez pomysłu i że się nie postarali. Myślę, że mogliby się postarać bardziej i byłoby lepiej, bo mają przecież potencjał. Tak sobie myślę, chociaż to oczywiście bzdura, bo jak zespół przez piętnaście lat nie nagrał niczego powyżej przeciętnej, to chyba znaczy, że jest przeciętny, czyż nie?

Ok. Jedziemy dalej. Danzig.  Ok. Przyznaję – mam do niego słabość. Ale czy nie jest uroczym pulpetem? 

Glenn Danzig i jego kot

To w zasadzie taki Elvis Presley w wersji „mrok”. Jest mega twardzielem, lubi się wozić i korzystać z tego, że ma mięśnie i srogą minę, co czasami nie kończy się dla niego nienajlepiej (Glenn Danzig to ten z długimi włosami):



Nie wiem – jako trzydziestolatek chyba w ogóle już powinienem skończyć słuchać tych czarnych dziadów wszystkich, bo to już po prostu nie wypada czasami się komuś przyznać. Bo z której strony nie spojrzeć, to jakoś tak dziwnie. Z pozoru poważnie. Tak poważnie, że poważniej się nie da. Pan tylko posłucha tych dumnie brzmiących nazw: Venom, Mercyful Fate, Manowar… Ale jak tak na nich popatrzeć… 

Cronos (VENOM)
King Diamond (MERCYFUL FATE)


MANOWAR
Dobrze już, dobrze. Manowar nie słucham, ale musiałem ich Panu zaprezentować, bo nie mogę się wprost nadziwić, że coś takiego w ogóle istnieje. No - kiedyś przez chwilę tylko ich słuchałem i znam w zasadzie jedną płytę. No...może dwie. Ale to przez kolegę Karalucha. Nie chcę się jednak jakoś wykręcać. Tkwię w kiczu po czubek głowy. I nie mówię tu tylko o metalu, którego nie pochłaniam znowu tak dużo. Ale weź Pan w zasadzie to wszystko inne. Całe to indie-srindi na przykład. Słuchałem dziś z rana The Strokes i jak się tak zastanowić, to w zasadzie od nich zaczęła się tzw. "nowa rockowa rewolucja", a później poszło już z górki i ostatecznie mamy teraz tę całą hipsteriadę. Jak Julian Casablancas woził się w trampkach czternaście lat temu, to chyba nikt nie przypuszczał, że taki to będzie smutny finał, że nagle wszyscy będą "cool" i muzyka będzie "cool" i nikt już nie będzie potrzebował wpadających w ucho refrenów. Bo teraz liczy się styl. I unikanie sztampy. Tylko jak to jest możliwe, jeśli te wszystkie zespoliki brzmią do siebie podobnie, a jak już
któryś ma faktycznie własny styl, to przeważnie pielęgnuje go do tego stopnia, że znowu piosenki nie odróżnisz Pan od piosenki. Lipa.

Dobra, ale to jest przynajmniej modne, więc mógłbym już słuchać w kółko tego The National i chlubić się tym, że wyłapuję subtelny urok ich smętnych mruczanek. Jednak to wszystko mało. Przecież zacząłem od tego, że siedzę ciągle przed kompem i grzebię, i grzebię. A przecież nie po to grzebię, żeby wygrzebać The National, którego słuchają w tym sezonie chyba wszyscy, czyż nie?

Druga liga. O to właśnie chodzi! Pan wie, że ja to lubiłem zawsze grunge. Ale ile można ten Pearl Jam, czy Soundgarden? A musi Pan wiedzieć, że teraz możliwości są nieograniczone. Jest Hammerbox, Skin Yard, Love Battery, Coffee Break... ech... 7 Year Bitch, L7, Blood Circus, Gruntruck, Mono Men, My Sister's Machine, Seaweed, Truly, The U-Men... co tam jeszcze... The Ducky Boys, The Fluid, Paw. No dobra, ale to jeszcez jest grunge... to jeszcze pewnie można zrozumieć, że ja to lubię, chociaż byle zespolina młodzieżowy spod Warszawy prezentuje lepszy poziom. Magia Seatlle i okolic. Dużo gorzej, że ja na przykład zaśmiecam se łeb także całym tym post-grunge'em. A niech mi Pan wierzy - to jest już grzech ciężki. Ja Panu nie będę tłumaczył przykrego zjawiska post-grunge'u, bo to sobie Pan możesz znaleźć w góglach,  ja Panu lepiej zaprezentuje o jakim poziomie zesznacenia my w ogóle rozmawiamy. Proszę - oto czołowy przedstawiciel nurtu i jeden z tych teledysków, obok których nie można przejść obojętnie.


Pan musi przyznać, że to jest arcydzieło.Te emocje, ta dramaturgia. Wielki wiatrak, podziemna fontanna życia, przelot kamery nad wybrzeżem, scena na górze i  te kule ognia spadające z nieba. Majstersztyk. I Pan widzi jak on to przeżywa? Pan też zobaczy, jaką okładkę sobie pierdykneli na tę płytę:


Bajerka, co? I Pan sobie pomyśli, że to jest "top". Najbardziej znani przedsytawiciele całej sceny. Nie wiem, czy chciałby Pan wiedzieć, jak przentuje się druga liga. Raczej by Pan nie chiał wiedzieć. Zresztą muszę już kończyć, bo mi Gastro się posika zaraz, jak go nie wyprowadzę.

Konkluzja jest taka, że siedzę i wpieprzam ten popcorn, i aż dziw, że mi jeszcze uszy nie uwiędły od tego.

Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na dalsze relacje - Pan nie musisz czekać na moje odpowiedzi, już to chyba uzgodniliśmy, prawda?

Paweł D. 

    

4 komentarze:

  1. Po prostu jest Pan taka uniesiona dusza, co to nawet w muzyce post-grunge znajduje wazne przeslanie. Tylko pozazdroscic. Pozdrowienia z Boliwii

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S.
    Dzieki za lekcje muzyki

    OdpowiedzUsuń
  3. ważne przesłanie? Próbuje mnie Pan obrazić? to już prędzej fetysz jakiś:D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten Creed to chyba jakaś prowokacja.

    OdpowiedzUsuń