Szanowny Panie,
faktycznie dziwnie wygląda Pan na
tle Machu Picchu. Chyba masz Pan racje, że nie pasuje Panu. Mimo to – gratuluję
Panu serdecznie, bo znowu udało się Panu zobaczyć coś, co zawsze ja chciałem
zobaczyć. Dziękuję też, bo uwolnił mnie Pan już od tej chęci. Jak mam być tam
po Panu, to w zasadzie w ogóle mija się to z celem, więc spokojnie mogę się zająć wymyślaniem sobie
innych celów podróży i spokojnym czekaniem na to, jak podepcze Pan te moje
plany jedną fotką z moim wymarzonym miejscem i Pańską uradowaną gębą.
W Polsce cały czas deszczowo. W
ciągu dnia wyjdzie jeszcze czasem słońce, ale popołudniami już przeważnie zbierają
się chmury, a jak wychodzę z pracy, to przeważnie akurat mnie skropi. Powoli
znów zaczynamy z Panną J. pakować manatki, bo za niecałe dwa tygodnie zaczyna
się wyburzanie ścian, rozbijanie podłogi, wybebeszanie starych instalacji,
układanie nowych rur, demontaż kaloryferów i wszystkie te rzeczy, które
wywołują u mnie gęsią skórkę. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem,
to na Pana powrót już będzie wszystko gotowe. Tak żeby mógł Pan już nocować w godziwych
warunkach, jak się po pijaku zapodziejesz gdzieś w aglomeracji warszawskiej i
będziesz Pan schronienia potrzebował. Po
cichu liczę też trochę na to, że jak już to wszystko wywrócimy do góry nogami,
to może w końcu uda nam się wpaść na trop tej Czarnej Ręki, co to o niej już
Panu kiedyś pisałem.
Piątek. Sobota. Niedziela. I
znowu pada. Pogoda wybitnie odspołeczna. Nawet Gastro nie domaga się kolejnych
spacerów, tylko zalega gdzieś po kątach. Panna J. poszła przygotować warsztaty
dla miłośników starej fotografii, a mnie głowa kiwa się nad książką i co jakiś
czas łapię się na tym, że moje własne chrapanie budzi mnie z kolejnych drzemek.
Bez kawy się nie obejdzie, chociaż niby staram się ograniczać. Za oknem żywej
duszy, a mamy zaledwie popołudnie. Trudno zwalić winę tylko na deszcz. Z rana,
kiedy było jeszcze całkiem słonecznie, byłem na spacerze i też zaledwie garstkę
ludzi spotkałem. Warszawiacy, jak nie muszą, to chyba w ogóle nie wychodzą z
domów. Chociaż, chyba powinienem powiedzieć Polacy, bo w Górze Kalwarii jest
dokładnie tak samo. Dlatego nigdy nie lubiłem dnia świętego święcić. Niedziele
są nienaturalne. Osnute nudą, ale z mrocznym widmem poniedziałku krążącym ponad
głowami zwykłych obywateli, tragicznych bohaterów codzienności.
No ale jednak jesteśmy w
Warszawie. Sporym mieście, gdzie przecież muszą być też Ci wszyscy, co żyją
trochę bardziej, kreują naszą rzeczywistość, wpływają na kondycję kultury,
kształtują realia życia społecznego. Pan jest dziennikarzem, może Pan coś o tym
wie? Chętnie bym się przekonał, gdzie tu coś kipi, gdzie się dzieje coś. Może
zacznę szukać, co? Bo W. to raczej taki twardy orzech, co to skorupki łatwo nie
da sobie pęknąć, a na pewno sam jej przede mną nie otworzy. Trzeba użyć młotka.
Paweł D.
Wszyscy siedza pewnie w parku rozrywki. Tam sa hulajnogi i takie elektryczne samochody, nie mowiac juz o diabelskim mlynie. Szukaj Pan parku rozrywki a znajdzie Pan zawsze ludzi.
OdpowiedzUsuńMyslalem, ze jedziecie Panstwo do Gruzji, a tu remont sie szykuje i dobrze. Bo obiecalem mlodszemu bratu mieszkanie na rok i teraz mysle gdzie by tu przez pol roku przenocowac. Nie chce Pan dzielic kosztow zycia na Kieleckiej? Zatruje! Ale gdyby znal Pan kogos z kim moglbym od wrzesnia wynajac mieszkanie (tanie) byloby super.
S.
Z Julkiem.
OdpowiedzUsuń