niedziela, 9 czerwca 2013

Dzień pierwszy


Szanowny Panie,

faktycznie dziwnie wygląda Pan na tle Machu Picchu. Chyba masz Pan racje, że nie pasuje Panu. Mimo to – gratuluję Panu serdecznie, bo znowu udało się Panu zobaczyć coś, co zawsze ja chciałem zobaczyć. Dziękuję też, bo uwolnił mnie Pan już od tej chęci. Jak mam być tam po Panu, to w zasadzie w ogóle mija się to z celem, więc  spokojnie mogę się zająć wymyślaniem sobie innych celów podróży i spokojnym czekaniem na to, jak podepcze Pan te moje plany jedną fotką z moim wymarzonym miejscem i Pańską uradowaną gębą. 

W Polsce cały czas deszczowo. W ciągu dnia wyjdzie jeszcze czasem słońce, ale popołudniami już przeważnie zbierają się chmury, a jak wychodzę z pracy, to przeważnie akurat mnie skropi. Powoli znów zaczynamy z Panną J. pakować manatki, bo za niecałe dwa tygodnie zaczyna się wyburzanie ścian, rozbijanie podłogi, wybebeszanie starych instalacji, układanie nowych rur, demontaż kaloryferów i wszystkie te rzeczy, które wywołują u mnie gęsią skórkę. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na Pana powrót już będzie wszystko gotowe. Tak żeby mógł Pan już nocować w godziwych warunkach, jak się po pijaku zapodziejesz gdzieś w aglomeracji warszawskiej i będziesz Pan schronienia potrzebował.  Po cichu liczę też trochę na to, że jak już to wszystko wywrócimy do góry nogami, to może w końcu uda nam się wpaść na trop tej Czarnej Ręki, co to o niej już Panu kiedyś pisałem.

Piątek. Sobota. Niedziela. I znowu pada. Pogoda wybitnie odspołeczna. Nawet Gastro nie domaga się kolejnych spacerów, tylko zalega gdzieś po kątach. Panna J. poszła przygotować warsztaty dla miłośników starej fotografii, a mnie głowa kiwa się nad książką i co jakiś czas łapię się na tym, że moje własne chrapanie budzi mnie z kolejnych drzemek. Bez kawy się nie obejdzie, chociaż niby staram się ograniczać. Za oknem żywej duszy, a mamy zaledwie popołudnie. Trudno zwalić winę tylko na deszcz. Z rana, kiedy było jeszcze całkiem słonecznie, byłem na spacerze i też zaledwie garstkę ludzi spotkałem. Warszawiacy, jak nie muszą, to chyba w ogóle nie wychodzą z domów. Chociaż, chyba powinienem powiedzieć Polacy, bo w Górze Kalwarii jest dokładnie tak samo. Dlatego nigdy nie lubiłem dnia świętego święcić. Niedziele są nienaturalne. Osnute nudą, ale z mrocznym widmem poniedziałku krążącym ponad głowami zwykłych obywateli, tragicznych bohaterów codzienności. 

No ale jednak jesteśmy w Warszawie. Sporym mieście, gdzie przecież muszą być też Ci wszyscy, co żyją trochę bardziej, kreują naszą rzeczywistość, wpływają na kondycję kultury, kształtują realia życia społecznego. Pan jest dziennikarzem, może Pan coś o tym wie? Chętnie bym się przekonał, gdzie tu coś kipi, gdzie się dzieje coś. Może zacznę szukać, co? Bo W. to raczej taki twardy orzech, co to skorupki łatwo nie da sobie pęknąć, a na pewno sam jej przede mną nie otworzy. Trzeba użyć młotka.

Paweł D.

2 komentarze:

  1. Wszyscy siedza pewnie w parku rozrywki. Tam sa hulajnogi i takie elektryczne samochody, nie mowiac juz o diabelskim mlynie. Szukaj Pan parku rozrywki a znajdzie Pan zawsze ludzi.

    Myslalem, ze jedziecie Panstwo do Gruzji, a tu remont sie szykuje i dobrze. Bo obiecalem mlodszemu bratu mieszkanie na rok i teraz mysle gdzie by tu przez pol roku przenocowac. Nie chce Pan dzielic kosztow zycia na Kieleckiej? Zatruje! Ale gdyby znal Pan kogos z kim moglbym od wrzesnia wynajac mieszkanie (tanie) byloby super.
    S.

    OdpowiedzUsuń